Trasa
pierwsza: Popiel, wzgórza na południe od niego, wzgórza na południe od
Pastewnika, Cieciorka, Sośniak, wzgórzami via Popiel powrót do samochodu.
Trasa
druga: z Płoniny żółtym szlakiem pod Diablaka, wędrówki po zboczach Lubrzy.
Wydawało
mi się, że naturalnym południowym cyplem Gór Kaczawskich jest wzgórze Sośniak,
ale moja sudecka encyklopedia mówi inaczej: leżące dwa kilometry dalej wzgórze
Cieciorki jest jeszcze kaczawskie. Cóż, wypadało pojechać tam i zobaczyć
wzgórze i okolicę na własne oczy. Oczywiście przy okazji odwiedzić Popiela,
Sośniaka i okolicę. Chciałem też wejść na Lubrzę i zejść z niej tą drogą, która
tak uroczo wybiega na łąki. Nijak nie potrafiłem ustalić wspólnej trasy, więc w
końcu zdecydowałem, że w ciągu dnia podjadę samochodem, chociaż staram się
unikać tego.
Forda
zostawiłem na bocznej szosie pod Pastewnikiem, u podnóża Długotki, ledwie
kwadrans drogi od Popiela. Dane mi było oglądać wschód słońca ze szczytu tego wzgórza.
Nie był zupełnie bezchmurny, ale widziałem słońce zaplątane w gałęziach krzewu
rosnącego na szczycie, widziałem szafranową posypkę na oszronionych trawach i
najprawdziwszy oranż na gałązkach krzewu dzikiej róży.
Widziałem cienie tak
charakterystyczne dla wschodu oglądanego w tych górach: światło jest lekkie, w
tych pierwszych chwilach ledwie widoczne i świeci równolegle do ziemi, dając
przedziwnie długie cienie, a przy tym nasycone jest kolorami. Przez łagodnie
wybrzuszony wierzchołek wzgórza biegnie zwiewna granica dnia i nocy, światła i
cienia: z jednej strony owe delikatnie zaznaczone światło słońca, z drugiej, za
ledwie widocznym wybrzuszeniem, dzień jeszcze nie rozpoczął się, ale linia
światła na moich oczach przesuwa się oświetlając dalsze fragmenty zbocza. Ta
granica przesuwa się też w pionie: słońce najpierw dotyka najwyższej gałązki
krzewu dzikiej róży, a w chwilę później osuwa się po nim do ziemi – jakby
koloryzująca kurtyna odsłaniała krzew. Właśnie tak: dodająca kolorów, bo w tych
pierwszych chwilach dnia ważniejsze od jasności są kolory słonecznego światła.
Później następuje zamiana: światło intensywniejąc traci swoje barwy, staje się
zwyczajnie białe, czyniąc mój stumetrowy cień wyraźniejszym.
Na
sąsiednim wzgórzu, tym, którego nazwy mapa nie podaje, stoi granitowy słupek,
dlatego myślę, że górka jakoś się nazywa i że powinienem zapytać o to
mieszkańców Pastewnik. Pomyszkowałem po wzgórzach na południe od Popiela,
wyszedłem na zachodni ich kraniec zobaczyć Osełkę, Połom i Góry Ołowiane. Zobaczyłem
też Sokoliki w Rudawach. Tak po prawdzie, to tylko mężczyznom mogą się te dwie
góry kojarzyć z kobiecymi piersiami…
Tak,
jestem facetem, bo mnie też się tak kojarzą!
Przeszedłem
na drugą stronę wioski i szosy. Tam, między Pastewnikiem a Domanowem, są łąki i
wzgórza warte zobaczenia i przemierzenia ich wzdłuż i w szerz. Kiedyś szedłem
nimi z przeciwnej strony, zapamiętałem i obiecałem sobie wrócić. Na pewno nie
po raz ostatni wróciłem.
Stałem
na szczycie Cieciorki, przy granicy lasu i pól, rozglądając się. Wzgórza z
lewej strony były mi znane, kaczawskie, z prawej zaczynały się Góry
Wałbrzyskie, niemal nieznane, stałem więc na dwóch różnych granicach. Dolina z
prawej wydawała się szersza, wyraźniejsza – może dlatego uznaną ją za granicę
Gór Kaczawskich i Wałbrzyskich?.. – zastanawiałem się. Tak jest, gdy jedną i
niepodzielną przestrzeń człowiek sztucznie dzieli. Skoro dla swojej wygody
jedną część gór nazwał tak, drugą inaczej, niejako automatycznie pojawia się
problem granic terytorialnych obowiązywania tych nazw, a z nimi sztuczność
podziałów.
Podnóżem
wzgórza biegnie nieczynna, zarośnięta drzewami, linia kolejowa.
Przez
wiele wsi sudeckich przebiegała żelazna kolei, w wielu wsiach stoją okazałe i
solidne budynki stacji. Kiedyś jej doprowadzenie do miejscowości było
nobilitacją, wygodą i przyczyną gospodarczego rozwoju, a teraz te drogi,
zbudowane ogromnym nakładem pracy, rdzewieją i zarastają drzewami. Będąc
niechciane i nieopłacalne, są smutne i opuszczone. Pomyślałem, że kiedyś taki
sam los może spotkać szosy. Może jakiś wędrowiec w dalekiej przyszłości będzie
szedł zarastającą szosą, jak ja szedłem taką drogą w Bieszczadach, i pomyśli o
ogromie pracy włożonej kiedyś w te dziwne budowle…
Wracając
wszedłem na Sośniaka; to były zwykłe odwiedziny znajomego mającego swój
własny las bukowy. Nawet teraz, w
zimie, taki las jest ładny: charakterystycznie nagie i gładkie, umięśnione i
jasnoołowiane pnie, ziemia przysypana brązowymi liśćmi, tu i tam omszałe skały.
Nieco dalej, przechodząc obok szczytu bezimiennego wzgórza, przypomniałem
sobie, że w listopadzie czy może nawet w grudniu widziałem pod skałą na
szczycie kwitnącą iglicę. Wiedziony irracjonalnym impulsem poszedłem tam: parę
starych czereśni, wszędobylskie wierzby iwy (gdyby nie ich bazie, trudno byłoby
mi znaleźć w tych drzewach cokolwiek ładnego), w szczelinie skały rachityczna
brzoza. Kwiatu nie znalazłem, ale później, idąc polem, zobaczyłem parę
maleńkich, nieznanych mi kwitnących roślinek schowanych w skibach ziemi. Teraz,
gdy do wiosny jeszcze kilka tygodni, gdy w rowach i w lasach leżą jeszcze grube
łachy zeskorupiałego śniegu, ta roślina rozwinęła swoje biało-niebieskie kwiaty
wielkości paru milimetrów; próbowałem zrobić im zdjęcia, ale żadne nie było
ostre. Jak te delikatne drobiny wytrzymują marcowe mrozy, skoro nie wytrzymują
przymrozków dużo późniejsze kwiaty drzew owocowych?
Jadąc
przez Płoninę w stronę Kaczorowa, po prawej mija się drogę do Starych Rochowic,
a sto parę metrów dalej, też po prawej stronie, zaczyna się polna droga z
żółtym szlakiem; jest tam mały placyk, dobre miejsce na zostawienie samochodu.
Do Diablaka, okazałej skały u podnóża Lubrzy, jest dwa kilometry.
Idąc
tam plan miałem prosty: ze szczytu góry zejść duktem w stronę Mysłowa, do
miejsca, w którym droga wybiega na łąkę pnącą się po zboczu. Miałem nadzieję na
ponowne przeżycie oczarowania, którego doznałem tam rok temu. Odwiedziłem
Diablaka, zrobiłem skale kilka zdjęć i poszedłem pod górę.
Drogę dobrze
pamiętałem, wszak szedłem nią już parę razy; na szczycie pewnie skręciłem w
następny dukt i… i tutaj zaplątałem się. Droga biegła w dół i biegła, a las nie
kończył się. Niewątpliwie pomyliłem dukty, bo wszak już powinienem dojść do
brzegu łąki - uznałem. Zawróciłem. Las w pobliżu rozdroża i szczytu Lubrzy
zmienił się, leśnicy prowadzili tam wycinkę drzew, teren jest zryty, przysypany
zostawionymi gałęziami, kluczyłem między pniakami szukając właściwej drogi, a
gdy nie znalazłem, ponownie poszedłem pierwszym duktem. Niżej było niepamiętane
rozdroże, skręciłem w lewo. Ładny, zielony i równy, dukt niemal poziomo
trawersował strome zbocze porosłe czystym, dorodnym borem świerkowym. Wyszedłem
zza zakrętu i aż przystanąłem: przede mną stał Diablak. Nie – zorientowałem się
po chwili - inna skała, nieco podobna, ale ładniejsza i chyba wyższa. Oglądałem
ją z przyjemnością. Warto było zawracać, kluczyć i ponownie wchodzić na Lubrzę
– myślałem patrząc na skałę. Moją skałę – miałem nadzieję na wyłączność.
Wszedłem stromym zboczem pod szczyt skały, a tam zobaczyłem ślady ogniska. Więc
nie tylko ja wiem o tej skale? – przez chwilę czułem dziecinny zawód – jakbym
brał udział w oszukańczej zabawie. Popatrzyłem w górę szukając stopni
umożliwiających wejście na szczyt skały, która z tej strony nie ma chyba nawet
dziesięciu metrów, i wtedy zobaczyłem kilka stalowych oczek wbitych z ściany.
Więc to oni tutaj przychodzą? Naliczyłem cztery czy pięć szlaków wyznaczonych
tymi oczkami, ale dobrego dla mnie wejścia nie znalazłem. Są tam dwa stopnie,
po pokonaniu których wszedłbym na wierzchołek, ale pierwszy jest na wysokości
półtora metra, następny tyleż wyżej. Nie, nie dla mnie takie akrobacje bez
liny. Poszedłem dalej duktem chcąc zobaczyć gdzie się zaczyna; później
zamierzałem obejść podnóże Lubrzy i po prostu dojść od dołu do tego urokliwego
miejsca na zboczu. Gdy stanąłem na granicy łąk i odwróciłem się, dowiedziałem
się, że jednak oczarowania nie da się przywołać, bo rzadkie to przeżycie i
nieprzewidywalne, jednak przyjemność patrzenia na piękny krajobraz miałem.
Wszedłem w las i po paru minutach doszedłem do znanego mi już rozdroża: pod
górę na Lubrzę, w prawo do drugiego Diablaka. Uśmiechnąłem się zrozumiawszy, że
usytuowanie drogi zapamiętałem dobrze, źle natomiast pamiętałem jej długość –
wydawała mi się dużo krótsza niż jest w rzeczywistości; gdybym poszedł sto
metrów dalej, doszedłbym na skraj lasu bez tego kręcenia się wokół góry. Tak,
doszedłbym, ale wtedy nie poznałbym miejsca, które na pewno będę odwiedzać.
Wracając,
wspomniałem znajomego, który namawiał mnie na zostanie przewodnikiem, no bo
skoro tyle chodzę w góry i tak dobrze je znam… Ech, ja przewodnikiem! –
uśmiechnąłem się do wyobrażenia siebie w tej roli. Nie dość, że prowadziłbym
ludzi na manowce, to jeszcze nie znam żadnej kapliczki ani kościoła, a
podejrzewam, że ta wiedza jest konieczna, bo w posiadanych przeze mnie
przewodnikach najwięcej informacji jest o tych właśnie budowlach, natomiast o drogach jest za mało.
Kaczawskie drogi.