060117
Z
Janowic Wielkich szlakiem żółtym i zielonym do ruin zamku Bolczów, następnie
czarnym szlakiem do Skalnych Bram. Stamtąd niebieskim do Starościńskich Skał i
do Piekliska. Powrót kolejno szlakiem niebieskim, zielonym i żółtym.
Tym
razem Janek był przewodnikiem, ja dreptałem za nim poddając się jego wyborom.
Samochód zostawiliśmy na podwórzu Leśnego Dworu, niebanalnie wyglądającej willi
na brzegu Janowic Wielkich i rudawskich lasów; o zwykłej porze, świtem,
wyruszyliśmy na szlak.
Było
zimno: póki nie założyłem kominiarki, miałem wrażenie przewiewania na wskroś
mojej głowy przez mroźny wiatr. Konieczna okazała się druga para rękawic, ale
za to w stopy, opatulone dwiema parami grubych skarpet i masywnymi butami, było
mi ciepło.
Pierwszy
nasz cel, zamek Bolczów, ponownie zaskoczył mnie nagłym pojawieniem się nad
skałami, a właściwie między nimi. Projektant tej budowli wykorzystał ich wiele
jako części zamkowych murów, w rezultacie idąc pod górę najpierw dostrzega się
skalne bryły, później między nimi fragment muru z okiennym otworem.
Zamek czyni
wrażenie wielkością i niedostępnością, także owym wkomponowaniem w stojące tam
od zawsze głazy. Historię ma typową dla tego rodzaju budowli: zbudowany,
zniszczony, odbudowany, zniszczony, obecnie stan zabezpieczonych ruin. Ilekroć
czytam takie opisy dziejów miejsc obronnych, a w Sudetach jest ich sporo, myślę
o szaleństwie ludzkich dziejów. Oto Ziemia cała stoi przed nimi wolna i
ogromna, zielona i gościnna, a ci zamykają się wśród murów budowanych ogromnym
nakładem pracy i przez otwory strzelnicze wystawiają groty strzał skierowane na
innych ludzi. Te mury skropione są ludzkim potem i ludzką krwią; są materialnym
śladem skłonności ludzi do zbrodni i niegodziwości, dlatego za przejaw
dziejowej sprawiedliwości uznać można wysiłki utrzymania się przy życiu drzewek
rosnących w ich załomach, ponownego brania w posiadanie przez przyrodę tego
opuszczonego przez ludzi miejsca.
Skał
ładnych kształtami jest w tych górach bardzo dużo; jedne stoją na widoku, przy
szlaku, inne są pochowane wśród drzew, z dala od dróg, gdzieś na
trudnodostępnych zboczach. Dopiero zaczynam je poznawać, więc nie wymienię nazw
wszystkich mijanych, a pierwsze stoją vis a vis zamkowej bramy. Oczywiście
można przejść obok ledwie spojrzawszy na nie, ale wtedy umknie nam,
niezauważony, największy walor tych gór – właśnie mnogość fantazyjnych głazów.
Ot, na jednej z przydrożnych skał leży kamienna kula wytoczona przez górskiego
trolla lub siły przyrody i położona na kamiennym występie. Po co? Nie wiem, ale
gdy podejdzie się do niej, może uda się znaleźć odpowiedź? A może warto będzie
mimo braku odpowiedzi?
Gdzieś
już napisałem słowa, które warto tutaj powtórzyć: otoczenie tak naprawdę tylko
wspomaga nasze przeżywanie, ale nie przeżyje za nas uroków natury, ani wrażeń
nie poda na tacy.
Do
mrozu dołączył śnieg. Suchy, drobny i zmrożony sypał do wieczora, chwilami
obficie. Górski las przysypany świeżym śniegiem jest ładny tą trudniejszą w
dostrzeżeniu urodą, bo zimową, czarno-białą, ale i ona potrafi czarować swoją
czystością i surowością, wrażeniem dzikości i pierwotności, ale też
dziewiczości. Las pod śniegiem cichnie, jakby zastygał w zasłuchaniu; może
wspomina niekończący się ciąg przemian pór roku będący jego życiem, może
oszczędza siły przed wiosennym wysiłkiem budzenia się. Jedynie ptaki nie
poddały się ogólnemu wyciszeniu, fruwając wśród drzew i nawołując się. Janek rozpoznał
w nich sikorki, a ta, która przysiadła na gałęzi blisko nas, okazała się być
samcem.
–
Widzisz jego krawat na szyi?
Widziałem.
Faktycznie: skoro lata pod krawatem, musi to być samiec. Samiec elegant :-)
W
dole właściwie jedynym kolorem wśród czerni i bieli były brązowe liście buków;
próbowałem zrobić im zdjęcia, ale aparat zbyt kontrastowo widział ten zimowy
świat, a ja nie wiem, jak mam z nim rozmawiać...
W
pobliżu styku czarnego i niebieskiego szlaku, nieco poniżej stojącej tam
drewnianej wiaty, wznosi się grupa skał Czaszka i Skalne Bramy. Brama jest tam
jedna, więc nie wiem, dlaczego wszędzie w internecie używa się liczby mnogiej,
a moja mapa jest tak przeładowana błędami, że nie można się na nią powoływać.
Jedna jest brama, ale jakże ładna. Nie ostatnim jej urokiem jest wykrzywiona
sosenka rosnąca na szczycie jednego z filarów bramy i przykrywająca ją od góry.
Drzewa
rosnące na skałach fascynują wolą życia, swoimi wysiłkami, czasami
rozpaczliwymi, utrzymania pionu, ale też przemyślnością w wyszukiwaniu szczelin
w skałach, w które mogą wcisnąć korzenie. Gdy przyglądam się ich najdziwniej
ukształtowanym systemom korzeniowym, znajduję w nich jakby ślad projektu,
inżynierskich wyliczeń: tam, gdzie obciążenia największe, gdzie potrzebne są
dodatkowe dźwigary trzymające ciężar pnia, znajduję je w odpowiednio do
warunków wyrośniętych korzeniach. Czasami bywa, że drzewo rosnące na skałach
wypuszcza korzeń, a ten, nie mogąc znaleźć życiodajnej ziemi, wydłuża się
przybierając wężową postać, maca wokół, a trafiwszy, wrasta w ziemię o parę
metrów od macierzystego pnia. Widywałem już drzewa rosnące na szczytach głazów
z tak wyrośniętymi mackami korzeni, że te dosłownie obejmowały swoją skałę.
Czasami korzenie drzew wiją się bardziej niż Meander, gdy jeden skręca w lewo,
drugi po prawej ma nadzieję znalezienia miejsca dla siebie, a trzeci,
najbardziej niezdecydowany, owija się wokół tamtych. Bywają też korzenie
fruwające: wychodzą z pęknięcia ściany i niczym liany przerzucają się wiszącymi
pomostami na sąsiednią skałę. Największe wrażenie czynią na mnie korzenie
dużych buków rosnących na stromej i skalistej pochyłości; one wyglądają tak,
jakby wylewały się z pnia płynną masą ściekającą po zboczu. Są grubiejącymi,
wielokrotnie łączącymi się i rozdzielającymi, ciekami zalewającymi stok i w
końcu zastygającymi na kształt bulwiastych narośli.
Wracam
na szlak, na zbocze poniżej wiaty. Stojące tam skały nie są monolitami; skalny
masyw popękał (a pęka i kruszy się nadal, co z bliska widać wyraźnie) na
większe i mniejsze złomy, przy czym niektóre stoją jak stały, tyle że krecha
pęknięcia oddziela je od macierzystej skały, inne natomiast odpadły i niżej
znalazły nowe dla siebie miejsca. Leżą w dole obrastając ziemią i mchem, ale
niektórym udała się sztuka zatrzymania w locie ku ziemi: zawieszone w
pochyleniu, podparte innym głazem, tworzą most lub okap nad ścianami. Niekiedy
zdarza się układ kilku wielkich głazów wzajemnie podpierających się i wzajemnie
klinujących; gdy patrzy się na te piramidy, doznać można zdumienia: wszak ten
skomplikowany układ wzajemnych podparć zaistniał przypadkowo, a wystarczyłoby
wyjąć jeden głaz, by cała piramida straciła równowagę i runęła.
Mój
towarzysz pamiętał nieoznakowaną drogę do Piekliska, starego kamieniołomu na
południowym zboczu Lwiej Góry, a prowadząc mnie tam, spełnił moją prośbę.
Trudno byłoby trafić do kamieniołomu samemu, jednak warto: wyrobisko jest
dzikie, zarośnięte, z pionowymi ścianami i stawem na dnie; wolałbym jednak nie
widzieć go zamarzniętym i zasypanym śniegiem.
Kilka już razy, widząc takie
miejsca w Sudetach, zwróciłem uwagę na przemianę w ich wyglądzie i we własnym
ich widzeniu. Rozryte zbocze góry wygląda jak wielka rana, jest miejscem
brutalnej ingerencji w przyrodę, jest zniszczeniem, jednak gdy ludzie zabiorą
swoje narzędzia i odejdą, zaczyna się proces zabliźniania ran, i niewiele
trzeba lat, by to rażąco obce miejsce zaczęło tracić swoje negatywne cechy
wyglądu, a nawet czasami bywa, że staje się ładnym zakątkiem urozmaicającym
otoczenie – właśnie jak Pieklisko.
Było
popołudnie, pora była wracać.
Przy
Rozdrożu pod Jańską Górą, z miejsca ostrego skręcania zielonego szlaku, widać
wierzchołki dwóch znanych i ładnych skał, Rylca i Fajki: niedostępne czarne
skały wystają ponad świerki na zboczu, a te wydaje się z tego miejsca wysokie i
niemal pionowe. Jak tam dojść? – rodzi się pytanie, wyraz podziwu i
niedowierzania, ale też perspektywy wynoszącej skały pod niebo. Staliśmy tam
dłuższą chwilę chłonąc widok tak ładny, mimo całej surowości zimowego dnia bez
słońca i bez kolorów.
Część
drogi powrotnej wypadła brzegiem Janówki, uroczego, prawdziwie górskiego
strumienia. Płynie wartko przelewając się wśród skał, a wody toczy czyste i
dźwięczne. Już zdążyłem polubić go i pozazdrościć Rudawom takiej ozdoby.
We
wsi na nasze powitanie wyszedł z budy wilczur mający pilnować willi. Dziwny to
pies: cichy, spokojny, niewiele interesujący się przybyszami, a za kumpli
mający dwa koty. Lubię takie psy. Samochód usnął pod puchową pierzyną śniegu,
ale gdy już się obudził, pewnie zawiózł nas białymi bocznymi drogami do domu.
Niżej wklejam zdjęcia wykonane przez Janka, oczywiście za jego zgodą.