150417
W
pędzie dnia powszedniego bywa, iż usłyszę znaną melodię muzyki z filmu lub
piosenki. Na ogół ledwie odnotuję fakt usłyszenia melodii i zaraz o niej
zapominam, ale też zdarza się, i to wcale nierzadko, że ta melodia, czasami
ledwie kilka taktów, uczepi się mnie i nucę ją, albo słyszę w sobie i bez
nucenia. Bywa też, że ten stan ma swoje następstwo, to z kolei ciąg
dalszy, zmieniony, ale przecież korzeniami sięgającymi do tego wszystkiego, co
obudziła we mnie pierwsza przyczyna – kilka taktów dźwięków.
Dwa
dni temu usłyszałem melodię graną jednym palcem na fortepianie; prostą, znaną i
jakże urokliwą melodię z filmu Love story. Później melodia wróciła do mnie raz,
drugi i kolejny, a wieczorem chciałem obejrzeć film. Poddałem się tej swojej
chęci, i już to jedno zdziwiło mnie, ponieważ rzadko oglądam filmy; w ich
oglądaniu przeszkadza mi poczucie tracenia czasu, zbyt wolnego dziania się,
mojego nic nie robienia, co z kolei jest rezultatem odruchowego, nie
wyrozumowanego przekonania, iż patrzenie na film mniej jest wartościowe od
czytania.
Szaleństwo
przeprowadzki za mną, przede mną kilka leniwych dni skróconej pracy (czyli 70
godzin tygodniowo, a nie 90) i wolnych wieczorów, więc wczoraj wyszukałem
odpowiednią stronę internetu i obejrzałem Love story – po raz pierwszy od ponad
ćwierćwiecza.
Później, już
pisząc ten tekst, przyszło mi do głowy, iż w mojej chęci obejrzenia filmu swój
udział mogły mieć słowa o miłości przeczytane na zaprzyjaźnionym blogu.
Oczywiście popłakałem się w trakcie oglądania, a właściwie nie
ja, tylko ta baba, która siedzi we mnie.
Tutaj
pierwsza dygresja. Dwóch jest we mnie Krzysztofów: pierwszy ten płaczący,
czujący, skłonny do zachwytów, a nawet egzaltacji, drugi patrzący analizującym
okiem filozofa lub naukowca. Właśnie ten drugi zapytał, dlaczego właściwie
wzruszają nas do łez zmyślone historie nieistniejących ludzi. Odpowiedź wydaje
się być prosta: nie nad nimi się użalamy, a nad sobą, nieświadomie wyobrażając
siebie na miejscu tamtych. Po zastanowieniu dodam drugi powód, rzadszy, ale
istniejący: my tamtym zazdrościmy uczucia. Opłakujemy swoje minione miłości.
Pasowałoby
tutaj przepisać chociaż część hymnu o miłości Pawła z Tarsu, ale przecież
wszyscy znają te piękne słowa opisujące i chwalące najwznioślejsze uczucie,
jakie może odczuwać człowiek. Nic nie wnosi tak wiele do naszego życia, nie
czyni je tak kolorowym i wartościowym, jak miłość. Nic nie jest bardziej
wytęsknione, oczekiwane, głębiej przeżywane. Nie ma w naszym życiu nic
wartościowszego nad kochanie drugiej osoby, a jeśli ktoś ma inną skalę
wartościowania, to coś z nim nie jest tak, jak być powinno. Owszem, nie samą
miłością żyjemy, ale ona jest podstawą, fundamentem, na którym możemy postawić
gmach naszego udanego życia. Bez niej prędzej czy później na ścianach pojawią
się dokuczliwe rysy, albo gmach się zawali zostawiając nas z poczuciem pustki
naszych dni i ich bezsensu, zwłaszcza, jeśli nie potrafimy tęsknić za miłością.
Tak, tęsknota może być w takich sytuacjach substytutem uczucia. Dlaczego? Bo
jej odczuwanie jest wyrazem potrzeby kochania, postrzegana bywa jako nasza
umiejętność kochania, a więc podnosi nas we własnej ocenie.
Mój
obraz miłości, jej praźródła i rola, jaką odgrywa w ludzkim życiu, ulegał
zmianie nie tylko na skutek doświadczeń i lat, ale i wiedzy stricte naukowej.
Pamiętam swój bunt odczuwany po dowiedzeniu się o fenyloetyloaminie, którą
swego czasu okrzykniętą hormonem miłości, jako że w mózgu zakochanego jest go
więcej i odpowiada za wiele objawów zakochania. Gdzieś tutaj jest tekst o tym
hormonie, a raczej o moim sprzeciwie.
Stary
to tekst, ma kilkanaście lat, teraz bardziej stonowałbym słowa i nie
protestował tak ostro, pogodziwszy się ze status qou, w czym pomogła mi
odrobina posiadanej wiedzy o filogenetycznych uwarunkowaniach ludzkiego
rozwoju.
Erotyka
w całej swojej różnorodności form i w bogactwie wyrazów jest seksem
przemienionym przez ludzką kulturę, a wyjaśnienie istnienia w nas potrzeby
seksu (i związanej z nim przyjemności) jest najprostsze: nakłonienie nas do
prokreacji.
Miłość
między dwojgiem ludzi (ale niekoniecznie dwojgiem, jako że nie można odbierać
prawa do niej związkom homoseksualnym) jest najwyższą formą erotyki; jest
przejawem naszego ducha, tego, co w nas najlepsze. Kochając, najbardziej
oddalamy się od przymusu genów, ale nie uwalniamy się całkowicie, ponieważ
miłości erotycznej nie da się odłączyć od pożądania, a dalej od seksu i jego
potencjalnych skutków. Wiek kochanków uniemożliwiający prokreację, ani niechęć
innych par do posiadania dzieci, nie ma tutaj znaczenia, nic nie zmieniając,
jako że przyczyny tkwią w nas głębiej i są poza sferą rozumową; właśnie dlatego
użycie środków antykoncepcyjnych mało, albo wcale, nie zmniejsza apetytu na
seks, a właściwie powinno.
Chciałbym
widzieć w miłości uczucie wyłącznie moje, zależne od mojego ducha, a nie od
produkowanego pod dyktando genów hormonu zalewającego mój mózg, jednak obecnie
nie da się obronić takiego idealistycznego przekonania.
Czy
to mi przeszkadza? Nie, ponieważ z tą wiedzą jest tak samo, jak z powszechną
wiedzą o nieuniknionym końcu życia: ona jest jakby z boku, uświadamiana tylko
czasami i w gruncie rzeczy nie
zmieniająca pragnień.
O
tych wszystkich uwarunkowaniach i praprzyczynach się wie, miłość jest odczuwana
i przeżywana.
Wszystkim,
którzy zajrzą tutaj i dotrą do końca tekstu, życzę miłości, a im są starsi, tym
mocniej jej życzę. Niech wasze mózgi pływają w fenyloetyloaminie, bo co prawda
jej wytwarzanie uruchomią jakieś geny, to jednak ciepełko odczuwane w piersi na
widok ukochanej osoby będzie tylko wasze.
Tak
jak tęsknota za miłością.
Dopisek.
Na
podobny temat pisałem już tutaj przy okazji rozmowy w Octavio Pazem.
Człowiek
to chemia, fakt. Łykniesz tabletkę przypisaną przez lekarza, i przestają Cię
boleć mięśnie, bo dostarczyłeś im magnezu. Łykniesz inną, i świat eksploduje
kolorami, bo podkręciłeś mózg meskaliną czy innym paskudztwem, ale, co gorsza,
my sami, to znaczy nasz organizm, też wytwarza tego typu substancje aktywne
psychicznie. Gdzie problem? Ano, łatwo powiedzieć, że przeżycia po zażyciu
sztucznego psychodeliku są fałszywe, nieprawdziwe, i tak też będzie. Co jednak
powiedzieć, gdy my sami wytwarzamy tego rodzaju substancje, i to nie tylko
fenyloetyloaminę, która budzi takie wzburzenie, ale na przykład podobną do niej
adrenalinę i na pewno inne?…
Trudno
zaprzeczyć, iż w swojej pracy mózg używa mnogich substancji chemicznych, i
wcale nie są to mazidła do smarowania jego zębatek. Sam fakt istnienia
substancji psychoaktywnych jest bardzo znamienny: to tyle, co stwierdzenie, iż
na stany naszego ducha ma wpływ chemia.
O
prądach w nim buszujących też wiadomo, coś tam się słyszało o miliardach
neuronów i nieskończonej ilości połączeń między nimi, więc chemia i fizyka
naszego mózgu nie powinna wzbudzać emocji.
Przy
odrobinie starań można dojść do ciekawego i wiele zmieniającego wniosku: nasze
wspomnienia, przeżycia, upodobania, uczucia, wszystko, co o nas stanowi, nie
jest zapisywane w mózgu tak, jak my to czujemy. Ten zapis to mnogość substancji
chemicznych i zmiany układów połączeń naszych neuronów, a zarówno jedno, jak i
drugie, nijak nie jest podobne do naszej tęsknoty za nią, ani do naszego
upodobania górskich wędrówek.
Kiedyś,
gdy miałem późną jesienią psychicznego dołka, lekarz chciał mi przypisać lek
poprawiający nastrój, chodziło o uzupełnienie substancji brakujących
organizmowi. Nie zgodziłem się z tego samego powodu, dla którego czułem bunt na
wieść o fenyloetyloaminie i dla którego Ania nie zgadza się na chemię naszych
uczuć: bo i ja i ona chcielibyśmy, aby wszystko, każde nasze uczucie i
drgnienie serca, każdy nasz nastrój, każda radość i smutek też, były tylko
nasze. Nasze, to znaczy zależne wyłącznie od naszego świadomego ja, od naszej
duszy.
Stoimy
więc po tej samej stronie, moi czytelnicy, tyle że ja już nie buntuję się
przeciwko wpływowi genów na nas, ani na chemię naszych uczuć. Pogodziłem się
nie tylko z powodu wiedzy, ale i swoich przemyśleń.
W
końcu te geny, które skłaniają nas ku osobom drugiej płci, też są nasze; w
końcu wiadomo jest wszystkim, że nigdy nie mieliśmy i nie mamy pełnej władzy
naszej woli nad swoim ciałem, w tym i mózgiem. Pomogła mi moja religijna
obojętność, ponieważ dzięki niej łatwo mi przyszło ujrzeć człowieka nie jako
kogoś z zewnątrz, kogoś z nieśmiertelną duszą i celami istniejącymi poza Ziemią
i poza ziemskim życiem, a jako istotę wykształconą w toku ewolucji, tym samym
podległą takim samym prawom i mechanizmom, jakim podlegają wszystkie żywe stworzenia
Ziemi. Patrząc z takiej perspektywy, inaczej widzi się nasze wady i zalety,
także nasze osiągnięcia. Bardziej dostrzega się nasze wyzwalanie spod wpływu
genów, niż istniejącą jeszcze podległość. W tym historycznym i ewolucyjnym
ujęciu także i sprawy zakochania się widzi się inaczej. O tyle inaczej, o ile
nasze zachowania związane z seksualnością różnią się od zachowań naszych
najbliższych kuzynów. To kwestia strony porównywania: nie do boskości,
obojętnie jak ją definiować i gdzie jej szukać, a do naszej przeszłości.
Tego
rodzaju myśli pomagały mi, pomagają nadal, w przyjęciu do wiadomości, iż nie
władam całością swoich przeżyć psychicznych, a w moim zakochaniu się niemałą
rolę odgrywają geny.