Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 5 października 2017

Słoneczny początek sezonu


300917

Rząśnicka Przełęcz, stok Rogatki, Janówek, Czernicka Góra, wokół Stromca, Przełęcz Chrośnicka, Lastek, zbocza Ptasiej, Janówek, zbocza Babińca, Rząśnicka Przełęcz.





W firmie soboty i niedziele nadal są pracujące, więc swoim zwyczajem miałem opory przed braniem dwóch dni wolnych, czyli niepłatnych. Zdecydowałem się nie tyle ze względu na dobre prognozy pogody, co przez wspomnienie tych wszystkich przegapionych bądź zaniechanych okazji pojechania gdzieś i zobaczenia, przeżycia. Coraz częściej mówię sobie, że nie mogę odkładać planów, bo może okazja już się nie powtórzy – kolejne znamię czasu. Mojego czasu. Gonię go wypełniając dni od wczesnego ranka do późnej nocy, ale nie mogę dogonić, co bardziej mnie cieszy niż smuci.

W piątkowe popołudnie miałem tyle zajęć, że na posiedzenia nad mapą zabrakło czasu, pojechałem więc bez ustalenia trasy, i chyba tylko wspomnienie chmurnego początku poprzedniego sezonu zawiodło mnie tam, gdzie rok temu, na Rząśnicką Przełęcz w Górach Kaczawskich.

Punktualnie o szóstej, więc w szary jeszcze przedświt, poszedłem na wschodni stok sąsiedniego wzgórza zobaczyć Jutrzenkę.

Po pogodnej, gwieździstej nocy, niebo na wschodzie nabierało czystych, wyrazistych kolorów. Ilekroć, nota bene, przychodzi do opisu kolorów, żałuję swojej niewiedzy w ich ładnym nazywaniu, jak potrafią to robić malarze. Napiszę więc tylko, że najpiękniejsza chwila świtu miała trzy warstwy barw: środkiem rozpostarty seledynowy pas oddzielał niskie pomarańczowe kolory od chłodnych błękitów i granatów górnego nieba. Barwy intensywniały, ale gdy słońce było już bliskie horyzontu, jasność nieba poczęła je gasić. Gwiazdy już wcześniej znikły, jedynie Wenus długo jeszcze świeciła na niemal już dziennym niebie, a roztopiła się w nim dopiero tuż przed wschodem słońca.




Poszedłem tam, gdzie oczy mnie poniosły, a im zachciało się przejść raz jeszcze odkryte, widokowe stoki Ptasiej. Gdy już tam byłem, uznałem, że powinienem znaleźć nowe przejście na drugą stronę masywu i pójść dalej, w stronę Stromca. W ten sposób powoli precyzował się plan dużej pętli; gdy później przyjrzałem się mapie, uznałem, że niewiele zabrakło mojej drodze do trzydziestu kilometrów długości. Nogi, nieco odwykłe od tak długich wędrówek, wieczorem powiedziały mi, co myślą o takiej trasie na pierwszy dzień; rano wstawałem z obawą, ale nogi niosły mnie bez protestów, udobruchane dość długim odpoczynkiem nocnym.

Miałem na sobie grubą odzież, świt był zimny, ale popołudnie zrobiło się bardzo ciepłe, więc w miarę upływu godzin plecak pęczniał pakowanym weń ubraniem, aż poczułem swobodę wędrowania w samej koszuli, czując wiatr we włosach i słońce na twarzy.



Pola są już jesienne, puste i zaorane, jednak na drzewach kolory jesieni są dopiero akcentami wśród dominującej jeszcze zieleni. Dęby niewiele się zmieniły, brzozy są w pół drogi ku jesieni, natomiast dla czereśni, sumaków i oczywiście klonów zaczął się festiwal kolorowych impresji. Stojąc w słońcu tak bajecznie kolorowe, klony potrafią czarować swoim wyglądem, natomiast sumaki zadziwiają mnie przemianą, budzeniem się tych niepozornych drzewek do przeżycia swoich krótkich chwil jesiennej chwały. 



Każdy z nas nosi w sobie obrazy będące symbolami ciepłych i słonecznych dni, obrazy pojawiające się w zimie na myśl o złotych dniach wczesnej jesieni. Dla mnie są nimi żołędzie leżące na gruntowej dróżce, trawa poprószona pierwszymi żółtymi liści brzozy, spomiędzy których wystaje czerwony kapelusz muchomora, żółte rżysko lub lśnienie słońca w gładkich skibach pługiem przewróconej ziemi, wychylona nad leśną drogą gałązka buka z pięknie brązowymi i lśniącymi liśćmi, a ostatnio coraz częściej kwitnąca cykoria podróżnik. Każdy z tych obrazów widziałem w wielu odmianach.

Na łąkach w najlepsze trwa kwitnienie, ich mnogość o tej porze roku zadziwia mnie. Najwięcej kwitnie dzwonków, chyba rozpierzchłych, kwiatów barwą przypominających mi cykorię, mimo tak odmiennych kształtów; bywało ich tyle, że niebieską plamę wśród zieleni łąk dostrzegałem z daleka. Niżej, przy ziemi, między trawami łąk lub uschniętymi kikutami rżysk, widziałem niezliczone drobne kwitnienie i niepozorne owocowanie maleńkich roślinek; patrząc na nie, miałem wrażenie ich pośpiechu, pragnienia dokończenia dzieła rozsiania nasion przed zimą.

Wiele razy już z odległości dziesiątków kroków widywałem grzyby nieodmiennie kojarzące mi się z okrągłą ogrodową altaną: wielkie i wysokie kanie. Było ich tyle, że mógłbym, bez przesady, wrócić w kilkoma wiadrami tych grzybów. Ilekroć spotykałem ich kępy, od nowa analizowałem możliwości zabrania ich ze sobą, ale za każdym razem dochodziłem do wniosku, że nie mam jak, a pamięć, zdrajczyni chcąca mi dokuczyć, przypominała mi wspaniały smak kań smażonych rok temu przez żonę.


Droga wiodła szczytem Czernickiej Góry, omijanej do tej pory z powodu zalesienia i braku widoków. Wszedłem w las z postanowieniem przecięcia pasma gór, i po chwili zobaczyłem niecodzienny widok: dwa ogromne prawdziwki o nogach jak ręka w nadgarstku; niestety, ślimaki były pierwsze, a zostawiły tak niewiele, że już nie odbierałem im resztek posiłku.

Pierwszego zauważonego podgrzybka zostawiłem; miałem przed sobą dwa dni wędrowania, cóż miałbym robić z grzybami? Nieco wyżej zobaczyłem, że nie tylko ja omijałem tę górę: w jednym miejscu znalazłem kilkanaście podgrzybków brunatnych, a niewiele dalej pierwsze w tym roku prawdziwki i kozaki. Nie wiedziałem, co z nimi zrobić, ale zostawić nie potrafiłem. Wkładałem je do obszernych kieszeni wiatrówki, a gdy zabrakło miejsca, kije włożyłem pod pachę, a kolejne grzyby wkładałem nóżkami między palce lewej dłoni. W pewnej chwili próbowałem doczepić kolejny grzyb, ale już nie potrafiłem go utrzymać, więc trzymając w drugiej dłoni ostatnie grzyby, poszedłem w stronę brzegu lasu zastanawiając się, co zrobię, gdy zobaczę kolejną kępę. Na szczęście więcej nie znalazłem, a może dlatego, że podniosłem głowę. Z tej góry jednak też są widoki, co prawda nie panoramiczne, ale między drzewami widać zawsze urokliwy kontrast zielonej doliny i niebieskich Karkonoszy.

Na łące zająłem się plecakiem: upchnąłem mocniej jego zawartość, przejrzałem grzyby, włożyłem je do reklamówki, a tę ostrożnie usadziłem w plecaku, zapiąłem luźniejszymi paskami i poszedłem. W niezłym stanie doniosłem je do samochodu i ułożyłem na podłodze. W niedzielę cała procedura powtórzyła się z nowymi grzybami, a wieczorem, po powrocie, okazało się, że tylko kilka najstarszych nie zniosło dwudniowego jeżdżenia.

Droga, jak to bywa z nimi, rozpłynęła się między drzewami, więc mimo iż bez kłopotów wyszedłem na otwarte przestrzenie po drugiej stronie, przejścia nie zapamiętałem. W te dwa dni wędrowania parę razy próbowałem poznać skróty przez lasy, ale chyba tylko raz udało mi się na tyle, że przejście mógłbym powtórzyć. Mapy niedokładnie pokazują linie brzegowe lasów, a na zastosowanie pewnego i z dobrym skutkiem kiedyś zastosowanego sposobu zapoznania się ze zdjęciami satelitarnymi nie miałem czasu. Jeszcze lepiej byłoby mieć ze sobą GPS z mapą do pieszych wędrówek, ale nie mam i nie kupię, chcąc uniknąć obrastania w cywilizacyjne gadżety, nawet kosztem przedzierania się przez jeżynowe zarośla.

Szedłem wielkimi połaciami pól wprost na Stromca, a góra powolutku, niemal niedostrzegalnie, obracała się i rosła. Początkowo była górką, którą zasłoniłem dłonią na wyciągniętym ramieniu, a gdy byłem u jej podnóża, ona zasłoniła sobą wszystkie inne góry, nawet Śnieżkę. Zmiany widoków w zależności od miejsca patrzenia bądź przemieszczania się, tak normalne przecież, nieodmiennie zadziwiają mnie. Widzimy świat nadając miejscu naszego patrzenia cechę jego środka; kiedyś zastanawiałem się, jak wyglądałby świat bez automatycznego i nieuniknionego wyznaczania jego centrum, aż któregoś dnia puknąłem się w czoło: wszak trochę wiem, jak wyglądałby taki świat. Otóż techniczne rysunki elementów właśnie tak są przedstawiane. Jeśli narysuje się na nim powiedzmy sześcian, wszystkie ściany przedstawia się tak, jakbyśmy patrzyli na nie mając oczy na wysokości ich krawędzi, czyli bez rzutów perspektywy; ściana będzie wtedy widoczna jako kreska. W efekcie sześcian zamieni się w kwadrat, i dopiero dodatkowe rzuty przedmiotu z innych stron, oraz pewna wiedza i obycie, pozwalają na czytanie takich rysunków. Zauważyłem, że człowiek bez tej wiedzy rzadko kiedy jest w stanie wyobrazić sobie wygląd przedmiotu na podstawie takiego rysunku, a sam odruchowo rysuje rzut perspektywy ze swojego miejsca patrzenia, technicznie niepoprawny, ale pozwalający rozpoznać cały kształt przedmiotu bez dodatkowych jego równie nienaturalnych rzutów.

W lasach Stromca trochę się zmieniło, więc, niepewny pamiętania dróg na szczyt, po wyjściu na łąki zawróciłem i poszedłem z powrotem: ja mam nie wiedzieć, gdzie prowadzi ten dukt?? Nie znam ich wszystkich ani nie mam ambicji poznania, ale lubię wiedzieć, gdzie zaprowadzi mnie ta czy tamta dróżka.

U podnóża Chrośnickich Kop jak zwykle odwiedziłem źródło bijące ze skalnej ściany, bo źródła, zwłaszcza takie jak te, czyste i skalne, mają magnetyczny urok, a poza tym zwyczajnie chciało mi się pić. Woda ma tam wyborny smak i jest bardzo zimna.



Po wejściu na siodło przełęczy wyznaczyłem nową swoją drogę w stronę Lastka, najbardziej mojej góry w tych górach. 


Samotne tete a tete z miejscem i z najurokliwszym pomieszaniem fantazji z rzeczywistością przerwała mi grupa motocyklistów. Zatrzymali się, jeden z nich zdjął kask i przywitał się po… niemiecku. Poczułem niechęć do tych ludzi; zapewne w Niemczech nie pozwala się im niszczyć polnych i leśnych dróg tymi hałaśliwymi maszynami ryjącymi koleiny, więc przyjeżdżają do nas. W moment później przyszła mi do głowy mściwa myśl: gdyby nie wszczęli wojny, do dzisiaj byłyby tutaj Niemcy.

Inną niż zwykle, nową drogą przeciąłem dolinę z wioską i idąc zakolem po zboczu Babińca, po dwunastu godzinach włóczęgi doszedłem do Rząśnickiej Przełęczy i do samochodu.




W piątkowy wieczór wahałem się nad wyborem miejsca noclegu, mając do wyboru dwa znane mi domy prowadzące tak zwaną agroturystykę. Wybrałem dom „Konopka” w Czernicy. Ledwie kilka razy korzystałem z gościny Bożeny, właścicielki domu, trudno więc powiedzieć, że jestem stałym bywalcem. Ostatni raz nocowałem tam przynajmniej rok temu, ale gdy zadzwoniłem i usłyszałem radosne powitanie, ciepło mi się zrobiło na serduchu. Wieczorem zostałem powitany jak domownik, który ledwie na parę dni wyjechał i wrócił do siebie: po prostu naturalnie. Ilekroć jestem w tym domu, są goście, i ciekawe rozmowy z nimi przerywa dopiero późna pora. Bożena potrafi sprawić coś, co mało komu się udaje: że wśród mało znanych ludzi czuję się swobodnie.













niedziela, 24 września 2017

Nie tylko o grzybach


220917

Od jutra dzień będzie krótszy od nocy, mijają właśnie ostatnie minuty lata. Nie rozpieszczało nas, ale przecież razem z nim mija cud długich dni, chodzenie w krótkich portkach, widok jaskółek. Niemal dwa tygodnie temu patrzyłem na niebo pełne ekspresyjnego wirowania tych pięknych ptaków. Było ich więcej niż widuje się w pełni lata czy wiosny, latały inaczej, szybciej, jakby chciały w najkrótszym czasie złowić najwięcej owadów. Patrzyłem na nie ze zwykłą przyjemnością, ich widok nieodmiennie wypogadza mojego ducha, ale też patrzyłem z odrobiną smutku, ponieważ wiedziałem, że one zebrały się w większą gromadę szykując się do dalekiego lotu.

Pełnia lata mija wraz z ich odlotem. Zostają puste pola i puste niebo.



Kątem oka zobaczyłem skrawek czegoś brązowego wystającego zza pnia sosny, spojrzałem tam, ale nic nie zobaczyłem. Gdy już miałem odchodzić, wydało mi się, że znowu coś widzę. Stałem chwilę patrząc w inna stronę i niespodziewanie, szybko, odwróciłem głowę. Dał się złapać: przy pniu drzewa stał spory i zgrabny podgrzybek brunatny. Gdy nachylałem się ku niemu, zrobił kwaśną minę przegranego.

Na szczycie pochyłości rósł samotny grzyb z kapeluszem błyszczącym po niedawnym deszczu. Kucnąłem i nożykiem przeciąłem mu nogę, a wtedy wypsnął mi się z ręki, śliski, i zaczął uciekać tocząc się w dół. Może i udałoby mu się zbiec, ale utknął wśród wysokiego mchu i tam go dopadłem.



W ostatnie dni pracę zaczynam wcześnie chcąc mieć dłuższe wolne popołudnia. Kilka ostatnich wypełniłem rzetelną i mozolną pracą nad swoimi wybranymi tekstami, mając nadzieję na zainteresowanie nimi wydawcy. Parę dni temu, słysząc od znajomych o pojawieniu się grzybów, uznałem, że króciutki wypad jest możliwy. Pracę kończę o godzinie 17, do podmiejskiego znanego mi lasu jest kilka minut jazdy, parking blisko pierwszych drzew, więc… na grzyby!

Nie przebierałem się, wpadłem tylko na moment do kampingu po jedzenie i torbę, w rezultacie już dwadzieścia minut po skończeniu pracy wszedłem między pierwsze drzewa. Miałem nie więcej jak półtorej godziny czasu do zmroku o którym wiadomo, że między drzewami lasu pojawia się najszybciej.

Znajoma zapytała się mnie, co takiego jest w grzybach, że czuje się zazdrość i chęć pójścia do lasu, gdy słyszy się o udanych grzybobraniach. Faktycznie, czuje się zazdrość, a jeszcze dodam od siebie, że gdy zobaczę w lesie grzybiarza, to co prawda mile go przywitam i zagadam, ale w głębi ducha mam skłonność traktowania go jak konkurenta, a jego grzyby jako łup mnie odebrany, więc istotnie, coś tajemniczego mają w sobie grzyby znajdowane w lesie.

Cóż to takiego?

Dla mnie pierwszy, najsilniej odczuwany i najoczywistszy urok grzybów tkwi w ich pierwszym zobaczeniu. Bywa, że stoję nad znalezionym grzybem smakując tę chwilę, nim nachylę się po niego, ale przecież nie tylko moment zauważenia tworzy aurę grzybobrania. Oczywiście urok lasu i jego zapachów, u mnie także odruchowe kojarzenie grzybów z wigilijnymi potrawami – i dalej to wszystko, co czuje się na myśl o zimowych świętach – także tradycja sięgania w kuchni po grzyby zebrane w lesie, a nie kupione. Jest tutaj wyraźny związek ze zwyczajami, na szczęście nadal istniejącymi w wielu domach, zaopatrywania spiżarni w przetwory własnej roboty, i to niekoniecznie dla oszczędności, a raczej dla domowej atmosfery. Po prostu dla tworzenia Domu i wspólnoty jego mieszkańców. Gdy próbuję sięgnąć myślą głębiej dla znalezienia wszystkich związków i przyczyn, pojawiają mi się niewyraźne już myśli o dawnym życiu w zgodzie z naturą, o zagospodarowaniu i wykorzystaniu wszystkich jej darów dla przeżycia chłodnych i głodnych miesięcy. Sposób i podejście odległe od sklepowych półek i chwalące się bardzo starym rodowodem. Gdy patrzę na półki regału zapełnione domowymi przetworami, na wianuszek główek czosnku lub suszących się grzybów, odnoszę wrażenie przenikania się czasów, obecności we mnie śladów zwyczajów ludzi żyjących wieki temu. Tamta zazdrość jest echem dawnej zazdrości o pełniejszą spiżarnię.

Związek z dawnymi czasami, z ludźmi żyjącymi z tego, co sami zebrali i przetworzyli, przed erą całodobowych sklepów i lodówek w każdym mieszkaniu, dzisiaj poczułem wyraźniej dzięki zabranej ze sobą kolacji.

Otóż na jednym z festynów zobaczyłem litewskie stoisko z żywnością. Wędliny wyglądały bardzo smakowicie i bardzo tradycyjnie, mocno wędzone i suche, ale moją uwagę przyciągnęły ciemne pasemka czegoś, co okazało się suszoną wołowiną; kupiłem parę skrawków do spróbowania. Dało się to zjeść, o ile ucinało się nożem plasterki w poprzek włókien. Gdy po pracy wpadłem jak po ogień do kampingu, nagle pojawił się pomysł na kolację w lesie, kolację dawnego wędrowca. Włożyłem w kieszeń dwa kawałki tej twardej i słonej wołowiny, równie twardy kawałek ciemnego chleba i pojechałem. Szedłem wypatrując grzybów i jadłem, a właściwie żułem kolację czując wyraźnie, że ten posiłek pasuje do grzybobrania, że między tymi dwiema czynnościami jest związek, pokrewieństwo w rodowodzie.

Ciekawe, jaką drogę przeszły moje myśli łącząc grzyby z posiłkiem, jaki mógł kiedyś spożywać grzybiarz, i szerzej – z dawnymi czasami ludzkiej zależności od przyrody, czasami, w których ludzie musieli się natrudzić by przeżyć. Wydaje mi się, że cała moja wiedza o dawnych czasach, wspomnienia lektur książek, których akcja dzieje się w odległej przeszłości, moje wyobrażenia tych czasów i współczucie dla ludzi żyjących w ciężkich warunkach, że to wszystko uległo we mnie transformacji, w efekcie której jedząc w lesie swój prymitywny posiłek odczuwałem duchowy związek z anonimowym człowiekiem, którego śladami być może szedłem. A może przekaz nie jest kulturowy? Może wiele pokoleń ludzi zbierających plony natury dla przeżycia, więc z konieczności, przekazały mi w genach swój dar pomocy dla mnie, ich dalekiego potomka – skłonność do wykorzystywania grzybów i nie tylko?

Nie wiem.





Nazajutrz nic nie zapowiadało wyjazdu na grzyby. W czasie obiadu powiedziano mi o awarii młyna, pięknej i wielkiej widokowej karuzeli. Szafa sterownicza wypełniona jest mnóstwem podzespołów pracujących pod dyktando komputerowego sterownika, a ten uparcie twierdził, że ma przegrzany jeden z silników kręcących kołem. Silnik był zimny, ale jak przekonać do tego uparciucha? Zrezygnowany, mozolnie rozgryzałem system zależności i połączeń. Była 16.30, gdy znalazłem uszkodzony podzespół. Dobrze, nawet bardzo, wszak znalazłem przyczynę, ale jak uruchomić karuzelę, skoro tego elementu nie miałem i nie był do kupienia w pierwszym lepszym sklepie? Jak oszukać sterownik, by łaskawie zgodził się dać zezwolenie na kręcenie kołem? Pomogła mi bardzo logiczna budowa systemu i wzorowe opisanie wiązek przewodów. Odczułem ulgę i radość, gdy kolega krzyknął ze sterówki, że system nie sygnalizuje przegrzania. Po chwili koło ruszyło. Spojrzałem na zegarek, była godzina 17.05.

Grzyby! Jeszcze zdążę!

Poderwałem się do biegu, w efekcie dwadzieścia minut później wchodziłem między pierwsze drzewa lasu, po kolejną porcję małych podgrzybków. Zwróciłem uwagę na nagłą zmianę, która niemal zawsze ma dla mnie urok: w ciągu krótkiego czasu od szafy sterowniczej karuzeli, od kabelków i przekaźników, do lasu i grzybów – dwa światy w dwadzieścia minut.

Później upewniłem się przy pomocy googli, że oprócz podgrzybków brunatnych i sitarzy, zebrałem nieco podgrzybków złotawych czy też złocistych; wcześniej zbierałem je nie znając ich nazwy.

W kolejny dzień nie mogłem pojechać do lasu, pracę skończyłem dopiero po dwudziestej, jednak dzisiaj, w sobotę, byłem między drzewami już o 15.30. Od rana padał deszcz, ale nawet na chwilę nie pojawiła się myśl o rezygnacji, wszak dzień trzeba wykorzystać. Nie zmokłem mając na sobie gumowce i płaszcz, a grzybów zebrałem sporo, mimo silnej konkurencji innych grzybiarzy.

Suszą się. Czuję zapach wigilii.

Dopisek z następnego dnia, z niedzieli.

Mając możliwość, oczywiście pojechałem do lasu. Było to najdłuższe, bo niemal pięciogodzinne, i prawdopodobnie ostatnie moje grzybobranie. Z kilkuset zebranych małych podgrzybków wybrałem najładniejsze i przyrządziłem je w zalewie octowej. Będą na świąteczny stół.



Tak mi się przypomniało, chyba przez kontrast.:

W UK nie można chodzić po polach tak, jak u nas, bo te są ogrodzone, nierzadko lasy też. Tylko tu i ówdzie wyznaczone są publiczne ścieżki dla pieszych, stosownie oznaczone i opisane, wiodące także przez prywatne pola i lasy. Któregoś razu szedłem taką ścieżką w lesie, co kilkadziesiąt metrów mijając tabliczkę zakazującą zbierania grzybów. Właściciel lasu nie chce konkurentów w grzybobraniu? Ależ nie! Typowy Anglik nie odróżnia kani od podgrzybka, ani kurki od muchomora, ponieważ grzyby zbiera na sklepowych półkach, a tam są one opisane.

Po co więc tamte tabliczki?

Zauważyłem, nota bene, że od powrotu z Anglii używam nazwy tego kraju w wersji angielskiej. Jeszcze pamiętam te ich „jukey”. My zwykliśmy mianem „Anglia” określać całe Zjednoczone Królestwo, dla Wyspiarzy różnica jest istotna.





Na zakończenie coś całkowicie odmiennego.

Szukając czegoś w komputerze… Właśnie! Pamięć jest wirtualna, fizycznie mając postać malutkiej kasetki, ale w jej niewielkiej objętości mieści się ogromna przestrzeń, która dokładnie tak jak przestrzeń rzeczywista może być rozległa i trudna do ogarnięcia z powodu bałaganu i mnogości zakamarków. Trzeba ją porządkować dokładnie tak, jak przestrzeń fizyczną, rzeczywistą. Czyż nie jest to dziwne?

Więc przy okazji poszukiwań znalazłem plik niemal zapomniany. Nosi datę z 2002 roku i zatytułowany jest „wiersze”.

Oto jeden z nich, erotyk. Może i niewiele warty, ale jest pamiątką czasu. Mojego czasu.



Uszy mi mówią, że chcą cię słyszeć,

Oczy, że chcą cię widzieć.

Usta wyszeptują swoją tęsknotę,

Samotne dłonie szukają twoich dłoni.

Dlaczego?



Ustami przy twoich ustach,

Zatracić chciałbym się przy tobie.

Czas przeszły i obecny gubiąc,

Roztopić się w niepamięci i w tobie.

Dlaczego?



Obejmując cię głodnymi ramionami,

Chciałbym zrosnąć się z tobą.

Bez jednej myśli, z jednym pragnieniem:

Być jeszcze bliżej.

Dlaczego?



Wdychać twój oddech prędki,

Gorącą całować twą kobiecość,

Podziwiać łuk bioder i kształt piersi

Chciałbym jednocześnie, a nie mogę.

Dlaczego?



Sto ust całujących cię wszędzie,

Sto par oczu chciałbym mieć,

Aby widzieć cię całą jednocześnie.

Nie mam ich tyle.

Dlaczego?




piątek, 15 września 2017

Garść myśli o życiu


100917

Na brzegu placu stoi brzoza płacząca. Chodzę tam patrzeć na nią i obejmować jej pień. Na trawie wokół leżą jej opadłe listki, ale ona nadal jest piękna, teraz chyba nawet bardziej niż na wiosnę. Jej żółte liście są jak pierwsze zmarszczki na kochanej twarzy: budzą rozczulenie i potrzebę objęcia. Przed chwilą wyszedłem na dwór i zobaczyłem ją inną, ale równie ładną: prześwietloną światłem lampy stojącej za nią. Chwilę patrzyłem na poruszające się na wietrze wiotkie gałęzie, na migotliwą grę światła wśród liści, ale zaraz wróciłem do kampingu, do słów.

Czasu mam bardzo mało. Minęła godzina druga, rano zaczynamy przeprowadzkę, więc powinienem położyć się spać, ale może chociaż zacznę pisać, bo zapisane słowa dopominają się towarzyszy i pomagają w ich znalezieniu.

Dla mnie czymś naturalnym jest powołanie się na słowa przeczytane w książce. Książki, a więc myśli innych ludzi, miały i mają wpływ na mnie i na moje myśli, są moimi towarzyszkami od wczesnej młodości. Biblioteka jest dla mnie najważniejszym miejscem domu, miejscem naprawdę moim. Z tych powodów często przywołuję w swoich tekstach słowa z książek.

Jako młody chłopak bardzo ceniłem książki Stanisława Lema, przeczytałem je niemal wszystkie, a przez minione lata wielokrotnie wracałem i nadal wracam do ulubionych pozycji. W opowiadaniu „Ananke” są słowa, na które dawno temu zwróciłem uwagę; w głównym swoim nurcie mówią o psychologicznych aspektach starzenia się, ale tutaj cytat ograniczę do fragmentu wymową związanego z myślami, które mam nadzieję wyrazić.

„Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą; nadzieje — mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartością życia.”

Czasami wydaje mi się, że tymi słowami Lem zasiał we mnie nasiona, które długo leżały uśpione, ale z czasem zaczęły puszczać kiełki licząc na przyjęcie się we mnie. Teraz wiem, że działo się tak, ponieważ cudzych myśli nie jesteśmy w stanie przyjąć od razu. Aby uczynić je swoimi, to znaczy w pełni zrozumiałymi i wzbogaconymi własnym doświadczeniem i przemyśleniami, aby one jakoś odcisnęły się w naszym wnętrzu, musimy dojść do nich swoją drogą, jakby na nowo odkryć prawdy, które stoją za nimi. Bez tej własnej ścieżki cudze słowa nie mają swojej wymowy, cała głębia myśli nimi wyrażonych nie dociera do nas, spływając po nas niczym krople wody po zatłuszczonej szybie. Powtarzamy za innymi słowa o nadrzędnej wartości uczuć w życiu, o cieszeniu się życiem bez negatywnych emocji, o bezsensie tracenia swoich dni na zdobywanie pozycji czy majątku, ale dalej robimy swoje idąc w przeciwnym kierunku. Odkładamy wiele spraw najbardziej naszych, najważniejszych spraw naszego życia na później, no bo przecież teraz musimy zarabiać, zdobywać, uzyskiwać, zapewniać sobie – i dopiero gdy to wszystko będziemy mieć, tak sobie myślimy, będziemy żyć naprawdę, to znaczy dla siebie, bliżej naszych bliskich, spełniając się w naszych pasjach, pogodniej i godniej.

I tutaj należałoby wrócić do słów Lema. Są one bardzo pesymistyczne, owszem, można jednak pozbawić je pesymizmu i pójść dalej, zaznaczę jednak, że aktualnymi pozostają moje słowa o niemożności bezpośredniego przyjęcia cudzych myśli.

Horacy napisał o chwytaniu dnia, ponieważ nie wiadomo, co bogowie przyniosą.

Swoją drogą, to uwaga na marginesie, nie potrafię zrozumieć, dlaczego wiarę w wielobóstwo uznaje się za mniej idealną i prymitywniejszą od wiary w jednego boga. Moje wyobrażenia są dwojakie: jeśli myślę o Bogu jako kosmokratorze, to widzę go jednym, ale jeśli Bóg miałby być tak wszechobecny na Ziemi i w życiu ludzi, tak ludzki w swoich cechach, jak opisują go religie, wtedy bardziej naturalna wydaje mi się liczba mnoga. Odnoszę wrażenie, iż człowiek wolałby wierzyć i modlić się do boga bardziej wyspecjalizowanego – niechby kosztem swojej wszechmocy – boga bliższego, potrafiącego zrozumieć człowieka przez pewne podobieństwo i nieprzytłaczającą wielkość. Może dlatego chrześcijanie, a już zwłaszcza chrześcijanki, mają swoją boginię w osobie Marii, a ich Kościół przydziela zakresy szczególnych uprawnień i zdolności swoim świętym, bezpośrednim potomkom niezliczonych bóstw politeizmu, według ich życiowych doświadczeń.

Może jednak wrócę do meritum.

Tak naprawdę Horacy wyraził myśl, którą w formie nakazu przysłała mi moje znajoma tuż przed swoją śmiercią: cieszyć się tym, co jest, co właśnie trwa, co dzieje się tutaj i teraz. Nie odkładać życia na później, bo każdy dzień nazajutrz staje się przeszłością, której już nie poprawimy.

Chwytać dzień, ponieważ czego dzisiaj nie przeżyjemy, może nie będziemy mieć okazji przeżyć.

Jeśliby pozostać przy słowach Lema, rozwiązanie pojawia się w sposób nieunikniony i logiczny: wystarczy nie mieć wielkich nadziei i takich ambicji, by pozbyć się zawodów i zyskać spokój. Wystarczy uznać, iż nasze prawdziwe życie jest tutaj i teraz, a nie kiedyś, w przyszłości; że życie na każdym swoim etapie nie jest wstępem ani trampoliną, a treścią właściwą, którą my sami kształtujemy i sami oceniamy. Ten ostatni fakt ma kapitalne znaczenie, ponieważ równie dobrze można być niezadowolonym mając to wszystko, co ludziom przychodzi do głowy gdy myślą o szczęściu i stabilizacji, jak i być zadowolonym mając bardzo, bardzo niewiele i ciężkie przeżycia za sobą.

Nie ma tutaj – nawiązuję do słów Lema – ani krztyny rezygnacji czy opuszczenia rąk, natomiast ambicje są przekształcone. Z coraz większą nieufnością, nota bene, a nawet z podejrzliwością, patrzę na ludzkie ambicje, mając je za jedną z przyczyn nie tylko technicznego postępu, ale i naszych kłopotów w życiu wewnętrznym i w naszych relacjach z bliskimi. Robić dobrze to, co się robi, jest godną ambicją, ale z obłędnym pędem jakże wielu ludzi do znaczenia i bogactwa jest inaczej. Pewien znajomy biznesmen, zapytany po rocznym niewidzeniu się o bieg swoich dni, odpowiedział mi, że chyba jednak majątku Rockefeller’a nie zdobędzie. Pamiętam, że wtedy wzruszyłem ramionami pytając o cel tych zabiegów, ale teraz zadałem sobie pytanie, czy moje uporczywe trzymanie się bardzo ciężkiej pracy w lunaparku dla zarabianych tutaj pieniędzy, tak wiele różni się od dążeń mojego rozmówcy? W pierwszej chwili uznałem, iż nie ma tutaj dużej różnicy, w drugiej zaprzeczyłem. Ja pracą zarabiam na życie, on pracuje dla bogactwa, chociaż zapewne w swoim przekonaniu także po prostu zarabia na życie. Być może on nie wie, że to, co człowiekowi jest niezbędne do życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca.

Szkoda, że te jakże celne słowa nie są moje.

Jak wyglądałaby nasza cywilizacja – to druga, możliwa do zastosowania, linia obrony milionerów – gdyby wszyscy ci, którzy dorobili się majątków budując firmy, dając pracę i płacąc podatki, w młodości uznali, że zamiast dążyć do bogactwa, lepiej kontemplować urok natury lub się modlić? Myślę, że świat przypominałby wtedy minione już epoki. Czy byłby lepszy? Nie wiem, może tak, ale chyba jednak wolę jeździć samochodem niż dyliżansem; pisać na komputerze, a nie gęsim piórem przy świeczce. Niech więc biznesmeni zajmą się pomnażaniem swoich majątków, skoro w tym upatrują cel swojego życia, albo środek do osiągnięcia swoich celów, ja zajmę się chwilami mojego życia.

Z biegiem lat coraz częściej uznaję, iż celem życia jest jego godne przeżycie, ponieważ godność mam za jedyną odpowiedź, jaką dać możemy światu stworzonemu przez nas i nieuchronnemu końcowi nas samych. To wniosek dokładnie odwrotny w stosunku do wniosków wielu kapłanów i ludzi silnie związanych z Kościołem, którzy uznają, iż ateistę stać na najgorsze, ponieważ nie wierzy w życie po życiu i w boski bat nad sobą. Cóż, umysłowy prymitywizm i zadufanie były i są cechami częściej występującymi wśród tych ludzi, niż w całej ludzkiej populacji.

Znowu odbiegłem od tematu, już wracam. Więc poczucie godności nakazuje życie prawe, ale ta jego cecha jest na tyle ogólna, że raczej niewiele pomaga w biegu zwykłych dni. Potrafi dać satysfakcje po dokonaniu moralnego wyboru, ale i bywa zaprawiona goryczą na widok świętowania zwycięstwa ludzi niegodnych.

Z czasem, wsłuchując się w siebie, ale i prowadząc dyskusję z sobą, coraz większą wagę przykładałem do pozytywnego przeżywania. Do tych wszystkich wrażeń, myśli, czynów, gestów dla mnie miłych, a które nie są dla kogokolwiek przykre. Tutaj w sposób naturalny, właściwie automatyczny, na przedzie pojawiło się to, co najwartościowsze i najgodniejsze: sfera ducha. Trudno pogardzać przyjemnością jedzenia dobrej potrawy, ale jeszcze trudniej ograniczyć się tylko do rozkoszy podniebienia. W gruncie rzeczy trudno uzasadnić wyższość doznań w czasie wędrówki górskiej lub czytania poezji, od doznań w czasie jazdy sportowym samochodem lub oglądania telewizorni, jednak czujemy, że ta wyższość istnienie, że jest niewątpliwym faktem.

Dobrze, więc godność i pozytywne przeżywanie, ale… znowu dochodzi do głosu moja nierzadko uprzykrzona logika, a może zwykłe szukanie dziury w całym. Wszak trudno na tym świecie o nieustające święto dobra, pogody i piękna, wśród których będziemy żyć; wszak takie bywają tylko chwile. Cóż odpowiedzieć?… A może nie pozwolić, by minęły niezauważone, wykorzystać je w pełni, przeżyć do dna i starać się zapamiętać, by w ten sposób działały mimo swojego odejścia? Myśl dobra, ale czy możliwa do wprowadzenia w życie?

Może należałoby pójść jeszcze dalej, przeskakując trudność: zauważyć, docenić i dobrze przeżyć także te zwykłe chwile, najzwyklejsze, więc najliczniejsze, wypełniające nasz dzień powszedni. Jak jednak osiągnąć taki stan, skoro dni nierzadko są tak bardzo szare? Nie wiem, albo mnożą mi się wątpliwości, wtedy staram się szukać pomocy. Na przykład w świadomości, iż każda chwila jest ważna sama w sobie, stanowiąc cząstkę mojego życia, a nie poczekalnię czy szczeble drabiny mającej zawieść mnie na jakieś wyżyny. Usilnie przypominam sobie samemu fakt powszechnie znany, jednak niedostatecznie zmieniający moje postępowanie zgodnie ze swoją wymową: życie jest jedyne, niepowtarzalne i szybko upływające. Żaden dzień się w nim nie powtórzy, żadna chwila, a skoro tak, to każda jest ważna. Jeśli dzisiaj przeżyłem coś negatywnego, na przykład pokłóciłem się z kimś, zdenerwowany i zły, nie zmienię tego w żaden sposób, skoro czas przeszły jest czasem już dokonanym. Ta złość zostaje za mną jak brudna plama na ciągu moich dni profanując je, zmniejszając wartość życia, które przecież powinno być bezcenne, a więc chronione. Mogę jedynie postarać się, aby już więcej takich plam nie zostawiać za sobą.

Niestety, w tej budowli widzę rysę – rezultat wad w konstrukcji fundamentów.

Rysą jest wyraźne przeciwstawienie wybranych chwil całej reszcie naszego czasu.

Logika podpowiada dwa sposoby naprawy wady konstrukcji: radykalne zwiększenie ilości czasu dobrego, pięknych chwil, albo poprawienie jakości czasu codziennego, tego zwykłego. Cóż… nie bardzo widzę możliwości istotnych zmian, ale jeśli zmienić swoje podejście do zagadnienia, pojawia się trzeci sposób, omijający tamte niemożności. To dystans do siebie, swojego życia i do ludzi. Nie wojować z nimi, pozwolić życiu na swobodny bieg, okazać mu trochę zaufania. Jeśli obejrzawszy się wstecz wspomnimy złe dni i nasze reakcje, niemal zawsze zauważymy, że niepotrzebnie martwiliśmy się, wojowaliśmy czy próbowali innych przekonać do swojego. Powiedzmy sobie krótko: po co?, i zajmijmy się sobą.

Czasami odnoszę wrażenie, iż wszystkie moje starania przypominają zmagania przeciwników, jakby dwóch nas było: ten, który burzy się i szarpie, irytuje, złości i martwi drobiazgami codzienności, oraz ten, który chciałby wznieść się ponad to wszystko, skoro odczuwa tłamszenie i przyduszanie do ziemi. W związku z tą walką wspomnę o przeciwstawianiu nas naszemu umysłowi (częstemu na przykład w filozofiach Wschodu), ale takie rozdzielenie budzi mój sprzeciw. Wszak „ja” jest tworem mojego umysłu, więc czynienie z niego wroga jest dzieleniem jedności, uznaniem, iż sam sobie jestem wrogiem. Owszem, pewne przeciwieństwa i niepożądane cechy są w nas, narosłe w toku ewolucyjnego rozwoju lub wykształcone w dzieciństwie, ale są one nasze i obok dobrych cech czyniące nas ludźmi. Człowiek niemal zawsze działa pod wpływem przeciwnie skierowanych bodźców, także tych umysłowych. Myślę, że jeśli już szukać przeciwnika, to w niezdolności naszego umysłu do przyjęcia wszystkich konsekwencji ograniczoności czasowej naszego życia. My zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli żyć wiecznie, albo przynajmniej bardzo długo.

Ludzie starzeją się i umierają, ale ja nie. No… może kiedyś, w nieokreślonej przyszłości.

Przecież takie mniemanie jest podstawą, niemal fundamentem funkcjonowania naszej psychiki, ale właśnie tę jej cechę oskarżam o wiele naszych kłopotów ze znalezieniem sensu, pogody ducha, radości życia. Przez nią popędzamy czas mówiąc: aby do wiosny, aby do wakacji, żeby ten dzień już minął – wszak tych dni mamy (niemal) nieograniczoną ilość. Przez tę cechę z roku na rok odkładamy swoje życiowe plany, bo przecież teraz musimy dorabiać się pozycji i pieniędzy, teraz czynimy przygotowania do prawdziwego życia. Kiedyś będziemy żyć naprawdę. Kiedyś. Przez nią gonimy za mirażami i mało nam nie tylko pieniędzy, ale i przeżywania, dziania się czegoś, czasami czegokolwiek, dla wypełnienia swojego czasu.

O psychologii wiem niewiele, tylko nieco więcej o ewolucji, ale z tych wycinków wiedzy wyłaniają mi się słowa obrony tej naszej cechy psychicznej. Nie da się normalnie żyć z nieustającą świadomością końca, więc… Więc niech tak będzie, że ten koniec jakby dla nas nie istniał. Nie przyjmujmy go w pełni, zachowujmy się tak, jakbyśmy nie pamiętali, jakby nas to nie dotyczyło. No i powstaje sprzeczność, owych dwóch wrogów: jednym jest nasza świadomość śmierci, drugim cecha umysły wyrzucająca ją z pamięci. Zwierzę instynktownie broni się przed śmiercią, ale nie ma jej świadomości – my swoim rozdarciem płacimy za osiągnięty poziom rozwoju umysłowego, za opuszczenie raju niewiedzy i nieświadomości.

Ostatnio sporo rozmawiałem ze znajomą o pewnego rodzaju chwilach, jakie się nam zdarzają. Nie wiadomo dlaczego tutaj i teraz, raczej nagle, zauważam zmianę w percepcji świata i siebie. Trudno opisać ten stan, skoro nic się nie dzieje, a próbowałem kilka już razy. Pisałem o zjednoczeniu swojej świadomości ze światem wokół, o silnym poczuciu bycia tutaj i teraz – i nigdzie więcej, co oznacza także, że poza tym wrażeniem nie ma we mnie innego odczuwania, ale te opisy nie są kompletne, ani idealnie wierne. Ten stan obywa się bez słów, jego opis słów wymaga, a tym samym pojawia się sprzeczność trudna do usunięcia. Moja rozmówczyni stwierdziła, iż jest to trwanie w stanie jedności ze światem. To celne określenie, ponieważ takie chwile niczego się nie dopominają, pragnąc jedynie trwać. Przypominają mi się piękne słowa Drzeżdżona a propos, ale nie mając tutaj jego książek, nie mogę dodać cytatu.

Bardzo mi się te chwile podobają, ponieważ przypominają stanie u wrót innego, lepszego świata. Ostatnio przyszło mi do głowy, iż w czasie ich trwania jakbyśmy się cofali do zwierzęcej niewinności i nieświadomości, do życia dla samego życia w najpierwotniejszych jego przejawach: jestem, patrzę, oddycham, nie odczuwam głody ni bólu, jest więc dobrze. Jest dobrze bez ambicji posiadania znaczenia i wpływów, bycia zamożnym i znanym, a nawet mądrym.

Może wracamy wtedy do raju utraconego, do czasów przed zerwaniem tego nieszczęsnego jabłka?

Niewiele jest miejsc w chrześcijańskich pismach świętych, które bez zastrzeżeń podobają mi się – ta poetycka wizja utracenia dawnej niewinności z powodu wiedzy podoba się bardzo, mam ją za twór geniuszu. Jest też prawdziwa. My ten raj naprawdę utraciliśmy stając się ludźmi. Umysł dał nam swobodę tworzenia abstrakcji i świadomość, a mając je, zaraz zaczęliśmy zadawać sobie pytanie o cel istnienia, odrzucając życie dla jego kontynuacji jako niegodne nas. No i zaczęły się kłopoty, dlatego do dystansu między nami (czyli tyle, co naszą świadomością), a życiem, dodać należałoby też potrzebę spuszczenia z tonu, zejście chociaż z kilku szczebli naszej wysokiej drabiny człowieczeństwa stawianego w opozycji do zwierzęcości. Uznać nam trzeba, iż w naszym życiu nic nie musimy osiągnąć ani nic udowodnić, a mamy je po prostu dobrze przeżyć. Potrzebna jest nam świadomość faktu oczywistego: nadzy tu przyszliśmy i nadzy odejdziemy.



Ideały? Lista życzeń? Po części tak, ale ważne, może nawet najważniejsze, jest określenie ideałów, ponieważ nawet niezrealizowane promieniują ukazując kierunek starań, drogę, którą należy iść.

Pisałem ten tekst pięć dni, w czasie których przepracowałem ponad 60 godzin. Pisałem godzinę albo dwie, przerywałem idąc spać lub dla napisania listu czy zadzwonienia, a na drugi dzień od nowa wgryzałem się w temat i próbowałem przypomnieć sobie dobre myśli i zgrabne sformułowania, które ukazały mi się w pracy, ale wieczoru nie dożyły. Pisałem, ponieważ słowa są dla mnie światem, sposobem, drogą. Właściwie wszystkim.

niedziela, 27 sierpnia 2017

Proust, Helena i Pierwsza Dama


270817

Zaczynam swój kontredans z latem i z jesienią. Fakt, lata jeszcze cztery tygodnie, a na ogół są to ciepłe i słoneczne dni, ale jesień już się pojawia. Jest w zmroku zapadającym zaraz po dwudziestej, a więc w porze dnia nie mającego zamiaru się kończyć jeszcze dwa miesiące temu, jest w pierwszych opadłych liściach, nad którymi stałem dzisiaj, zatrzymany w swoim codziennym zabieganiu ich widokiem.

Tak więc dostrzegając pierwsze oznaki jesieni, staram się tak liczyć cechy lata, aby było ich więcej. Teraz, w końcu sierpnia, łatwo o takie rachuby, ale istotą mojego tańca jest podobne liczenie i za miesiąc, a nawet za dwa, jeśli zdarzą się ładne dni.

Wariactwo przeprowadzki za mną, przede mną jeszcze tydzień spokojnej pracy, nim następnym poniedziałkiem nie zaczniemy chyba najbardziej szaleńczych dziesięciu dni sezonu. Ale to dopiero za tydzień, w te dni, mając czas, piszę i czytam. Przez dwa kolejne wieczory przygotowywałem materiały do drugiej książki, którą mam nadzieję wydać w zimie. Będzie to obszerny wybór tekstów, dla których wybrałem wspólny tytuł będący jednocześnie ich opisem, który i tutaj, na blogu, się powtarza: wrażenia i chwile. Niektóre teksty są wiekowe, mają po kilkanaście lat; czytając je, miewałem wrażenie zawracania czasu i ponownego przeżywania tamtych chwil, o których zapewne zapomniałbym, gdybym w swoim czasie nie utrwalił ich pismem.

Wśród dziesiątków myśli i zdarzeń, wyłuskałem kilka zdań zachwytu nad obrazem „Sroka” Moneta. Obrazu zimowej aury, ale przecież ciepłego w odbiorze. Od czasu lektury dzieła Marcela Prousta „Sroka” zawsze kojarzy mi się z „Poszukiwaniem” nie tylko z powodu ozdobienia jednego tomu dzieła tym obrazem, ale i przez wrażenia budzone nim samym, a przecież o roli sztuki w ludzkim życiu wiele jest u Prousta.

Autor pozwolił mi zrozumieć istotę dzieła sztuki i wartość tejże w naszym życiu, a do wiedzy tej dochodziłem mozolnie, mimo prowadzenia przez Francuza; tym bardziej jestem dumny ze zrozumienia. W minione dni, dokonując korekt tekstów, wspomniałem tę swoją drogę i czas, który jej towarzyszył.

Było to możliwe dzięki pismu – magii zamieniającej wrażenia i chwile, a więc naszą duchowość i nasz czas, w paciorki znaczków odpornych na działanie czasu.




 Zdjęcie obrazu Moneta nie jest moje, pobrałem je ze strony Galerii ArtEmi.

Założenie miałem jasne: piszę tutaj o sobie, nie o rodzinie, i tego się trzymam, jednak parę zdań o wnuczce napiszę, wszak była ze mną 20 dni. 
Gdy patrzyłem na jej swobodne bieganie po lunaparku, gdy widziałem umiejętności, których nabrała w kierowaniu wózkami autodromu, nierzadko wspominałem małą Małgosię, moją córkę, która jak i jej bratanica wiele wakacji spędziła w lunaparku.

Moja wnuczka była niemowlakiem, później małym dzieckiem, teraz jakby otwiera swoimi przemianami następną furtkę czasu, za którą czeka dziewczyna. Z przyjemnością patrzę na powolne jej przemiany i ile mogę, tyle biorę w nich udziału. Chciałbym, żeby Helena pamiętała mnie i dobrze wspominała. Czasami mówię sobie, iż patrzę na dziecko mojego dziecka, i wtedy doznaję zdumienia. Ja, mój syn i jego córka, jesteśmy trzema oczkami nieskończonego łańcucha życia rozciągniętego od głębin czasu ku nieznanej i niepojętej przyszłości. Moja wnuczka ma szansę dożyć XXII wieku; jaki będzie wtedy świat? Czy jej wnuki cokolwiek zrozumieją z opowiadań o wakacjach u dziadka Krzyśka na początku dwudziestego pierwszego wieku?

Parę lat temu, gdy uczyła się mówić, raz jeden powiedziała do mnie „dziadek Sisiek”. Czasami proszę ją, żeby tak mnie nazwała...




Może z powodu ciągłego otoczenia ludźmi, tymi samymi w pracy i w czasie prywatnym, a może po prostu ze względu na cechy mojej osobowości, nie odczuwam potrzeby zawierania nowych znajomości, a nawet jakbym ich unikał, chociaż korespondencyjnych znajomości kilka mam. Bywa, że do obcych ludzi zbliżam się z obawą, czy raczej z niepewnością. Jedno i drugie odczucie było we mnie, gdy pierwszy raz miałem spotkać się z Pierwszą Damą bloga, Anną Kruczkowską i jej rodziną, ale jednak poszedłem na spotkanie, co oznacza, iż działają we mnie siły, oczekiwania czy pragnienia odwrotnie skierowane do tamtych obaw.

Trzy tygodnie temu spotkałem się z Kruczkowskimi po raz czwarty, jeśli dobrze liczę. Jedyne obawy jakie miałem, były typowe dla mnie: żeby nie popełnić jakiejś gafy towarzyskiej, w czym bywam mistrzem. Anna i jej rodzina tajemnym dla mnie sposobem potrafią sprawić, że czuję się po prostu dobrze wśród nich. Nie wiem, które chwile zawarte w tych nielicznych, niestety, godzinach z nimi spędzonych zapamiętam na dłużej, dzisiaj wspominam jedną, która uczyniła na mnie wrażenie; może dlatego, że niewiele podobnych przeżyłem.

Byłem jeszcze w pracy, szedłem alejką między karuzelami, oni szli w moją stronę; gdy ich zobaczyłem, odruchowo, spontanicznie uśmiechnąłem się i uśmiech zobaczyłem.

Anno, dziękuję Ci za chwile z Wami.


sobota, 19 sierpnia 2017

Wakacje, lato i morze


190817

Kończą się moje „wakacje” nad morzem. Wziąłem to słowo w cudzysłów, ponieważ osiem tygodni tutaj spędzonych nazwać można wakacjami tylko po porównaniu ich do pozostałych dni karuzelowego sezonu. Oceny są względne, nie tylko ludzi, ale i czasu oraz warunków pracy. Po  dziewięćdziesięciogodzinnym szaleństwie okresu festynów, zejście do siedemdziesięciu godzin spokojnej (na tyle, na ile jest to możliwe w lunaparku) pracy tygodniowo jawi się jako okres wakacyjny.

Jak każdego lata tutaj, a tegoroczne jest już jedenastym, po pracy dzielę czas między czytanie i pisanie a wyjście na dwór. Czasami te dzielenie przypomina bój ze sobą, z dwoma wykluczającymi się wzajemnie pragnieniami. Na ogół idę na ugodę: gdy świeci słońce, wygrywa spacer brzegiem morza lub bocznymi uliczkami miasteczka, natomiast przy pochmurnej pogodzie nadrabiam zaległości przy książkach lub komputerze. Oczywiście wtedy, gdy jestem sam, gdy nie goszczę kogoś z rodziny.



Zadziwia mnie skrajna odmienność odczuwania upływu czasu. W pracy, zwłaszcza gdy robię coś, czego nie lubię, godzina wydaje się trwać bez końca, ciągnąc swe minuty niemiłosiernie, ale gdy usiądę przy komputerze, ta sama godzina zamienia się w sprintera. Patrzę w lewy róg ekranu i widzę, przecież widzę!, że cyferki minut zmieniają się niemal w tempie sekund. W typowy wieczór nad morzem mam pięć godzin tylko dla siebie; zdawałoby się, że to morze czasu, ale tak naprawdę jest to ledwie godzinka. Staram się przedłużyć ją późniejszym położeniem się spać, ale zauważyłem, że im późniejsza jest pora, tym szybciej mi umyka. Czasami dochodzę do wniosku, że skoro zawsze wstaję niewyspany, bez względu na długość snu, to może kłaść się jeszcze później? Sposób nierzadko stosuję, w zasadzie jest dobry, ale pod jednym warunkiem: w ciągu dnia nie mogę usiąść bezczynnie, bo zaraz usypiam.

Z czasem jest jak z horyzontem: im szybciej się go goni, tym szybciej on ucieka.



Morze nie ma dla mnie takiego uroku, jaki mają góry, chociaż tak po prawdzie niemałe tutaj znaczenie może mieć nielubiany tłok w Ustroniu i pożądana pustka górskich szlaków.

Morze ustępuję górom w zmienności krajobrazów, jednak potrafi dorównać pomocą w wyciszeniu, w próbach uładzenia się ze sobą i swoim czasem, w staraniach patrzenia uważniej, z dostrzeganiem drobiazgów niewidocznych w zabiegany czas.







Aby dostrzec bogactwo świata, potrzebna jest nie tylko wiedza o nim, ale i odczuwanie potrzeby przeżywania go w sobie; uznanie, iż najcichsze, najsubtelniejsze wrażenia są najcenniejsze, bo najbardziej nasze. Chwile dostrzeżenia piękna tam, gdzie wcześniej nic nie widzieliśmy, albo widzieliśmy niedoceniając, na pół oślepli gonitwą, przyzwyczajeniem, migotaniem ekranów, zalewającą nas śmieciową informacją obrazkową.

Cóż prawdziwie naszego jest w pobudzeniu rytmicznym dudnieniem z ogromnych głośników dyskotekowych? Powiedziałbym, że niewiele, a cała reszta jest fizjologiczną reakcją naszego organizmu.

Biegnąc do mnie, niskie słońce rozjaśniło pas morza. Droga była świetlistym migotaniem, nieustannym ruchem, skrzeniem się, delikatnymi przemianami świecącej żółci blisko horyzontu i połyskliwej bieli o odcieniach od ciepłej masy perłowej, poprzez chłód diamentu, aż do zimnego, metalicznego blasku rozlanej rtęci po bokach, na granicy jasności. Blisko mnie, przy brzegu, światło traciło siłę: nie potrafiąc rozjaśnić dolin między falami, eksplodowało na ich szczytach momentalnymi rozbłyskami i gasło, by w tej samej chwili zapalić się na tysiącu innych grzbietach fal. Jeszcze bliżej brzegu światło widać było już tylko na pieniących się szczytach fal, a wydawało się, że sama piana świeci, skoro wszystkie jej drobiny i z każdej strony były perlistą, gotującą się jasnością.

Paręset metrów od brzegu zobaczyłem szybko poruszającą się czarną kropkę, w której rozpoznałem człowieka na skuterze. Patrzyłem na niego, zbliżał się do słonecznej drogi, a gdy wpłynął na nią, pomyślałem, że teraz widzi wokół siebie wodę pokrytą jaskrawym płaszczem światła. Czy nie razi jego oczu? W moment później uświadomiłem sobie swój błąd: przecież ta świetlna droga faktycznie była moja, tylko ja ją widziałem, widziałby też ktoś, kto siedziałby przy mnie, ramię w ramię – tamten człowiek nie.

Uśmiechnąłem się do siebie. Troszkę z politowaniem nad swoim zapominalstwem, ale więcej w nim było wyrozumiałości i ciepła.

Chciałbym unieść ze sobą tę chwilę mojego uśmiechu i widok słonecznej drogi, ocalić je od zapomnienia, by mogły pomagać mi w trudnym czasie. Zapamiętać, by mieć coś prawdziwie mojego.

W zasadzie w czasie każdego oglądanego zachodu słońca morze widziałem inne; czasami różnice były ledwie zauważalne, ale były i radykalne. Woda morza bywa tak matowa, mało wyrazista, wprost nijaka, że wydaje się czymś martwym. Na drugim biegunie przemian jest jej wesołość, wyrazistość, nasycenie kolorami; wtedy w skrzeniu się dalekich fal dopatruję się radosnych figli córek Nereusa.

Między tymi skrajnościami rozciąga się rozległy obszar metamorfoz. Co prawda nie są tak spektakularne jak te, do których był zdolny ojciec Nereid, ale równie jak one są liczne.

Podobnej skali przemian ulega horyzont i chmury. Bywa, że pierwszym szczegółem zauważonym po przejściu wydmy jest linia styku wody i nieba. Przyciąga wzrok idealnie równą, ostro zarysowaną granicą dwóch światów, która wydaje się być wtedy bliską i materialną. Czasami nie widzę wcale horyzontu, ale nie z powodu mgły, a kolorystycznego stopienia się dalekiej wody i nieba; jedynie w pobliżu niskiego słońca zauważa się jego skrawek, a wydaje się on wtedy jedyną drogą pomiędzy nicością.

W zimowym niebie zasnutym jednolitą opończą szarości nie znajduję nic ciekawego ani ładnego, ale chmury, o ile widoczne są na tle błękitu, potrafią czarować swoim wyglądem i zmianami. Każde chmury: trzywymiarowe, mięsiste, mleczne bałwany, ale i te delikatne mazy wyglądające niczym ślady szybkiego ruchu na pół suchego pędzla impresjonisty po błękicie pustego jeszcze obrazu. Dzisiaj widziałem trzeci rodzaj chmur, nieznanej mi, jak i tamte, nazwy: te chmury wydają się być płaskie i gładkie, masywne i nieprzezroczyste niczym tynkowany mur. W czasie mojego godzinnego patrzenia na koniec dnia, chmura zmieniła się z ledwie widocznego pasemka wiszącego nad zachodnim horyzontem, w bulwiasto pęczniejący masyw, a jej kolory od świecącej bieli i szafranu do szarej niebieskości i granatów po zachodzie. Gdy słońce schowało się za nią, jej postrzępiony górny brzeg zalśnił jaskrawym światłem barwionym żółtymi odcieniami, a ponad nimi strzeliły na trzy strony świata promienie słońca, wieńcząc chmurę najpiękniejszą koroną.

W kwadrans później słońce, gniecione ciężarem chmury, chowało się w morzu kończąc dzień.


Jutro wieczorem zaczynam przeprowadzkę. W poniedziałek o zmierzchu uruchomię scanię i ruszę w kolejną drogę, więc dzisiejsze wyjście nad morze było pożegnaniem z nim.

Morze za mną, góry przede mną.








poniedziałek, 24 lipca 2017

Ludzie i karuzele


230717

Długo nosiłem się z zamiarem napisania tego tekstu, nie chcąc pisać tutaj o negatywnych emocjach. Jednocześnie nie odczuwam potrzeby przedstawiania się lepszym niż jestem, a z tekstów można wyciągnąć błędny wniosek o byciu… nie wiem. Marzycielem bez skazy z głową bujającą w obłokach, na przykład, albo wyrafinowanym estetą. Nie jestem ani jednym, ani drugim. Pokazanie się w innym świetle byłoby więc argumentem za napisaniem, jednakże jego waga wydawała mi się zbyt mała i dopiero dzisiejsze zdarzenie przeważyło szalę. Nie stało się nic szczególnego, typowa w mojej pracy historyjka, ale była tą kroplą, która przelewa dzban. Na swój sposób, pisząc, rozprawię się nią. Raczej z nimi.



Kiedyś zapytano mnie, w jakiej branży pracuję. Gdy powiedziałem, że w rozrywkowej, rozmówca był pewny, że śpiewam na estradzie. Teraz zwykłem zaznaczać, że pracuję w branży technicznych urządzeń rozrywkowych. Właśnie zastanawiałem się od kiedy i doszukałem się początku w 1982 roku. Wtedy jeszcze nie przy karuzelach, a w salonie gier telewizyjnych, ale tym samym już w tej branży. Trzydzieści pięć lat, które zmieniły mnie i mój osąd ludzi.

Klient klientowi nie jest równy, i nie o naturalnych różnicach między ludźmi napiszę, a o tych samych ludziach różnie się zachowujących w zależności od miejsca. Zwykło się mówić, iż poznać można człowieka gdy jest pod wpływem alkoholu; to prawda, ja jednak dodaję drugą okoliczność obnażającą człowieka: poznać go można po zachowaniu w lunaparku. Słyszałem twierdzenie, iż człowiek stając się klientem traci część swojej inteligencji, ja twierdzę, że także znaczną część swojej kultury. Lata pracy tutaj pokazały mi, iż nawet człowiek uznawany przez swoje otoczenie za sympatycznego, kulturalnego, wyrozumiałego, etc., w lunaparku potrafi zachowywać się w sposób skrajnie niewłaściwy.

Jawnie i bezwstydnie okazywana pogarda, nieuprzejme, złośliwe, a nierzadko wprost chamskie odzywki, podejrzliwość, interpretowanie każdej, dosłownie każdej niezrozumiałej dla siebie sytuacji czy słów jako prób oszukania, wyzwiska i groźby – oto codzienność tutaj, zwłaszcza w czasie pracy w kasie.

Wyłazi z tych ludzi ich osobiste piekiełko, ich brud, zapiekła ślepa złość i osiada na mnie, a ja, czując ohydny odór, z obrzydzeniem zdrapuję z siebie ślady kontaktów z nimi i liczę miesiące do emerytury, która pozwoli mi uciec tam, gdzie ich nie ma.

Myślę, że moja trudność w nawiązaniu bliskich kontaktów z ludźmi, moje upodobanie do samotności, ale też moje odruchowe oczekiwanie kłopotów, gdy zwraca się do mnie nieznany człowiek, jest skutkiem tak wielu lat mojej pracy w tej branży.

Teraz najgorsze, co prawdopodobnie nie będzie dobrze przyjęte, ale skoro temat zacząłem, będę szczery: takich ludzi jest wielu. Być może, że większość populacji.

Czasami… miałem napisać, że bronię tych ludzi, ale nie, nie bronię, a jedynie szukam źródeł zachowań, nie próbując ich wybielić. Rzucająca się w oczy aprioryczność tego rodzaju zachowań podsunęła mi wytłumaczenie, dlaczego przeciętny człowiek, wcale nie jakiś gbur, w lunaparku nierzadko staje się nim. Otóż powodem głównym jest fizyczna i psychiczna uciążliwość tej pracy, i związane z nią trudności w znalezieniu pracowników. Dawniej, „za komuny”, wielu karuzelników było bezdomnymi alkoholikami, ludźmi po wyrokach lub takimi, którzy nigdzie nie zagrzeją miejsca albo uciekają przed komornikiem. Teraz, w czasach kapitalizmu, jest lepiej, jednak wiem, że gdyby zaproponować mężczyznom spotkanym w pośredniaku pracę w lunaparku, z darmowym wyżywieniem i noclegiem, z pensją wcale nie minimalną, mało który zgodziłby się, a znaczna część z tych, którzy zgodziliby się, szybko spakowałaby manatki i uciekła stąd. Nie każdy da radę tutaj pracować.

Już w czasach komuny utrwalił się wśród ludzi stereotyp: karuzelnik równa się pijak i oszust. Funkcjonuje do dzisiaj. W rzeczywistości obecnie jest tutaj dość typowe robotnicze środowisko.

Nie próbuję wybielić tych, którzy z pogardą rzucają mi w twarz pieniądze (to nie przenośnia, a fakt!) lub oskarżenie o oszukiwanie, ponieważ mają rozum, którym powinni się posługiwać; mają też kulturę, a jeśli jej nie mają, powinni wejść do jaskini i nie wychodzić z niej, bo tam ich miejsce.

Wspomniałem o traceniu przez człowieka części inteligencji w chwili stania się klientem. Mógłbym w nieskończoność podawać zadziwiające przykłady osobliwej logiki myślenia tych, którzy patrzą na mnie z góry, podam tutaj jeden, zrozumiały bez obszernych wyjaśnień.

Zwykle pracuję na zapleczu zajmując się naprawami i remontami, czasami jednak siadam do kasy. Któregoś dnia podszedł do okienka mężczyzna z dziesięcioletnią córką i zapytał, czy to (tutaj gest ręki w stronę małej kolejki górskiej) jedzie do tyłu.

–Tylko przez chwilę, na początku, później już nie – odpowiedziałem.

–Nie pojedziesz – usłyszałem słowa kierowane do dziewczyny – bo to jedzie do góry nogami.

–Ależ nie! Ta kolejka nie jedzie do góry nogami! – zaprzeczyłem.

­–Przed chwilą pan mówił, że jedzie do tyłu. To jedzie do góry nogami czy nie? Widzę, że pan tego nie wie!



Spróbujcie porozmawiać z kimś, kto ma was za głupków i na dokładkę zamiennie stosuje wyrażenia „jazda do tyłu” i „jazda do góry nogami”!

Jeszcze parę słów o zwyczaju czytania.

Znaczna część klientów nie potrafi wyjaśnić, na jakie urządzenie chcą kupić bilet. Rozumiem, że tysiące światełek miga im w oczach, że nie wiedzą gdzie patrzeć, ale to nie tłumaczy ich typowego zachowania:

­–Poproszę bilet.

–A na co?

­–Tam! – słowu towarzyszy nieokreślony gest dłonią, nierzadko widoczne zniecierpliwienie.

–Nie wiem, proszę pokazać jeszcze raz.

–To pan nie wie, na co sprzedaje bilety?!!


Ot, logika i uprzejmość klientów lunaparku.

Owszem, niektórzy podają przeczytaną nazwę, a napisy są na ogół wielkie, jednak takich klientów jest niewielu. Podobnie nieliczni są ci, którzy poproszeni przeczytają nazwę karuzeli, jednak znaczna część klientów nie dostrzega liter.

Ludzie mają coraz większe trudności z opisami, ze słownym wyrażeniem swoich myśli. Wszyscy, nie tylko klienci lunaparków. Wraz z upowszechnieniem telefonów robiących dobre zdjęcia, na naszych oczach upowszechnia się zwyczaj wysyłania zdjęć w miejsce opisów. Nawet jeśli opis byłby jednym niedługim zdaniem, wielu wysyła zdjęcie, nie próbując wyrazić słowami myśli. Osoba odbierająca też łatwiej odczyta sens ze zdjęcia niż z przeczytanego tekstu. Tekst wychodzi z użycia. Ta nasza magiczna umiejętność wyrażania nawet stanów naszego ducha literami, umiejętność, do której ludzkość dochodziła w ciągu tysiącleci, jest tracona, i to w tempie nieporównywalnie szybszym niż kiedyś była osiągana. Przeraża mnie obojętność ludzi wobec ich językowego barbarzyństwa. Zdarzało się nie raz, że pokazywałem mojemu pryncypałowi błędy, na przykład w instrukcjach, albo w jego mailach zawsze kończonych dziwacznym skrótem „PRZ”, ale zwykle odpowiedzią było wzruszenie ramionami. On nie jest wyjątkiem. Większości ludziom nie zależy na poprawnym wyrażaniu siebie, wystarcza im kasa i papka w telewizorni.

Właśnie, wracam do lunaparku. Jeszcze gorzej jest z rozumieniem instrukcji wiszących na karuzelach; tutaj czasami dochodzi do nieporozumień godnych uwiecznienia. Nagminna jest też nieznajomość różnic znaczenia słów „to” i „tamto”, „tutaj” i „tam”, co przy nastawieniu klientów tworzy następne nieporozumienia, tłumaczone przez nich w wiadomy sposób.

Czy można dziwić się trudnościom mojego pryncypała w naborze pracowników?…

Kiedyś siedząc w kasie zamyśliłem się (ruch był wtedy niewielki). Wróciłem do rzeczywistości słysząc pukanie, przy okienku stała kobieta i uśmiechała się.

–Mogę panu przerwać?

Do dzisiaj pamiętam jej cudny uśmiech, mimo upływu wielu lat.

Do wieczora tamtego dnia moje oczy nie mogły się uspokoić, szukając jej wśród ludzi. Dlaczego tak rzadko przychodzą do lunaparku tacy klienci, jak tamta kobieta?

Nie wiem, czy kobiety zdają sobie sprawę z posiadania ogromnej władzy nad mężczyznami, jaką im daje uśmiech. Kiedyś zapytałem o to moją znajomą. Odpowiedziała dziwnie, ale ciekawie: że mężczyźni pewnie nie wiedzą o swojej przewadze – o męskich ramionach, w których przed światem może się schować kobieta.

Czasami i ja chciałbym się schować, tylko głupio byłoby mnie, facetowi, chować się w ramionach kobiety…

Dlaczego tutaj jestem? To proste: dla pieniędzy. Nie ja stworzyłem świat oparty na pieniądzu, a siedzącego we mnie nakazu utrzymywania moich bliskich nie jestem w stanie zmienić, nawet jeśli chciałbym. Zresztą, po trzydziestu pięciu latach wśród karuzel, na trzy lata przed emeryturą, gdzie pójdę? Kiedyś słyszałem rozmowę o przyczynach światowej pozycji języka angielskiego. Słysząc wygłaszane bzdury uświadomiłem sobie, że mógłbym od ręki, bez wgłębiania się w temat, podać kilka powodów (historycznych, politycznych, ekonomicznych) i objaśnić je, ale kogo to obchodzi? Mojego pracodawcę obchodzi moja umiejętność zrobienia mu kampingu z rozsuwanymi ścianami, i za to mi płaci.

Powinien jeszcze płacić za kontakty ze swoimi klientami. Mógłbym wtedy szybciej uciec od nich.

Uciec od ludzi.





260717
Dopisek.
Któregoś dnia klient zrobił mi wyjątkowo paskudną awanturę o nic, a bezpośrednio po odejściu od kasy spotkał znajomych. Widziałem przez szybę, jak beztrosko się śmieje, jak wylewnie, z widoczną radością, ich wita, zagaduje – słowem sielanka, przykład człowieka przyjacielskiego, przychylnego innym, lubianego i pogodnego.
Być może – snułem rozważania – ten człowiek wspomniał swoim znajomym, z jakim typem miał do czynienia w lunaparku, a wtedy wszyscy zdegustowani pokiwali głowami nad zdziczeniem obyczajów w obecnych czasach. A ledwie parę minut wcześniej ten człowieka okazał mi niczym nie zasłużoną pogardę, ubliżał mi nie mając ku temu żadnych powodów!
Obaj zapewne tak samo źle o sobie nawzajem myśleliśmy, ale czy obaj mogliśmy mieć rację? Gdzie tutaj jest prawda? Według jakich kryteriów oceniać mi jego i siebie? Pomyślałem, że może nie powinienem stawiać swojej kultury i moralności nad kulturą i moralnością tamtego człowieka, chociażby dlatego, że jeśli wystarczająco szczerze i głęboko sięgnę w głąb siebie, wypadnie mi przyznać, że i moje zachowania wobec innych ludzi nie zawsze są dobre. Czy w takim razie nie popełniam tego samego błędu, jaki on popełnił?: oceniam człowieka w pierwszej minucie widzenia go, oceniam na podstawie doświadczeń chwili. Pomyślałem, że może jednocześnie obaj mamy rację w swoich ocenach drugiego, i jednocześnie tej racji nie mamy. Że w kontaktach międzyludzkich nie ma ostrych granic, wyraźnych podziałów, nie ma monopolu na całą prawdę i całą winę, a wszystko jest zamglone, nie do końca ustalone, płynne, zmieniające się i jakże często dwuznaczne. Że w taki razie nasze pragnienie bliskości z ludźmi jest nie do osiągnięcia, poza bardzo ograniczoną liczbą wybranych osób. Pomyślałem o samotności w tłumie.
Jeszcze słowo wyjaśnienia dotyczące moralności. Wiem, że sporo ludzi nieprawidłowo definiuje pojęcie moralności, krążąc wokół seksu i zdrad małżeńskich. Tym ludziom wyjaśniam, iż seks bardzo niewiele ma wspólnego z moralnością i tylko w określonych sytuacjach. Czynem niemoralnym nie jest posiadanie kilku nawet kochanków przez kobietę, a skrzywdzenie kogoś. Skrzywdzenie zarówno finansowe, jak i na duchu.

Moja znajoma uznaje, iż takich ludzi nie ma dużo, ponieważ ona spotyka się na ogół z uśmiechem.
Polemizując, zacznę od stwierdzenia oczywistego faktu: kobieta częściej spotka się z uśmiechem niż mężczyzna, po prostu dlatego, że jest kobietą. Nie zaginął jeszcze całkowicie w brzydszej połowie ludzkości zwyczaj okazywania kobiecie szacunku. Obserwuję to i w pracy – kasjerce jest łatwiej niż kasjerowi.
To, co chciałem wyrazić, trudno uchwycić mi w słowa, może dlatego, że wcale nie jestem pewny swoich wniosków. W tamtej chwili pod kasą przyszło mi do głowy, że u wielu przyzwoitych ludzi może objawić się chamskie zachowanie, czyli nie ma ludzi, bądź jest niewielu, o których można powiedzieć, że są zawsze kulturalni, bądź nigdy tacy nie są. Nie ma tutaj ostrych granic. Uważam, że niektórzy spośród tych uśmiechających się do mojej znajomej, w pewnych sytuacjach są zdolni do skrajnie niekulturalnego zachowania wobec innego człowieka. Twierdzę, że częściej zdarzają się takie ich zachowania w miejscach, w których są anonimowi, oraz gdy mają do czynienia z ludźmi, o których mają apriorycznie złą opinię – właśnie jak w lunaparkach. Swoją znajomą zapraszam na kilka dni do kasy, albo wystarczy na jedną sobotę w czasie festynu. Na drugim dzień, gdy już ochłonie po kontaktach z agresywnymi podpitymi ludźmi, poproszę o rozmowę.
Gdyby wytknąć tym ludziom niestosowność ich zachowania, bywa, że wprost chamskiego, jestem pewny, że żaden z nich nie uznałby się za chama, a każdy twierdziłby, że tylko dał nauczkę czy odprawę chamowi, czyli mnie. Proszę zauważyć, że dochodzi do sytuacji, w której dwie osoby przyznają sobie prawo oceniania kultury tego drugiego, i obie nie dopuszczają myśli o swojej pomyłce, o złej ocenie tego drugiego. Obie uznają swoje prawo oceniania za niezbywalne i oczywiste.
Kto więc ma rację? Przyznałbym ją sobie uznając, iż moja wiedza, w tym także o ludzkich zachowaniach, moje oczytanie, moja moralność, dają mi takie prawo, tyle że te argumenty nie robią żadnego wrażenia na drugiej osobie. Żadnego.
Świat podzielony jest nieskończoną ilością granic, także wśród ludzi. Gdy różnice w światopoglądzie, w sposobach oceniania zjawisk życia, a nade wszystko w wartościowaniu, przekroczą pewną krytyczną wartość, wszelkie porozumienie między dwoma osobami przestaje być możliwe. Mimo iż mówią tym samym językiem, żyją na tym samym świecie, będzie tak, jakby człowiek próbował porozumieć się z kosmitą. Dwa światy zupełnie nie pasujące do siebie. Oto przyczyna tamtej sprzeczności wzajemnych ocen. Oni po prostu oceniają według innych skal i innych wartości. Tak, wiem, pojawia się kolejny dylemat: która skala jest właściwa, i tutaj analizę zacząć można od początku, ale ograniczę się tylko do spostrzeżenia, iż coraz bardziej wkraczam w dziedzinę zwaną życiem człowieka, chcąc powiedzieć mu, co jest dobre, a co złe.
Tyle że jego to nie interesuje, on sam chciałby dokonywać swoich wyborów.
Problem w tym, że gdy już tych wyborów dokona i je uzewnętrzni, ja muszę dokonywać długiego i skomplikowanego oczyszczenia; problem staje się większy, gdy uświadomimy sobie możliwość takiej samej reakcji tej drugiej osoby.

Opowiem jeszcze pewną historyjkę, której byłem świadkiem w lunaparku. Zdarzenie tyleż humorystyczne, co i żałosne w swojej wymowie.
Jedną z atrakcji jest mechaniczny byk: ma kształt tułowia byka, z karku wystaje gruby sznur do trzymania się, a wokół leży gruba i nadmuchiwana poducha chroniąca spadających. Byk zachowuje się jak prawdziwy – kręci się i podskakuje chcąc zrzucić osobę, która siedzi mu na grzbiecie. Tempo tych ruchów można zmieniać w bardzo szerokim zakresie, od łagodnych wahnięć, gdy na byku siedzi dziecko, to tak ekspresyjnych ruchów, że nikt nie utrzyma się na grzbiecie nawet paru sekund, ale tych ostatnich biegów praktycznie nigdy się nie używa.
Gdy to urządzenie pojawiło się w lunaparku, byłem zdziwiony jego popularnością wśród dorastających dziewczyn, ale to tylko uśmiechnięta uwaga na boku.
Nigdy żaden klient nie doznał na byku kontuzji, aczkolwiek otarcia skóry, siniak czy stuknięcie o korpus byka się zdarzają, co przewidzi każdy klient, może z wyjątkiem dzieci, ponieważ wynika to z istoty zabawy.
Było ich dwoje – młodych, dorosłych osób. Chłopak wskoczył na byka, jedną ręką trzymał się sznura, a drugą klepał po zadzie wołając:
–Majster, na maksa!! Dawaj, co tak wolno!?
Najwyraźniej trafiliśmy na autentycznego kowboja. Nie obsługiwałem, ale widziałem po ruchach, że kolega nie ustawił najszybszego biegu, aczkolwiek i wolny nie był. Kowboj spadł dość szybko, a w czasie swojego lotu ku ziemi musiał stuknąć głową o byka, bo gdy się podniósł, z czoła ciekła mi krew. Usłyszałem przeraźliwy wrzask partnerki kowboja; długi, niekończący się krzyk mrożący krew w żyłach, jakby ta dziewczyna widziała fruwające fragmenty ciała swojego chłopaka. Spojrzałem na niego i zobaczyłem metamorfozę godną pióra Owidiusza: oto ten pewny siebie kowboj, ten macho, na widok którego dziewczynom drżą kolana, zamienił się nagle w chłopczyka, który potknął się o swoją stopę i upadając zrobił sobie kuku. Musiał usiąść, bo nie miał siły stać, trzeba było wodą skrapiać mu twarz, bo (według oceny jego wrzeszczącej towarzyszki) bliski był omdlenia. Oczywiście dziewczyna domagała się przyjazdu policji i karetki, wszak wielka była rana na głowie, a i silne było podejrzenie pęknięcia czaszki. Ktoś z biura poradził sobie z tą wielką raną kawałkiem typowego opatrunku z przylepcem, a okazał się bardzo skutecznym lekarstwem, bo po jego przylepieniu macho odzyskał siły i wspólnie zażądali rozmowy z właścicielem w sprawie odszkodowania za doznane szkody na ciele i na duchu.


020817

O względności ocen, czyli o urokach kontaktów z klientami
Tego sprzedawałem bilety. Na kolację zmienił mnie kolega, a po powrocie opowiedział mi zdarzenie, które wiernie zapisuję.
Do okienka podeszła para, bilety kupował mężczyzna. Szło mu niezdarnie, jako że w jednym ręku trzymał kebaba. Jeden z biletów (a są to plastikowe krążki) upadł mu.
–Proszę dać mi drugi bilet, upadł mi.
Zdumiewające oczekiwanie, które można próbować tłumaczyć jedynie wielką otyłością mężczyzny.
–Nie mogę, będę mieć manko. Proszę sobie podnieść.
W tym czasie kobieta schyliła się i podniosła bilet.
–Już nie trzeba, chamie. – powiedział klient i odszedł.