011018
Płoszczyna,
wokół Stromca, Srebrna, Skowron, Strzyżowa, Zadnia, zbocza
Wapiennej, Płoszczynka, zboczami Stromca do Płoszczyny.
Obraz
dalekiego, kolorowego wschodu zaspanego słońca widziałem tylko
przez sekundę w czasie jazdy, ale spodziewałem się zobaczenia
wschodu słońca jeszcze raz, co prawda późnego, od razu mocnego.
Godzinę później stałem na zboczu Stromca patrząc na niebo
jaśniejące coraz bardziej nad lasami wysokiej Leśnicy.
Blask
słońca zapalił się na szczytach wyżej rosnących drzew i powoli
usuwał się ku ziemi. Cierpliwie patrząc, można było dostrzec ten
ruch w wyłanianiu się z szaroniebieskiego mroku kolejnych pięter
gałęzi drzew. Patrzyłem chcąc dowiedzieć się, co będzie, gdy
promienie dotkną już ziemi. Kiedyś, też w górach, widziałem
ostrą, wyraźną linię oddzielającą noc od dnia; patrzyłem jak
biegnie w moją stronę podświadomie oczekując stania się...
czegoś. Wtedy stała się tylko jasność, ale może dzisiaj będzie
inaczej? Może coś się wydarzy?
Żadnych
czarów nie było i tym razem. W moment po rozjaśnieniu się wokół
mnie zobaczyłem swój cień i odwróciłem się mrużąc oczy:
mocne, oślepiające słońce puściło się czubków drzew rosnących
na Leśnicy i wspinało się na nieboskłon.
Na
dnie doliny, gdzie domy wioski, noc trwała nadal, powietrze było
szarogranatowe, jednak po paru minutach zobaczyłem daleki blask:
słońce stanęło u wylotu doliny i zaczęło swój szybki pochód
wzdłuż wioski.
Zaczynał
się drugi dzień mojego górskiego sezonu.
Stromiec
mam za jedną z najatrakcyjniejszych gór zarówno wtedy, gdy chce
się wejść na szczytowe skały, jak i wtedy, gdy idąc lasami
poznawać się będzie dzikie jary jej strumieni, albo gdy obchodzi
się – jak ja dzisiaj – górę wokół idąc granicą łąk.
Wiedząc którędy iść, można mieć niemal cały czas rozległe i
zmieniające się dalekie widoki, a blisko siebie wiele jakże
kaczawskich zboczy, jarów, dolinek, kęp drzew i dzikich róż.
Znałem już niejedno ładne miejsce tutaj, dzisiaj poznałem kilka
nowych, a z nich zwłaszcza jedno miejsce zauroczyło mnie.
Zdawałoby się, że nie ma w nim nic szczególnego, ot, po prostu
kilka brzóz rosnących pod lasem, na pochyłości zbocza góry, ale
dzisiaj widziałem je prześwietlone niskim słońcem i po prostu
piękne. Gapiłem się na nie i szkoda mi było odchodzić, a gdy
poszedłem, jeszcze wracałem, by spojrzeć na nie ponownie.
Za
dwa lata, a może znacznie szybciej, skończę pracę tutaj i wyjadę
do siebie, na Lubelszczyznę. Może dlatego coraz częściej zdarza
mi się wracać i patrzeć, albo jechać mimo brzydkiej pogody, mimo
wszystko. Któryś wyjazd w góry będzie ostatnim, nie mogę go
przegapić.
Szedłem
ładną drogą pod dębami, z dalekim widokiem na południe, z
wiatrem we włosach i słońcem na twarzy, a pod nogami leżało
mnóstwo żołędzi. Wspomniałem Eumajosa, świniarza u Odyseusza –
czyż nie dziwne są ludzkie skojarzenia? Skoro świniom smakują, to
może i ludziom? Rozłupałem żołądź i… po spróbowaniu zjadłem
cały. Brakuje mu orzechowego smaku, jak nasionom buków, ale w
sumie…
Szedłem
drogą celującą w Śnieżkę, patrzyłem na chybotliwy lot małej
ptaszyny myśląc o skowronkach, tak podobnych. Kiedy one odlatują?
Nazajutrz sprawdziłem: to mógł być skowronek. Obserwowałem
drżenie liści: dębowe statecznie, jak na poważny dąb przystało,
kiwały się na małym wietrze, a osikowe oszalały, jakby chciały
się zerwać i frunąć gdzieś w panice. Dziwne. Ze szczytu wzgórza
patrzyłem na moich znajomych – odległe, samotnie rosnące drzewa.
Stałem na zaoranym polu i przyglądałem się sporemu kamieniowi
przełamanemu pługiem; na krawędzi pęknięcia jeszcze widać było
biały ślad zgniecionych krystalicznych struktur skały, a w tym
śladzie zobaczyłem mikroskopijną cząstkę metamorfoz naszej
planety. Patrzyłem myśląc o dodaniu jednego, bardzo znaczącego
ostatnio, czynnika powodującego wielorakie przemiany w morfologii
Ziemi.
Dzień
ten chciałbym zapamiętać z powodu kwiatów. Na rozległych łąkach
użytkowanych jako pastwiska rosło ich bardzo dużo, zwłaszcza na
zboczu Wapiennej, gdzie leżałem wśród traw i kwiatów czując się
jak w lecie. Wrotycz, dzwonki, rumianek – wymieniam tylko te
nieliczne mi znane – ale najwięcej było żółtych kwiatów o
płatkach niemal identycznych kształtem z płatkami cykorii.
Wieczorem szukałem odpowiedzi w internecie, to prawdopodobnie mlecz
polny.
Proszę o pomoc w upewnieniu się, dodając zdjęcia. Nawłoci
widziałem całe łany, i to zarówno przekwitłą, jak i w pełnej
swojej krasie, a nawet widziałem nawłoć niewiele niższą od
Stromca, sporej przecież góry, co udokumentowałem na zdjęciach.
Na zboczu jednej z gór nieopatrznie wszedłem w nawłociowe zarośla,
sto metrów dalej widząc otwartą przestrzeń pól. Przecież
swobodnie przejdę, pomyślałem. Przeszedłem, ale swobodnym
przejście nie było. Nawłoć rosła bardzo gęsto, jedna łodyga
przy drugiej, a wiele przewyższało mnie wzrostem. W dole
niewidoczny gąszcz płożących się pędów jeżynowych chwytał
spodnie. W pewnej chwili nie mogłem iść, ponieważ wokół kolan
miałem owinięty ostry, kolczasty badyl, a nogi nie mogłem podnieść
dla przygniecenia go butem, bo ten chwyciły inne pędy.
W
jednej z mijanych wiosek zatrzymałem się przy starym, pamiętanym z
dawnych lat, małym traktorze. Patrzyłem wspominając kurs prawa
jazdy i szkolenie odbywane na takim właśnie traktorku.
Po
chwili przyszedł właściciel i przywitał mnie słowami, które
zrobiły na mnie wrażenie:
–
A pan to chyba przez jakąś karę chodzi po tych górach!
Czy
mieszkając tutaj i nawet na podwórku mając pochyłość, też tak
bym uważał? – zastanowiłem się. Wspomniałem ławkę ustawioną
na zboczu Srebrnej i poczułem sympatię do jej użytkowników,
zapewne mieszkańców Jeżowa, wioski u podnóża góry. Wiedzieli,
gdzie ją ustawić: siedząc tam widzi się kilka kaczawskich górek,
Rudawy, Jelenią Górę i całą ścianę Karkonoszy.
Polne
ścieżki, mniejsze siostry dróg, rozkochały mnie w sobie już w
dzieciństwie, gdy biegałem tymi wąskimi nitkami wydeptanymi ludzką
nogą. Bywały piaszczyste lub błotniste, owszem, ale najwięcej
było tych najpiękniejszych – gładkich wstążek przeciskających
się między nachylonymi źdźbłami traw lub zbóż na poboczu drogi
lub na szerszej między. Biegły wszędzie, nie zważając na granice
własności, na pochyłości zboczy ani na szpalery drzew, jak zważać
musiały drogi. Potrafiły przeskakiwać rowy, zgrabnym małym łukiem
omijały wystający głaz czy wieczną kałużę, przeciskały się
między gęsto rosnącymi drzewami, krzyżowały się i łączyły,
rozdwajały i znikały, ale kto je znał, tego doprowadziły pod
skrzypiącą furtkę w szpalerze gęstych bzów otaczających dom –
cel wędrówki.
Nie
ma już tego domu, nie ma wioski mojego dzieciństwa, polne drogi
zalane są asfaltem, a i takich ścieżek jest mało i coraz mniej.
Gdy
zobaczyłem taką ścieżkę, poszedłem nią. Musiałem zobaczyć
dokąd prowadzi. Biegła skrajem lasu od wioski wprost na Stromca, a
po kilkuset metrach wprowadziła mnie między drzewa lasu i…
zaczęła niknąć. Gdy już trudno było wypatrzeć ją wśród
igliwia i traw, wpadła do leśnego duktu znikając mi zupełnie. Nie
wiem, kto ją wydeptał. Może ktoś, kto pamięta takie ścieżki ze
swojego dzieciństwa? Żeby mieć swoją ścieżkę, żeby mniej
tęsknić?
Wracałem
bocznymi drogami jadąc przez prawie całe Góry Kaczawskie, blisko
30 km. Szosy te są wąskie, zbudowane z większej ilości zakrętów
niż asfaltu, ale lubię je. Przejazd nimi jest dla mnie podobny do
oglądania rodzinnego albumu: tyleż miejsc znanych, pamiętanych,
budzących wspomnienia wędrówek i proszących o powrót.
Wrócę.