Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 11 listopada 2018

Modlitwy i karuzele

111118
W minioną niedzielę musiałem oglądać karuzele w Niemczech. Piszę o przymusie, ponieważ moja praca nie jest wymarzona i nie spełniam się w niej. Inaczej mówiąc: karuzele interesują mnie tylko służbowo. Prywatnie bardziej zainteresowała mnie przepiękna aleja pokaźnych platanów, widziana przez chwilę w miasteczku niepamiętanej nazwy gdzieś pod Hanowerem. Wspomniałem wtedy inną uliczkę, też cudną budzonym wrażeniem i też oglądaną przez chwilę wiele lat temu w Londynie. Nie zobaczę ani jednej ani drugiej, ale pamiętać będę. Tamten widok niech będzie moim zyskiem z niedzieli spędzonej na autostradach i przy karuzelach.
Tak się złożyło, że w tydzień później, czyli dzisiaj, w podwójnie świąteczną niedzielę, też większość dnia wypełnił mi widok karuzeli: musiałem jechać z kolegą kawał drogi na festyn z karuzelą. Na szczęście impreza skończyła się w porze obiadowej i w słoneczne popołudnie ruszyliśmy do bazy. W drodze przez parę sekund patrzyłem na mijanego platana. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie miałem okazji widzieć tego królewskiego drzewa tracącego liście, że dzisiaj widzę je tak przybrane po raz pierwszy. Platana widziałem w niskim słońcu, więc w najlepszym czasie, w złotej godzinie; wyglądał zjawisko pięknie. Może dla tych paru sekund musiałem wstać dzisiaj trzy godziny przed świtem? Może było warto?

Będąc w domu jak zwykle stałem przez moją biblioteką i wodziłem wzrokiem po grzbietach książek – czynność, która u mnie przypomina przeglądanie starych kalendarzy wypełnionych notatkami o chwilach zwykłych dni. Z boku leżała niewielka książeczka, rozpoznałem ją nim wzrokiem trafiłem na tytuł: „Petra” napisana przez Marię Kruger.
To wyjątkowa dla mnie książka z dwóch powodów. Jest jedną z tych, do których wracam, i ani miniony czas, ani wcześniejsze lektury, nie odbierają książce jej uroku.
Drugim powodem mojego związku z tą książką jest rodzinna historia – pamiętana i powtarzana w domu. Otóż mój młodszy syn, gdy ledwie zaczął chodzić, podkradał mi z półki akurat tę książkę, nosił ją i kartkował mówiąc, że czyta. Trwało to dość długo, ale obchodził się z nią na tyle ostrożnie, że książka dotrwała w całości do dzisiaj, chociaż ślady dawnego jej „czytania” są nie tylko we mnie.
Już po pierwszych przeczytanych zdaniach zauważyłem podobieństwo do „Dysku olimpijskiego” Jana Parandowskiego. Autorzy obu powieści podobnie nakreślili świat widziany oczyma bardzo młodych ludzi dopiero wchodzących w czas dorosłości. U nich ten świat jest jak liliowy świt najpiękniejszego dnia: powabny, pogodny, interesujący i obiecujący nieskończoność przeżyć. Jakby czas narodzin światła i świata. Czas, gdy wybrać można wszystkie drogi, ponieważ żadna jeszcze nie została wybrana. Po prostu czas młodości.
Właśnie wróciłem ze służbowego wyjazdu, wnętrze kampingu dopiero się nagrzewa, a ja, mimo iż w drodze, walcząc z sennością, obiecałem sobie wczesne położenie się spać, pożałowawszy przespanych godzin opatuliłem się ciepło i sięgnąłem po laptopa.

„– Petro, Petro – rzekł ksiądz powoli, z lekkim westchnieniem – jakże wielki dar otrzymałaś od Boga!
Rzuciła szybkie, nieufne spojrzenie. Takich słów nie spodziewała się.
– Człowiek zwyczajny, kiedy patrzy na świat, widzi w nim tylko swój pożytek. Drzewo da mu cień i owoc, słońce go ogrzeje, noc ochłodzi. Zwierza leśnego zabije, żeby się pożywić, z rzeki zaczerpnie wody do napicia. Ty – w słonecznym promieniu i w nocy gwiaździstej, w biegnącej łani i w kwitnącej gruszy widzisz piękność, która jest śladem boskiej ręki. Człowiek niektóry, zgryziony troską tego świata, widzi dookoła samą tylko nędzę i marność – ty, patrząc na krople deszczu na leśnym kwiecie, doznajesz takiej pociechy jak inny, kiedy wielki skarb zyszcze.
Jeszcze inny człowiek, patrząc na drugiego, myśli: Czyli on mi przyjaciel, czy wróg? Albo: Czy korzyść jaką będę miał od niego? A ty myślisz: Jacyż różnorodni są ludzie! Jakże odmienia człowieka gniew i radość, miłość i smutek! I jakże różnie twarz ludzka odbija te uczucia!
Przeszedł, podniecony, parę razy po izbie i przystanął przed nią.
– Czy ty rozumiesz, że dany ci jest dar widzenia Boga w Jego tworach? Czy pojmujesz, dziewczyno, że modlitwy całego życia nie starczy nieraz na to, żeby być tak blisko Boga – jak ty?"

Zwróciłem uwagę na ten fragment powieści nie tylko z powodu uroczej wizji nakreślonej przez autorkę, ale też wspominając wiele moich chwil, gdy w czasie wędrówek po Sudetach przychodzi mi do głowy myśl o podobieństwie przeżywania kontaktów z naturą do modlitwy.
Tylko czy ateista może się modlić? A jeśli tak, to do kogo?
Chciałbym wierzyć. Znałbym odpowiedzi na te pytania.

sobota, 3 listopada 2018

Zwykła kaczawska łazęga

211018
Wojcieszów, Zadora, czarnym szlakiem do Dobkowa, Piaseczna, wieś Muchówek, strumień Rogozino, Olszowy Staw, Popielnik, Kapela, Zadora, Wojcieszów.

Są miejsca na szlakach moich wędrówek niewyróżniające się niczym poza moją pamięcią o nich, miejsca mile wspominane i oczekujące mojego powrotu. Nie z powodu oszałamiających widoków, a dla ponownego przeżycia wrażeń, które musiały być  wyjątkowe, skoro są pamiętane nawet przez lata. Jednakże czasami bywa, że samo miejsce pamiętam, ale zapomniałem gdzie ono jest. Dlatego gdy dowiedziałem się ze starszych tekstów o lokalizacji buków kiedyś podziwianych, gdy okazało się, że nieodległe jest inne takie miejsce, miałem z grubsza zarysowany plan wędrówki.
Wyszedłem z Wojcieszowa, więc z serca Gór Kaczawskich, ale większość trasy szedłem niskim pogórzem o lekko pofalowanych polach, z których tu i ówdzie pączkują łagodne wzniesienia. Trudno nazwać je górami, ale na szczęście nie wiążę urody tamtych miejsc z ich wysokością.
Gdy ruszyłem w drogę, było ciemno, dopiero w czasie podchodzenia na pierwszy szczyt, dość wyraźnie zarysowaną Zadorę, zaczęło się rozjaśniać. Właściwie szarzeć, ponieważ niebo przykrywały zwały burych chmur, a powietrzu brakowało przejrzystości – jakbym w grudniowy dzień się zanurzał. Uprzedzając fakty zaznaczę, że wracałem jednak w czas słonecznej złotej jesieni.
Siedziałem na szczycie patrząc na wznoszące się vis a vis największe masywy tych gór. Te rozpoznawałem, wiele średniaków też, ale z mniej widocznym drobiazgiem nie szło mi dobrze. Rzadko bywając w tych stronach, zobaczyłem góry odmienione. Wyższy szczyt widziałem jako niższy i na odwrót, wiele innych dobrało sobie za sąsiadów góry zwykle stojące dalej, a jedna czy dwie jakby powędrowały w inne miejsca, w co trudno byłoby uwierzyć, gdyby nie świadectwo wzroku. To ich bałaganiarstwo, to szwendanie się po Kaczawach, musiałem dłuższy czas porządkować, żeby nadać właściwe im nazwy.
Jedna część rozległych łąk za Zadorą jest zbyt równa, niemal monotonna, ale zachodnie połacie są dokładnie takie, jakie najbardziej mi się podobają. Mając w pamięci ranną wędrówkę tamtymi łąkami, widok przenikających się i coraz dalszych stoków wzniesień, drzewami obsiadłe granice i strumienie, samotny dąb stojący wyżej, na tle nieba, zwężająca się nitka drogi meandrującej wśród zboczy, uświadomiłem sobie podobieństwo wszystkich miejsc uznawanych przeze mnie za najładniejsze. Jakby w jakiejś jednej jego cesze, albo w ich zostawieniu, krył się mój własny wzór piękna ukształtowany w dzieciństwie, a może już tutaj, w czasie sudeckich wędrówek.
Z czarem pamiętanych miejsc jest podobnie jak z kobietą: oczarowany chcę powrotu tamtej chwili, wracam więc, i nawet jeśli nie znajduję, szukam dalej, a szukając czarowany bywam inaczej, odmienną chwilą lub cechą, którą jakbym dopiero teraz zauważył. Zawsze więc wracam niezrażony, z nową nadzieją, dodając nowe do pamięci starych chwil.
Buki znalazłem, i chociaż spodziewanie odebrało im część uroku, postaram się tam wrócić, ponieważ za ogrodzeniem pobliskiej szkółki widziałem kilka wielkich drzew, którym dzisiaj nie przyjrzałem się z bliska.
Gdy usiadłem pod nimi, poczułem jakże lubiany zapach wilgotnej leśnej ziemi i gorzko-orzechowy silny zapach jesiennych liści. Wyciągnąłem termos z plecaka i gorącym napojem napełniłem kubek. Dobrze mi się siedziało na tym ustroniu, gdzie prędzej sarnę można spotkać niż człowieka. 

 
Po wyjściu z lasu droga prowadzi pod czereśniami – widok o tej porze warty palety mistrza – stopniowo odsłaniając rozległy pejzaż okolic wsi Dobków. Na szczycie wzniesienia droga ucieka spod nóg pędząc do wsi, a tak jest urocza, że zatrzymywałem się często – tak było i wtedy, gdy widziałem ją pierwszy raz – nie chcąc przejść jej zbyt szybko. Może właśnie obraz takiej drogi jest jądrem mojego prawzoru piękna krajobrazu? To bardzo możliwe, ponieważ gdy nie mogę jechać na łazęgę, nie szczyty, nawet nie dal wspominam, a drogę. Jedną drogę w tysięcznych powtórzeniach. 


 
Jest w wioskach kaczawskich sporo pustych domów, niektóre ładne i jeszcze nadające się do remontu. Jeden z nich stoi na brzegu Dobkowa, przy drodze biegnącej od lasu. Obszedłem dom wokół i z grubsza ustaliłem plan remontu, a nawet znalazłem ładny duży dąb, o klasycznie przysadzistej sylwetce. Zawsze chciałem mieć swoje duże drzewo. Nie wiem dlaczego i po co, ale chciałem.
Z drogi zobaczyłem liczne chabry, a gdy wszedłem na pole, zakręciłem się, zdumiony widokiem. Na przestrzeni paruset metrów kwitły chabry i rumianek. Całe połacie pola były dosłownie niebieskie. Chodziłem po nim rozglądając się, fotografując i klęcząc przy kwiatach. Podnosiłem się z zamiarem pójścia dalej i klękałem w innym miejscu. Nigdy nie widziałem takiej ilości tych kwiatów, nie pamiętam też chabrów-albinosów, a tutaj sporo było białych.




Pamiętaną drogę na wzgórze Piaseczna minąłem, ale dalej szedłem prosto: dokąd ta droga prowadzi? Zakolem aż pod las jednak i ona zaprowadziła pod wzgórze. Wróciłem na nie po raz trzeci, mimo iż jest zaoranym, niewielkim wzgórkiem w połowie rozkopanym kopalnią piasku. Gdy jednak siedzę do niej tyłem, widzę tylko to, co przyciąga mnie tutaj.
Za rozległymi łąkami jest las, a za nim Muchówek, mała wioska przytulona do ściany leśnego masywu. Na jej skraju, wśród chaszczy i drzew, sterczą ruiny domów; gdy byłem tutaj poprzednio, wydało mi się, że w nieistniejącym oknie domu widzę kobiecą twarz, ale dzisiaj jej nie zobaczyłem. Może odeszła pogodziwszy się z przemijaniem? Tam tylko owocowe drzewa jeszcze walczą, jeszcze się im wydaje, że ich owoce są zbierane. Przeraźliwie smutny jest widok tych jabłoni i grusz wykręconych wiekiem, owocowaniem i zaniedbaniem.

W pobliżu zaczyna się mały strumyk Rogozino; mając swoją nazwę i moją pamięć o nim, podwójnie jest wyróżniony. Parę lat temu, idąc jego brzegiem, zobaczyłem spory dąb rosnący nad samym brzegiem. Pod drzewem jest nieco równej i suchej ziemi, domów wsi już nie widać, odludne miejsce, idealne na postawienie namiotu. To jest właśnie drugie miejsce, które pamiętałem i chciałem dzisiaj odwiedzić. Gdy zobaczyłem dąb, wydał mi się znajomym, ale czy na pewno? Gdzie jest strumień? Rów przy drzewie był suchy jak pieprz, rozejrzałem się więc, zrobiłem wypady na boki, znalazłem jakiś inny suchy rów; wyschnięty strumień, czy rów melioracyjny? Chcąc się upewnić poszedłem dalej, do nieodległego Olszowego Stawu pamiętając, iż Rogozino do niego właśnie wpada. Rów doprowadził mnie do stawu, poznałem miejsce ujścia.
Rogozina więc nie ma, tak po prostu nie ma, a z nim ulotniła się niemała część uroku miejsca pod dębem. Jednakże wiem, że strumień odrodzi się po jesiennych deszczach, wtedy pójdę tam jeszcze raz.
Wrócić warto także dla zobaczenia stawu z uroczą wysepką i małymi polanami pod dębami rosnącymi blisko brzegu. Parę kilometrów dalej jest w lesie miejsce, które też przyciąga, chociaż urok nie w nim samym: to miejsce przecięcia linii pełnego południka i równoleżnika. Mam więc plan jednego z przyszłych dni w moich górach.

Wracałem szerokim zakolem, zboczami wzgórz łagodnie schodzących w szeroką a płytką dolinę, chociaż marsz spacerkiem nie był, ponieważ parę razy musiałem pokonywać dość głębokie i strome jary strumieni. Część drogi wypadła pod linią wysokiego napięcia, a widać tam było ślady niedawnych prac elektryków. Otóż usunięto nie tylko drzewa, ale dosłownie wszystko co zielone. Widok strumienia pozbawionego roślinności tak dokładnie, że nie zieleni się przy nim nawet jedno źdźbło trawy, jest bardzo smutny, wprost przytłaczający. 



Nie wiem, czym i po co niszczono tam wszystko co żywe. Chociaż konieczność wycinania drzew jest zrozumiała, krzewy dorastające do dwóch czy trzech metrów nie mogą przeszkadzać liniom rozwieszonym na wysokości siódmego piętra. Tam jednak na nagiej, szarej ziemi zostawiono jedynie zmiażdżone, połamane, rozszarpane strzępy gałęzi – jakby jakiś potworny kornik dopadł drzew i krzewów, wpychał je w swoją paszczę i wypluwał przeżute. Może tak wyglądałaby Ziemia po wojnie atomowej?
Okropna wizja.
Drugą niedobrą chwilę przeżyłem na ładnym widokowo wzgórzu Kapela. Oto napis wykuty w kamieniu postawionym pod szczytem.:

Powszechnie szanowany Polak chlapnął, może bez zastanowienia, słowa okropnie bezmyślne, nieprawdziwe i krzywdzące takich ludzi jak ja (Polakiem jestem do szpiku kości, mimo że ateistą), inni bezrefleksyjnie, jak te małpy, powtarzają je, ponieważ to są JEGO słowa.
Zawsze byłem przeciwnikiem autorytetów.
Rano z Zadory patrzyłem na szaro-zielony świat, jednak wieczór po królewsku wynagrodził mi tamtą szarość. Wysokie zbocze wzgórza opada na zachód, szedłem więc pod słońce i tak też robiłem zdjęcia, tyle że obiektyw ustawiałem w cieniu żeby nie oślepł. Sam patrzyłem pod słońce chcąc doznać olśnienia jednym z najpiękniejszych zachodów, jakie widziałem w moich górach. Bliska zieleń traw i drzew, granatowe zbocza gór i stopniowo szarzejąca dal, zabarwione były oranżowo, a może szafranowo, światłem zachodzącego słońca. Świat wyglądał jak oprószony pyłem ciemnego złota. Był jak z bajki.
Teraz otworzyłem stronę Wikipedii z kolorami. Nie ma tam takiego, jaki widziałem, a wszystkie podobne wydają się marną imitacją. Na stronie są tylko kolory, pod Zadorą widziałem świecące, piękne barwy.








Gdy słońce zaszło wstałem i ruszyłem w dół, do miasteczka. U stóp wzgórza mijałem tę samą starą i samotną jabłoń, której jabłka zebrane rano jadłem w ciągu dnia. Dobre jabłka, chrupkie ale nie twarde, słodko-winne, z niegrubą skórką i bardzo aromatyczne. Wybierałem nieuszkodzone jabłka leżące w trawie. Nie dla złotówkowej oszczędności, ani nie tylko dla ich smaku. Po prostu szkoda mi się zrobiło – nie wiem, czy bardziej jabłoni czy tego dobra marnującego się na ziemi. Poczułem się lepiej, gdy kieszenie napełniłem owocami.
Zmierzchało się gdy ruszyłem do samochodu, ciemno było, gdy wyjechałem w drogę powrotną.




piątek, 26 października 2018

Tete a tete

151018
Górne Komarno, Ziemski Kopczyk, Folwarczna, zbocza Wysoczki i Trzmielowej Doliny, Komarno.




W przeddzień wyjazdu wracałem z gór nie planując dzisiejszego nietypowego wyjazdu, skoro poniedziałkowego, ale tyle usłyszałem w radiu zapewnień o słońcu, tyle pochwał jutrzejszej aury, że zdecydowałem wziąć wolne i wrócić. W rezultacie po powrocie robiłem wszystko naraz, miotając się po kampingu żeby jak najszybciej zakończyć przygotowania i położyć się spać. Wcześnie się nie dało, ale nie zliczę już niedospanych nocy, więc ta jedna nie czyni różnicy. Nieco spóźniony ruszyłem w drogę, za cel wybierając koniec szosy w Komarnie, blisko najwyższych szczytów i mojej Trzmielowej Doliny.
Gdy doszedłem do swojego widokowego miejsca pod Ziemskim Kopczykiem, słońce na palec wzniosło ponad horyzont. Zamglone, czerwone, jakby zmęczone nocnym odpoczynkiem albo całoletnim świeceniem. Szukałem wokół siebie tego wyjątkowego światła pierwszych minut dnia, gdy słońce świeci poziomo, mało rozjaśniając a wiele barwiąc, ale nie zobaczyłem. Jednak nieco później, gdy wdrapało się wyżej na nieboskłon, rozjaśniło gębusię czyniąc dzień ciepłym i słonecznym.


Mało było dni spędzonych w tych górach tak leniwych, jak dzisiejszy; chyba nawet dziesięciu kilometrów nie przeszedłem, ale jeśli miałbym miarę wrażeń i zadowolenia przyłożyć do miary odległości, niewątpliwie okazałaby się nieporównywalnie dłuższa. Jedynie wejście na szczyt Folwarcznej wyróżniało się konkretnością celu.
Byłem tam raz, kilka lat temu, jednak drogę w lesie pamiętałem dobrze i doszedłem szybciej niż Ariadna prowadzona sznurkiem, a na szczycie zobaczyłem widok dość charakterystyczny dla tych gór: dwie przybite do drzewa tabliczki podające dwie nazwy szczytu i dwie różne jego wysokości.



Wczoraj przechodziłem obok Zazdrośnika, jednej z trzech gór o tej nazwie, a to powtórzenie nie jest wyjątkiem. Chyba nikt nie odczuwa potrzeby ujednolicenia i uporządkowania nazw kaczawskich. Korzystając z okazji chciałem poznać drogę na łąki południowego zbocza, ale doszedłszy do zapory gęstego młodniaka, poszedłem okrężną drogą. Była tam jeszcze jedna leśna droga, może kiedyś uda mi się zbadać jej bieg.
Wyszedłem na otwarte przestrzenie i tam, w obrębie paru kilometrów, spędziłem cały dzień, włócząc się gdzie chęć, widok, wspomnienie, albo jego brak, mnie pchnęły. Odwiedzałem znane kąty, wchodziłem w dotychczas nieznane; skręcałem z drogi zobaczywszy ładne drzewo, grupę urodziwych brzóz, albo wspomniawszy jakąś chwilę sprzed lat. Szedłem rozglądając się, zatrzymywałem się oddając swojemu coraz bardziej lubianemu gapieniu na świat, siadałem na ciepłej ziemi, patrzyłem na liście prześwietlone słońcem i słuchałem wiatru. Kontemplowałem urodę słonecznego dnia najpiękniejszej jesieni.
Rok temu widziałem w zakątku Trzmielowej Doliny kępkę drzew i parę krzewów, wśród nich mały głóg trzymający jeden jedyny swój owoc; zobaczyłem go i dzisiaj, obejrzałem dokładnie, ale nie znalazłem żadnego owocu. Schował przede mną? W innym miejscu dwie jarzębiny i dąb zdecydowały żyć wspólnie, niemal w przytuleniu, co nie omieszkała wykorzystać róża. Zwykle jej dłuższe pędy kładą się, a ta jakby wiedziała, że jeszcze jeden wysiłek, jeszcze niewiele centymetrów, a złapie się konaru jarzębiny – jak to zrobiło kilka już sąsiednich pędów. Stoją więc wyprostowane na sporej wysokości, a patrząc na nie, ma się nieodparte wrażenie ich sięgania ku konarom drzewa. Objąwszy je wyskakują w górę, tam sadowią się w nasłonecznionym miejscu i intensywnie owocują. Widziałem listki i owoce róży wśród jarzębinowych gałęzi kilka metrów nad ziemią.
Spotkawszy gdzieś orzech włoski, wziąłem garść jego owoców, które na biwaku próbowałem rozgnieść używając rękojeści kija jako młotka i podeszwy buta jako kowadła, ale bezskutecznie. Później siedząc pod lipą w Lipowej Dolince zobaczyłem kamienie, wziąłem dwa i nareszcie dobrałem się, wielce z siebie zadowolony, do orzechów. Ciekawe, czy mój daleki pradziad wpadłszy na taki pomysł jako pierwszy, też był tak z siebie zadowolony?
Przyjrzałem się wyjątkowo zgrabnemu świerkowi, ale patrząc na drzewo zwątpiłem. Na pewno świerk? Podszedłem bliżej, a chcąc obejrzeć korę wszedłem nawet pod jego niskie konary, w cień tak głęboki, jakby świtał listopadowy dzień; świerk, ale... jakiś inny. Ech, za mało, stanowczo za mało wiem. Patrząc na kilka innych drzew chciałem rozpoznać gatunki po liściach, ale nie dość, że były wymieszane, to i wiatr tak nimi szarpał, że odruchowo podszedłem bliżej i spojrzałem na pnie. Odruch ten i jego skuteczność wynagrodziły mi wcześniejszą niepewność, jako że na ogół łatwiej jest rozpoznać gatunek po liściach niż po pniu. Jeśli już o drzewach piszę, wspomnę grupę niesamowicie wysokich i strzelistych świerków, smukłą i nieba sięgającą brzozę-modelkę, i modrzew ze świerkiem – dwa drzewa jakże podobne swoim pędem ku górze; niestety, była tam ogrodzona szkółka leśna, nie mogłem podejść bliżej. Ich rzadko spotykaną sylwetkę utrwaliłem na zdjęciu.


Zszedłem na samo dno Trzmielowej Doliny. Są tam źródliska wielu strumyków, miejsca wiecznie mokre, z uginającą się pod butami darnią, gdzie łatwo wpaść w czarne rzadkie błoto, z którego trudno wyciągnąć nogę. Są tam strumyczki łączące się kilka metrów dalej w strumyki, które niewiele niżej wpadają do większego strumienia, są gąszcza tarniny, prawdziwy lasek głogów, szuwary, mocny zapach zieleni i wilgoci. Jest to matecznik zwierząt z licznymi ich ścieżkami, a wśród splątanych gałęzi drzew słychać ptasi harmider. Ponad niskie przedmurze krzewów wyrastają drzewa. Są olsze, trafiają się dęby i osiki, ale wzrok przyciągają piękne o tej porze i licznie tam rosnące czereśnie. Trudno tam wejść, dostępu bronią kolczaste krzewy, ale gdy znajdzie się przejście, nagła zmiana otoczenia robi wrażenie: tam rozległe jasne przestrzenie, tutaj wzrok sięga na parę kroków, a każdy wymaga patrzenia pod nogi, na ziemię nadzianą kamieniami i najeżoną uschniętymi badylami.
Znalazłem strumyk zaczynający się wyżej, na otwartej przestrzeni. Poszedłem wzdłuż niego, po kilku krokach zobaczyłem dopływ – strumyczek dwumetrowej długości i szerokości dziecięcej dłoni, a nieco dalej główny strumyk schował się w szpalerze drzew. Wiadomo, że koniec drzew na łące wskazuje źródło, więc wszedłem, czy raczej wcisnąłem się między drzewa i zobaczyłem błyski wody między uschniętymi badylami i gałęziami, na dnie miniaturowego jaru. Gdyby uporządkować nieco to miejsce, byłoby urokliwe – pomyślałem. Samo źródło było parę metrów dalej, poszedłem tam i stanąłem porażony widokiem: między drzewami leżało kilka gnijących bel siana, a w miejscu źródła leżała kupa złomu, jakby stare kuchenki i pogięte blachy.
Nigdy nikogo nie uderzyłem, chyba nawet nie wiem jak się to robi, ale bywają chwile, gdy żałuję tej swojej nieumiejętności. Tak było nad źródłem.
Tak się nie robi? – powie ktoś? Bardzo źle, że się nie robi, ponieważ do pewnej grupy ludzi tylko takie argumenty trafiają i trafić powinny, skoro prawo jest tutaj bezsilne lub obojętne, a tłumaczenie wandalowi nieodpowiedniości takich praktyk jest równie skuteczne, jak próba wyjaśnienia krowie prawa ciążenia.
Z rana trafiłem na niewykoszoną łąkę, a wśród jej wysokich traw znalazłem kilka kań. Wziąłem je, a przez resztę dnia odruchowo myszkowałem wzrokiem po łąkach w poszukiwaniu grzybów. Nie znalazłem, więc kończąc łazęgę wróciłem na tamtą łąkę i znalazłem ich jeszcze kilkanaście. W ciągu następnych dwóch dni na obiady miałem smażone kanie. Pychotka.
Myszkując wzrokiem wśród traw, znalazłem kilka gatunków przekwitłych kwiatów i zaciekawiony pochyliłem się nad nimi. Właśnie tyle, tylko tyle trzeba, żeby dać sobie szansę zobaczenia niedostrzeganego do tej chwili uroku natury: zatrzymać się i nachylić. Te resztki letniego kwitnienia są dla mnie anonimowe, ot, zwykłe rośliny łąkowe, ale czyż nie są ładne nawet teraz, gdy minął najpiękniejszy ich czas?




















sobota, 20 października 2018

Złota jesień

141018
Z parkingu pod Łysą Górą zboczami tej góry na przełęcz między Skibą a Polną, następnie zbocza i szczyt Uliny, Przełęcz Widok, Krzyżowa i powrót na parking.


Ponieważ nie mogę już ustalić nowej trasy na cały dzień w moich górach, wybieram miejsca lubiane lub dawno niewidziane albo przejścia jeszcze nieznane; bywa też, że znanymi drogami idę w drugą stronę niż ostatnio, a jeśli prognozowana jest słoneczna pogoda, wybieram otwarte przestrzenie z dalekimi widokami. Tymi właśnie zasadami kierując się, ustaliłem dzisiejszą trasę na wspólną z Jankiem włóczęgę.
Dopiero gdy zgasiłem silnik, na dobre usłyszałem szum wiatru. Silnego wiatru, o czym mieliśmy przekonać się wkrótce. Noszony na wszelki wypadek zapasowy sweter okazał się potrzebny, chociaż w południe wszystkie swetry niosłem w plecaku.
Cała Łysa Góra, tak gwarna w zimie z powodu stoku narciarskiego, śpi jeszcze głębokim snem letnim; budynki, drogi, stok, robią wrażenie opuszczonych. Zostawiwszy samochód na pustym parkingu, weszliśmy wyżej na zbocze dla obejrzenia wschodu; na odkrytej przestrzeni rozpędzony wariacko wiatr szarpał się z naszymi ubraniami. Przydał się też i kaptur wiatrówki, a jest z tych, które nie dają się zerwać z głowy. Od pierwszych chwil dnia do ostatniej jego minuty w powietrzu wisiała delikatna mgiełka. Bliskim widokom nie przeszkadzała, ale nieco odleglejszym górom odbierała wyrazistość, z najdalszych czyniąc ledwie niebieskie kontury. Wschodzące słońce też było odrobinę rozmyte, ale przecież widzieliśmy misterium stawania się dnia – codzienne, a tak rzadko oglądane. Patrząc na podnoszące się słońce, naprawdę trudno uznać jego nieruchomość a obracanie się Ziemi, skoro wzrok mówi co innego.





Zboczami Łysej Góry szedłem tylko raz, kilka lat temu, w zimowy, śnieżny i mroźny dzień. Dzisiaj zobaczyłem tamte miejsca odmienione podwójnie: słońcem i kolorami jesieni, oraz wybraniem innej drogi. Zdecydował przypadek i brak czasu na zapoznanie się z lasami na zdjęciach googli: weszliśmy na łąkę wciskającą się głęboko w zbocze góry, na jej końcu przeszliśmy szpaler drzew oddzielających ją od sąsiadki, i idąc w ten sposób bez błądzenia, czasami tylko szukając dogodnych przejść, udało się przejść zalesiony obszar, a za nim znaleźć drogę zapowiadaną przez mapę i w rezultacie dojść do przełęczy.
Gdy w parę godzin później patrzyłem na zbocze stojąc po przeciwnej stronie doliny, nie zobaczyłem ani jednej z tych łąk ukrytych w lasach, a tak mi się spodobały, że wrócę tam, chociaż na pewno nie uda się dokładnie powtórzyć przejścia ze wszystkimi jego meandrami. Niewielkie łąki biegną pod górę ku ścianie lasu, a tam wciskają się wyżej zwężającymi lub zakrzywionymi językami; na miedzach rosną drzewa w zwartym szyku, czasami grupując się w małe zagajniki bronione uskokiem gruntu lub gęstym szpalerem tarnin i głogów, a niektóre ukrywają maleńkie strumyczki; tu tam stoi samotne drzewo przyciągające wzrok lub pojawia się efemeryczna dróżka; bywało, że nim znikła nie wiadomo gdzie, zdążyła pokazać przejście między drzewami. Wokół zieleń nasycona słońcem, piękne kolory czereśni, brzóz i klonów, ziemia nagrzana słońcem i namawiająca do posiedzenia, licznie widziane dzisiaj drapieżne ptaki podziwiane za ich umiejętności wykorzystywania silnego wiatru do szybowania.
Obserwowanie minimalnych zmian ustawienia skrzydeł dla nieruchomego wiszenia w powietrzu pędzącym na nich, kładzenie się w ciasnym skręcie i błyskawiczne nabieranie szybkości, elegancja i dostojność ich sylwetek, perfekcja lotu, tworzą ciekawe widowisko. Dlaczego dopiero od niedawna zwracam uwagę na te ptaki?
Wędrowanie bez wyznaczonego szlaku i bez drogi ma urok nieporównywalny do prowadzenia znakami malowanymi na drzewach. W tych górach nie lubię chodzić szlakami, a jeśli się to zdarzy, czuję skrępowanie, prowadzenie na rękę, a na dodatek nie mogę się skupić na otoczeniu, wypatrując znaków szlaku, i w rezultacie porzucam go dla swobody, niechby nawet – i tak się zdarza – pomylenia kierunków czy wejścia w chaszcze. Był taki okres w moich wędrówkach, gdy zastanawiałem się gdzie iść, skoro tu i tam byłem, ale też pamiętam silne wrażenie otworzenia się wielkiej przestrzeni z tysiącami dróg, gdy drogi porzuciłem. Po prostu miałem je wtedy wszędzie. Parę godzin później, w okolicy góry Krzyżowa, zobaczyliśmy ze sporej odległości samotne drzewo. Mój towarzysz zainteresował się nim, więc po prostu skręciliśmy ku niemu. Drzewem samotnikiem okazała się duża i ładna czereśnia.


Gdy idzie się zboczem góry, widoki miewa się na boki i do tyłu; góra jest granicą, za nią otwiera się inny świat; tylko wiemy, że są tam widoki, góry i dal, ale nie widzimy ich. Żeby zobaczyć obydwa światy, niekoniecznie trzeba wchodzić na szczyt góry. Zbliżając się do przełęczy, też doświadcza się podobnego wyłaniania się drugiego świata. Jeśli podejście nie jest strome, dal powoli się wynurza, otwiera przed nami, rozszerza i wznosi ku niebu. Janek od razu rozpoznał dwie góry wyczarowane naszym podejściem, czyli rośnie mi konkurent w sztuce rozpoznawania kaczawskich górek :-)
Na siodle rośnie brzoza, jedno w wielu drzew pamiętanych i odwiedzanych. Gdy witałem się z nią poprzednim razem, stała zmarznięta, naga i samotna; dzisiaj zobaczyłem ją zieloną, a objąwszy jej kibić, poczułem ciepło. Tak, wiem, że nagrzana była słońcem, ale przecież wolno mi myśleć, że ciepłem mnie witała.


Dnem doliny opadającej ku Jeleniej Górze biegnie szosa, a na nią nanizane są paciorki domków Dziwiszowa. Ulina, góra, na którą wchodziliśmy po drugiej stronie wioski, jest inna od Łysej: ta faktycznie jest łysa, tylko tu i tam wystaje jej parę kępek włosów – drzew, a na południowym zboczu rośnie samotny duży dąb widoczny z odległości paru kilometrów. U jego stóp przycupnęła mała mirabelka oglądana kiedyś w swojej białej godowej szacie, rośnie parę brzózek i biegnie polna dróżka. Na północy widać zaorane zbocze góry, a pozostałe kierunki oferują widoki czterech pasm górskich. Idealne miejsce na odpoczynek i kontemplację, której nikt nie przerwie. Cisza podkreślana wiatrem, słońce, daleko niebieski stożek Śnieżki, a tuż obok, na brzegu pola, mnóstwo kwiatów.
Nie tylko na drapieżne ptaki nie patrzyłem przez tyle lat, ale i na polne kwiaty – osobliwa ślepota. Czym ja się zajmowałem? Nadal większości z nich nie znam z nazwy, ale powoli uczę się rozpoznawać kolejne. Ot, bratek polny. Parę lat temu zauważyłem go po raz pierwszy, chociaż na pewno widziałem wielokrotnie i wcześniej. Tak mi się spodobał, że po powrocie z wędrówki wyszukałem w internecie nazwę tego malutkiego, a tak wdzięcznego kwiatuszka. Dzisiaj widziałem ich wiele, ale były inne od tamtych, mniejsze; może inna odmiana? Dużo kwitło chabrów, także łąkowych, a w paru miejscach rosło ich tyle, że rżysko pola miało już z daleka niebieski odcień.
Szliśmy w kierunku Przełęczy Widok i dalej, na szczyt Krzyżowej. Nasza własna droga, jako że szliśmy na przełaj, wiodła otwartymi przestrzeniami, częstokroć z panoramicznymi widokami. Piękna droga, dokładnie taka, jakiej obrazy pojawiają się we mnie w zimowe dni, gdy idę przygaszonym światem, bure niebo mając nad sobą.
Krzyżowa jest górką wznoszącą się nad wioską Podgórki. Byłaby piękna widokami, swoimi różami i brzozami, gdyby nie okropnie brzydki i byle jak zbudowany na szczycie bunkier zwieńczony wielkim krzyżem.
Mnie, osobę areligijną, dziwi, a i trochę razi, zwyczaj chrześcijan szpecenia takich miejsc znakiem swojej wiary. Kiedyś wszedłem na Chełmiec, jedną z „moich” gór, mimo iż wznosi się w Górach Wałbrzyskich, a tam nie dość, że stoją maszty antenowe, to i krzyż – wielki i paskudny jak siedem nieszczęść. Czy ludziom stawiających takie budowle wydaje się, że im będą wyższe, tym ważniejsza stanie się ich religia, a oni bliżsi swojemu bogu? A może oni nie znają znaczenia słowa pycha? Czuję w sobie niezgodę na czynienie na pół świętym miejsca, na którym postawiono krzyż, nawet wbrew prawu, o estetyce już nawet nie wspominając. Tak być nie powinno w świeckim kraju.
Gdy doszliśmy na parking, od zachodu słońca dzieliła nas godzina czasu. Janek zaproponował odwiedzenie dróżki pod Wielisławką, jednej z najładniejszych dróg kaczawskich. Pamiętał też o jabłoni rosnącej na między. Tej samej, której pyszne jabłka zbieram ilekroć jestem tam jesienią.
Podniosłem głowę znad klawiatury i spojrzałem na stolik, mam jeszcze dwa jabłka przywiezione spod Wielisławki. Naprawdę rzadko kiedy można kupić jabłka równie dobre jak te niechciane przez nikogo, gnijące w rowie, czerwone owoce starej jabłoni przydrożnej.
Czy widzieliśmy zachód? Wbrew pierwszemu odczuciu pytanie nie jest dziwne. Otóż słońce, nadal mając wyraźnie dłuższą wędrówkę od styczniowej, nie tyle zaszło, co schowało się, jeszcze jasne, za grzbiet góry, do której nie dociera w zimie.
Myślę jednak, że możemy powiedzieć sobie, iż ten słoneczny i ciepły dzień złotej jesieni wykorzystaliśmy cały – od wschodu do zachodu słońca.