211018
Wojcieszów,
Zadora, czarnym szlakiem do Dobkowa, Piaseczna, wieś Muchówek,
strumień Rogozino, Olszowy Staw, Popielnik, Kapela, Zadora,
Wojcieszów.
Są
miejsca na szlakach moich wędrówek niewyróżniające się niczym
poza moją pamięcią o nich, miejsca mile wspominane i oczekujące
mojego powrotu. Nie z powodu oszałamiających widoków, a dla
ponownego przeżycia wrażeń, które musiały być wyjątkowe, skoro
są pamiętane nawet przez lata. Jednakże czasami bywa, że samo
miejsce pamiętam, ale zapomniałem gdzie ono jest. Dlatego gdy
dowiedziałem się ze starszych tekstów o lokalizacji buków kiedyś
podziwianych, gdy okazało się, że nieodległe jest inne takie
miejsce, miałem z grubsza zarysowany plan wędrówki.
Wyszedłem
z Wojcieszowa, więc z serca Gór Kaczawskich, ale większość trasy
szedłem niskim pogórzem o lekko pofalowanych polach, z których tu
i ówdzie pączkują łagodne wzniesienia. Trudno nazwać je górami,
ale na szczęście nie wiążę urody tamtych miejsc z ich
wysokością.
Gdy
ruszyłem w drogę, było ciemno, dopiero w czasie podchodzenia na
pierwszy szczyt, dość wyraźnie zarysowaną Zadorę, zaczęło się
rozjaśniać. Właściwie szarzeć, ponieważ niebo przykrywały
zwały burych chmur, a powietrzu brakowało przejrzystości –
jakbym w grudniowy dzień się zanurzał. Uprzedzając fakty
zaznaczę, że wracałem jednak w czas słonecznej złotej jesieni.
Siedziałem
na szczycie patrząc na wznoszące się vis a vis największe masywy
tych gór. Te rozpoznawałem, wiele średniaków też, ale z mniej
widocznym drobiazgiem nie szło mi dobrze. Rzadko bywając w tych
stronach, zobaczyłem góry odmienione. Wyższy szczyt widziałem
jako niższy i na odwrót, wiele innych dobrało sobie za sąsiadów
góry zwykle stojące dalej, a jedna czy dwie jakby powędrowały w
inne miejsca, w co trudno byłoby uwierzyć, gdyby nie świadectwo
wzroku. To ich bałaganiarstwo, to szwendanie się po Kaczawach,
musiałem dłuższy czas porządkować, żeby nadać właściwe im
nazwy.
Jedna
część rozległych łąk za Zadorą jest zbyt równa, niemal
monotonna, ale zachodnie połacie są dokładnie takie, jakie
najbardziej mi się podobają. Mając w pamięci ranną wędrówkę
tamtymi łąkami, widok przenikających się i coraz dalszych stoków
wzniesień, drzewami obsiadłe granice i strumienie, samotny dąb
stojący wyżej, na tle nieba, zwężająca się nitka drogi
meandrującej wśród zboczy, uświadomiłem sobie podobieństwo
wszystkich miejsc uznawanych przeze mnie za najładniejsze. Jakby w
jakiejś jednej jego cesze, albo w ich zostawieniu, krył się mój
własny wzór piękna ukształtowany w dzieciństwie, a może już
tutaj, w czasie sudeckich wędrówek.
Z
czarem pamiętanych miejsc jest podobnie jak z kobietą: oczarowany
chcę powrotu tamtej chwili, wracam więc, i nawet jeśli nie
znajduję, szukam dalej, a szukając czarowany bywam inaczej,
odmienną chwilą lub cechą, którą jakbym dopiero teraz zauważył.
Zawsze więc wracam niezrażony, z nową nadzieją, dodając nowe do
pamięci starych chwil.
Buki
znalazłem, i chociaż spodziewanie odebrało im część uroku,
postaram się tam wrócić, ponieważ za ogrodzeniem pobliskiej
szkółki widziałem kilka wielkich drzew, którym dzisiaj nie
przyjrzałem się z bliska.
Gdy
usiadłem pod nimi, poczułem jakże lubiany zapach wilgotnej leśnej
ziemi i gorzko-orzechowy silny zapach jesiennych liści. Wyciągnąłem
termos z plecaka i gorącym napojem napełniłem kubek. Dobrze mi się
siedziało na tym ustroniu, gdzie prędzej sarnę można spotkać niż
człowieka.
Po
wyjściu z lasu droga prowadzi pod czereśniami – widok o tej porze
warty palety mistrza – stopniowo odsłaniając rozległy pejzaż
okolic wsi Dobków. Na szczycie wzniesienia droga ucieka spod nóg
pędząc do wsi, a tak jest urocza, że zatrzymywałem się często –
tak było i wtedy, gdy widziałem ją pierwszy raz – nie chcąc
przejść jej zbyt szybko. Może właśnie obraz takiej drogi jest
jądrem mojego prawzoru piękna krajobrazu? To bardzo możliwe,
ponieważ gdy nie mogę jechać na łazęgę, nie szczyty, nawet nie
dal wspominam, a drogę. Jedną drogę w tysięcznych powtórzeniach.
Jest
w wioskach kaczawskich sporo pustych domów, niektóre ładne i
jeszcze nadające się do remontu. Jeden z nich stoi na brzegu
Dobkowa, przy drodze biegnącej od lasu. Obszedłem dom wokół i z
grubsza ustaliłem plan remontu, a nawet znalazłem ładny duży dąb,
o klasycznie przysadzistej sylwetce. Zawsze chciałem mieć swoje
duże drzewo. Nie wiem dlaczego i po co, ale chciałem.
Z
drogi zobaczyłem liczne chabry, a gdy wszedłem na pole, zakręciłem
się, zdumiony widokiem. Na przestrzeni paruset metrów kwitły
chabry i rumianek. Całe połacie pola były dosłownie niebieskie.
Chodziłem po nim rozglądając się, fotografując i klęcząc przy
kwiatach. Podnosiłem się z zamiarem pójścia dalej i klękałem w
innym miejscu. Nigdy nie widziałem takiej ilości tych kwiatów, nie
pamiętam też chabrów-albinosów, a tutaj sporo było białych.
Pamiętaną
drogę na wzgórze Piaseczna minąłem, ale dalej szedłem prosto:
dokąd ta droga prowadzi? Zakolem aż pod las jednak i ona
zaprowadziła pod wzgórze. Wróciłem na nie po raz trzeci, mimo iż
jest zaoranym, niewielkim wzgórkiem w połowie rozkopanym kopalnią
piasku. Gdy jednak siedzę do niej tyłem, widzę tylko to, co
przyciąga mnie tutaj.
Za
rozległymi łąkami jest las, a za nim Muchówek, mała wioska
przytulona do ściany leśnego masywu. Na jej skraju, wśród
chaszczy i drzew, sterczą ruiny domów; gdy byłem tutaj poprzednio,
wydało mi się, że w nieistniejącym oknie domu widzę kobiecą
twarz, ale dzisiaj jej nie zobaczyłem. Może odeszła pogodziwszy
się z przemijaniem? Tam tylko owocowe drzewa jeszcze walczą,
jeszcze się im wydaje, że ich owoce są zbierane. Przeraźliwie
smutny jest widok tych jabłoni i grusz wykręconych wiekiem,
owocowaniem i zaniedbaniem.
W
pobliżu zaczyna się mały strumyk Rogozino; mając swoją nazwę i
moją pamięć o nim, podwójnie jest wyróżniony. Parę lat temu,
idąc jego brzegiem, zobaczyłem spory dąb rosnący nad samym
brzegiem. Pod drzewem jest nieco równej i suchej ziemi, domów wsi
już nie widać, odludne miejsce, idealne na postawienie namiotu. To
jest właśnie drugie miejsce, które pamiętałem i chciałem
dzisiaj odwiedzić. Gdy zobaczyłem dąb, wydał mi się znajomym,
ale czy na pewno? Gdzie jest strumień? Rów przy drzewie był suchy
jak pieprz, rozejrzałem się więc, zrobiłem wypady na boki,
znalazłem jakiś inny suchy rów; wyschnięty strumień, czy rów
melioracyjny? Chcąc się upewnić poszedłem dalej, do nieodległego
Olszowego Stawu pamiętając, iż Rogozino do niego właśnie wpada.
Rów doprowadził mnie do stawu, poznałem miejsce ujścia.
Rogozina
więc nie ma, tak po prostu nie ma, a z nim ulotniła się niemała
część uroku miejsca pod dębem. Jednakże wiem, że strumień
odrodzi się po jesiennych deszczach, wtedy pójdę tam jeszcze raz.
Wrócić
warto także dla zobaczenia stawu z uroczą wysepką i małymi
polanami pod dębami rosnącymi blisko brzegu. Parę kilometrów
dalej jest w lesie miejsce, które też przyciąga, chociaż urok nie
w nim samym: to miejsce przecięcia linii pełnego południka i
równoleżnika. Mam więc plan jednego z przyszłych dni w moich
górach.
Wracałem
szerokim zakolem, zboczami wzgórz łagodnie schodzących w szeroką
a płytką dolinę, chociaż marsz spacerkiem nie był, ponieważ
parę razy musiałem pokonywać dość głębokie i strome jary
strumieni. Część drogi wypadła pod linią wysokiego napięcia, a
widać tam było ślady niedawnych prac elektryków. Otóż usunięto
nie tylko drzewa, ale dosłownie wszystko co zielone. Widok
strumienia pozbawionego roślinności tak dokładnie, że nie zieleni
się przy nim nawet jedno źdźbło trawy, jest bardzo smutny, wprost
przytłaczający.
Nie wiem, czym i po co niszczono tam wszystko co
żywe. Chociaż konieczność wycinania drzew jest zrozumiała,
krzewy dorastające do dwóch czy trzech metrów nie mogą
przeszkadzać liniom rozwieszonym na wysokości siódmego piętra.
Tam jednak na nagiej, szarej ziemi zostawiono jedynie zmiażdżone,
połamane, rozszarpane strzępy gałęzi – jakby jakiś potworny
kornik dopadł drzew i krzewów, wpychał je w swoją paszczę i
wypluwał przeżute. Może tak wyglądałaby Ziemia po wojnie
atomowej?
Okropna
wizja.
Drugą
niedobrą chwilę przeżyłem na ładnym widokowo wzgórzu Kapela.
Oto napis wykuty w kamieniu postawionym pod szczytem.:
Powszechnie
szanowany Polak chlapnął, może bez zastanowienia, słowa okropnie
bezmyślne, nieprawdziwe i krzywdzące takich ludzi jak ja (Polakiem
jestem do szpiku kości, mimo że ateistą), inni bezrefleksyjnie,
jak te małpy, powtarzają je, ponieważ to są JEGO słowa.
Zawsze
byłem przeciwnikiem autorytetów.
Rano
z Zadory patrzyłem na szaro-zielony świat, jednak wieczór po
królewsku wynagrodził mi tamtą szarość. Wysokie zbocze wzgórza
opada na zachód, szedłem więc pod słońce i tak też robiłem
zdjęcia, tyle że obiektyw ustawiałem w cieniu żeby nie oślepł.
Sam patrzyłem pod słońce chcąc doznać olśnienia jednym z
najpiękniejszych zachodów, jakie widziałem w moich górach. Bliska
zieleń traw i drzew, granatowe zbocza gór i stopniowo szarzejąca
dal, zabarwione były oranżowo, a może szafranowo, światłem
zachodzącego słońca. Świat wyglądał jak oprószony pyłem
ciemnego złota. Był jak z bajki.
Teraz
otworzyłem stronę Wikipedii z kolorami. Nie ma tam takiego, jaki
widziałem, a wszystkie podobne wydają się marną imitacją. Na
stronie są tylko kolory, pod Zadorą widziałem świecące, piękne
barwy.
Gdy
słońce zaszło wstałem i ruszyłem w dół, do miasteczka. U stóp
wzgórza mijałem tę samą starą i samotną jabłoń, której
jabłka zebrane rano jadłem w ciągu dnia. Dobre jabłka, chrupkie
ale nie twarde, słodko-winne, z niegrubą skórką i bardzo
aromatyczne. Wybierałem nieuszkodzone jabłka leżące w trawie. Nie
dla złotówkowej oszczędności, ani nie tylko dla ich smaku. Po
prostu szkoda mi się zrobiło – nie wiem, czy bardziej jabłoni
czy tego dobra marnującego się na ziemi. Poczułem się lepiej, gdy
kieszenie napełniłem owocami.
Zmierzchało
się gdy ruszyłem do samochodu, ciemno było, gdy wyjechałem w
drogę powrotną.