181118
Orzechowice,
południowymi stokami Leśniaka pod Okole, wokół Wywołańca i
Rogatki, Orzechowice,
Gdy
po zaparkowaniu otworzyłem drzwi, mroźne powietrze wtargnęło do
nagrzanego wnętrza i wstrząsnęło mną. Wyjdę za chwilę, tylko
wypiję kawę – powiedziałem sobie pośpiesznie zamykając drzwi.
Po
upalnym lecie ciepły początek jesieni przyjąłem jako coś
oczywistego i naturalnego, więc nagły kilkunastostopniowy spadek
temperatury spowodował ostry mój protest i takąż reakcję
organizmu. Jeszcze wczoraj wieczorem wahałem się, czy odszukać na
dnie szafy kalesony zapomniane przez tyle ciepłych miesięcy;
dobrze, że wbrew sobie założyłem je. Termometr samochodu
pokazywał osiem stopni mrozu, sięgnąłem więc po plecak i
wyciągnąłem zapasowy sweter oraz drugą parę rękawic.
Od
głównej ulicy wsi Rząśnik odchodzi jedna z tych wąziutkich
dróżek asfaltowych, o których nie zawsze nawet google wiedzą. Ta
prowadzi do kolonii wsi i kończy się za ostatnim domem, u stóp
kopulastego Leśniaka, dużej góry kaczawskiej. Dobre miejsce startu
na szlaki w masywie Okola i na drugą stronę przełęczy, w kierunku
Babińca. Równo o siódmej, więc jeszcze w szarą godzinę,
ruszyłem.
Ubrany
byłem odpowiednio, marsz rozgrzewał, więc szło się dobrze,
chociaż po zrobieniu zdjęć trzeba było szybko zakładać
rękawice.
Chciałem
odwiedzić południowe, bardzo widokowe, zbocza Leśniaka, i pokręcić
się po sąsiedniej górce, Wywołańcu, a jest tam kilka miejsc
naprawdę wartych zobaczenia. Z grubsza zarysowany plan przewidywał
pójście za Rząśnicką Przełęcz gdyby czas pozwolił, ale
najważniejsze było poszwendanie się po ładnych miejscach.
Świt
był czerwony, trochę zamglony, jakby zmarznięty i zaspany, budzący
nostalgiczny nastrój. Taki, jaki widuję w zimie.
Później
zobaczyłem czysty, jasny i silny blask słońca na wierzchołkach
świerków. Zaczynał się słoneczny dzień zaprzeczający
stereotypowemu obrazowi listopadowego dnia.
Południowe
zbocza Leśniaka zasługują na cały szereg wielkich znaków miejsc
widokowych. Rozległe zbocza podzielone zagajnikami wznoszą się
lekko w stronę Okola, a w miarę zdobywania wysokości ogromnieje
widok na trzy czwarte widnokręgu. Widać cały długi masyw
Chrośnickich Kop, a więc i Lastka, jak zawsze przyciągającego
mój wzrok szukający pod szczytem tej góry połączenia
rzeczywistości z fantazją. Pożądliwym wzrokiem patrzyłem na
dróżki biegnące od wioski ku szczytom; wiele z nich znałem,
niektóre wydawały mi się nieznane, a wszystkie były pociągające.
Wkrótce odpowiem na ich głosy. W pewnej chwili ponad wyraźną i
bliską linię grzbietu Kop wyrasta malutki niebieski rąbek
najwyższych gór sudeckich. Rośnie z minuty na minutę zmieniając
się w odległe górskie pasmo. Dzisiaj Karkonosze zadziwiały swoją
wyrazistością, skoro z odległości ponad trzydziestu kilometrów
wyraźnie widziałem budynki na Śnieżce, Śnieżnych Kotłach i na
Szrenicy. Na wschodzie wzrok się plątał wśród najdalszych
szczytów kaczawskich, ale sięgał i dalej, po Góry Wałbrzyskie, a
patrząc w przeciwną stronę chciałem dojrzeć pewien stary
kamienny domek przytulony do zbocza izerskiej górki.
Ociepliło
się, zdjąłem sweter i jedną parę rękawic, a że było sucho,
mogłem siadywać na ziemi i patrzeć na rozległy przestwór moich
gór. Idąc, zbaczałem ku samotnym drzewom chcąc przyjrzeć się
im. Jeszcze kilkanaście lat temu powiedziałbym, że nie ma w nich
nic wyjątkowego, teraz właściwie też nie wiem, czym drzewa
przyciągają mnie, ale nawet nie próbuję tej tajemnicy rozjaśnić.
Po prostu z przyjemnością patrzę. Ostatnio zwracam uwagę na
nietypowe bliskie sąsiedztwa, na mieszane małżeństwa. Widziałem
wielopienną lipę z przytulonym do niej jesionem. Lipy osiągają
znaczne rozmiary, bywają drzewami po prostu wielkimi i masywnymi,
ale w górskich lasach często widuję je wysmukłe i o wielu pniach.
Nie są rzadkością lipy mające kilkanaście pni wyrastających z
jednego systemu korzeniowego. Dzisiaj też liczyłem pnie, ale przy
jedenastym pogubiłem się. W innym miejscu widziałem kilka
wielopiennych jaworów, co jest rzadkością, a z małżeństw
mieszanych wspomnę jeszcze o dwóch czereśniach zrośniętych od
ziemi z klonem.
Poznałem
uroczy zakątek na stoku Leśniaka. Siedziałem tam długo jak na
mnie, może kwadrans, z przyjemnością patrząc na klasycznie
kaczawski widok.
Patrzę nie tylko w dal. Zauważam częstsze
ostatnio patrzenie, właściwie gapienie się, na drobiazgi przy
mnie. Jakiś niepozorny kwiatek, gałąź róży wychylona nad
dróżką, pniak z hubą, kępka wysokich traw, omszały kamień,
potrafią przyciągnąć mój wzrok, a przy tym nie patrzę uważnie,
nie dokonuję obserwacji, nie analizuję, a po prostu patrzę i
sprawia mi to przyjemność.
Idąc
rozległym stokiem obejrzałem się i zobaczyłem, zdumiony, niebo
pomalowane wysokimi chmurami (zdaje się, że cirrusami) ułożonymi
w zadziwiająco regularny wzór. Przez szereg minut szedłem
odwracając się, albo zatrzymywałem się i patrzyłem na ten ładny
twór natury.
Wywołaniec
jest mniejszym sąsiadem dużego Leśniaka. Góra niemal w całości
jest zalesiona, od strony Kop stroma i pokaźnej wysokości, ale
wejście na szczyt z przeciwnej strony nie zajmie więcej jak
kwadrans, o ile wie się którędy iść. Trochę znałem tamtejsze
leśne dróżki, ale chciałem znać dobrze, chciałem też odwiedzić
ładne łąki śródleśne, tarasowo wznoszące się po zboczu, i
czarne skały sterczące na grzbiecie. W rezultacie po obszarze
kilometra chodziłem trzy godziny.
W
zmrożonej, szadzią wybielonej, trawie zobaczyłem charakterystyczny
kształt grzyba. Pokaźnych rozmiarów podgrzybek zamarznięty był
na kamień, ale nie wyglądał na starego. Zapewne wyrósł dwa lub
trzy dni temu, w ciepły jeszcze dzień. Zawsze jest dobry czas
pogapić się na drzewo, zawsze jest dobry czas na grzybobranie,
zwłaszcza tak niespodziewane i zapewne ostatnie w tym roku.
Zostawiłem drogę i pół godziny myszkowałem po lesie. Znalazłem
cztery spore podgrzybki, wszystkie zamarznięte, ale zdrowe i nie
sczerniałe. Suszą się pokrojone w plastry. Jedząc w wigilię
krokiety z grzybowo-kapuścianym nadzieniem, wspomnę chwile spędzone
pod szczytem kaczawskiej góry.
Wywołaniec
ma wyraźnie zaznaczony szczyt, ale wydłużony grzbiet szczytowy
chyba tylko o pojedyncze metry jest niższy, a stoją na nim czarne
skały i ołowiane buki. Jest ich tam dużo, na sporej połaci tworzą
swój las z niewielką domieszką innych gatunków. Ziemi mają tam
niewiele, ot, garstki między omszałymi skalnymi okruchami, ale to
ich naturalny świat, tutaj czują się dobrze, radzą sobie lepiej
od świerków. Widzę to chociażby po ilości wywróconych drzew –
bardzo mało wśród nich jest buków. Korzenie tych drzew są
potężnymi, licznymi i długimi pazurami wciskającymi się w szpary
między skałami, a świerki co prawda też wypuszczają długie
korzenie, ale płytkie, ledwie zanurzone w ziemi. Gdy zawieje większy
wiatr, drzewo wywraca się razem z okrągłym talerzem swoich
korzeni, między którymi tkwi ziemia i kamienie; głębokość
wykrotu nie przekracza połowy metra.
W
górskim lesie, wśród kamieni, buki wyglądają szczególnie
ładnie. Jesienią są obok klonów pospolitych i czereśni
najbardziej kolorowymi drzewami, ale nawet teraz, gdy są już nagie,
nie są smutne, nie robią wrażenia zamarłych, zachowując niemałą
część urody i pogody. Młodsze osobniki trzymają całą zimę
sporo liści w ładnych kolorach. W pochmurny dzień zimowy bywają
one jedynym kolorowym akcentem. No i oczywiście korzenie imponujące
grubością i napęcznieniami, korzenie tak często kojarzące się z
mocarnymi ramionami.
W
okolicy wzgórza Rogatka szedłem łąkami chyba trochę
zapomnianymi. Niekoszone, może tylko wypasane, łąki niepodobne do
tych monokulturowych, trawiastych, i nie zarastając wysokimi
roślinami, na przykład nawłocią, nie przeradzają się w dzikie i
trudno dostępne chaszcze, jak wiele innych niechcianych łąk. Te
dzisiejsze kojarzą się mi z wczesnym stadium stepowienia. Rosną na
nich liczne gatunki roślin, spośród tych nielicznych znanych z
nazwy zwracały uwagę mlecze polne. Kwiaty widuje się już
sporadycznie, ale kulek latawców, podobnych do puchowych kulek
mniszka, ale przecież wyraźnie innych i chyba ładniejszych, nadal
jest dużo. W szarzejącym i zamierającym świecie przyciągają
wzrok, nie ostatnią będąc ozdobą łąk. Wiele widziałem siewek
brzóz i dębów. Te drzewka grubości zapałki, sięgające mi do
kostki, ujmowały bezbronnością. Miały po dwa, trzy lub cztery
listki i nadzieje na stanie się wielkimi drzewami. Ileż
niebezpieczeństw przed nimi! Jakże małe ich szanse na doczekanie
się własnego potomstwa! Wiele z nich ogryzą głodne sarny, a cali
szczęśliwcy prędzej doczekają się kosiarki właściciela łąki
niż dorosłości. Nic nie wiedzą o tych niebezpieczeństwach i po
prostu rosną. Czasami przychodzi mi do głowy myśl, że nawet gdyby
wiedziały, też by rosły. Po prostu żyć – ot, i cała ich
filozofia. Mądra filozofia.
Był
początek zmierzchu, gdy stanąłem między ostatnimi drzewami i
spojrzałem na otwartą przestrzeń. Horyzont zamykała czarna bryła
Leśniaka, bliżej natomiast, w odległości ponad kilometra,
zobaczyłem na końcu drogi samotne drzewo, a pod nim jaśniejszą
kropkę – moją vectrę. Łagodnie pochyłą łąką, później
brzegiem zielonej oziminy, szedłem wprost na samochód, a wyniosła
kopuła Leśniaka ogromniała wypełniając ciemniejące niebo.