200119
Na
Pogórzu Kaczawskim.
Z
parkingu przy rozdrożu pod wzgórzem Zamkowa w Chełmach do
źródliska Staruchy, powrót brzegiem strumienia. Niebieskim
szlakiem na Młynik, a stamtąd via rozdroże szlakiem na Górzec i
Dębnicę. Powrót tą samą drogą. Poznanie Chaty pod Lipą.
Kilka
lat temu pod Wielisławką zdarzyło mi się zauważyć w śniegu
ślad buta, a wydał się znajomy; po jego obejrzeniu i przymierzeniu
stwierdziłem, że to mój ślad. Do dzisiaj nie wiem, jak to się
stało, że szedłem tamtędy w przeciwną stronę. Dzisiaj miałem
podobnie. Parę kilometrów szedłem brzegiem strumienia, często
przechodząc na jego drugą stronę, a raz czy dwa odchodziłem nieco
od wody dla ominięcia gąszczy zarośli. Wtedy właśnie trafiłem
na kilka ludzkich śladów, a że to rzadkość w tych górach,
przyjrzałem się im. Jeden z nich był mój i prowadził w przeciwną
stronę.
W
ten sposób dowiedziałem się, że rano, idąc lasem w górę
strumienia, nie wiedziałem, że idę tak blisko niego. Gapowatość
owszem, ale i te oznaczenia, w których czasami trudno mi znaleźć
logikę lub konsekwencje. W sumie na dobre wyszło, ponieważ
zgubiwszy w lesie znaki, szedłem
na Czartowską Skałę orientując się według słońca. Wyszedłem dobrze i dzięki temu poznałem
obszar źródliskowy strumienia Starucha.
Pomysł
trasy zrodził się nad moją encyklopedią Gór Kaczawskich.
Strumień Starucha i malowniczy, głęboki wąwóz mający nawet
swoją nazwę Wądolno. Przeczytawszy te słowa zapragnąłem poznać
strumień i jego okolice, a planu nie zmieniłem mimo zapowiadanego
słońca, czyli dobrego czasu na wędrówki otwartymi przestrzeniami.
Cała
dzisiejsza trasa biegła przez terra incognita, calutka. Mimo tylu
już dni spędzonych na kaczawskich szlakach, nadal słabo znam
Chełmy, duży obszar pogórza. Sam dojazd był ciekawy, ponieważ
zaparkować miałem w lesie, przy szutrowej drodze, jeszcze będącej
ulicą wiejską. Owszem, ale ostatnie dwa kilometry tej ulicy były
wstążką asfaltu szerokości samochodu i nie miały pobocza. Trasę dokładnie rozpoznałem dzięki googlom, więc o zwykłej
porze ruszyłem w drogę. Między drzewami świeciło niskie słońce,
śniegu było na grubość kciuka, a powietrze miało kilka stopni na minusie.
O
oznakowaniu wspomniałem, teraz dodam tylko, że na drogowskazach
postawionych na rozdrożu moja późniejsza droga oznaczona jest
niebieskim kolorem, na mapie czerwonym, a szlak pogodził różnice,
ponieważ malowany jest na niebiesko i na czerwono. W odróżnieniu
od sporadycznie oznakowanego zielonego, ten oznaczony jest wzorowo.
Dość marudzenia, wracam na szlak i zmierzam ku… spotkaniu.
Lasy
są tam ładne i widne. Dużo rosłych świerków, tu i ówdzie
spotyka się daglezje i modrzewie, ale i liściastych gatunków nie
brakuje, zwłaszcza masywnych, łuszczących się jaworów oraz
oczywiście buków w otoczeniu brązowych młodniaków. Strumień nie
płynie jarem, a dolinką o płaskim dnie, z obu stron ograniczonej
wzgórzami, więc Wądolno, nazwa miejsca, pasuje, skoro można
założyć, iż urobiona jest od wądołu. Od lustra wody do szczytów
wzgórz różnica wysokości bywa spora, ale jest też odsunięcie w
bok, które zostawiając dolinie malowniczość, zmniejsza wrażenie
wysokości. W kilku miejscach spotyka się zarośnięte już stare
wyrobiska – nienaturalnych kształtów zagłębienia czy wyrwy w
zboczach – ślady dawnej ciężkiej pracy.
Zgodnie
z opisem w encyklopedii, źródeł jest kilka, bez efektownego
wytrysku z ziemi. Na otwartej przestrzeni łąk woda nieśmiało
pojawia się w rowach, stoi tam albo rozlewa się w miniaturowe
jeziorka, leniwie płynie wstążkami szerokości dłoni, chowa się
w szuwarach i znowu zamiera. Niestety, w dwóch miejscach widziałem
połamane plastiki wyrzucone wprost do koryta strumienia, cholera
jasna.
Dopiero
paręset metrów dalej, już w lesie, strużki wody połączywszy
swoje siły stają się strumieniem. Ten nad podziw szybko zagłębia
się w ziemię, dosłownie z każdym dziesiątkiem kroków głębsze
mając koryto, chociaż głębokiego jaru Starucha nie wypłukała
sobie nigdzie.
–
Nie jestem staruchą!
–
A... a kim jesteś? – zapytałem zdumiony kobiecym głosem
dobiegającym… nie wiem skąd. Jakby spod nóg.
–
Jestem najadą. Wy nazywacie nas rusałkami.
–
Pokaż mi się!
–
Nie.
Odkąd
wziąłem na plecy szósty krzyżyk, nimfy przestały mi się
pokazywać. Właściwie nie mam do nich żalu…, dobrze, powiem
prawdę: trochę mam. Ale tylko trochę!
–
Jak długo tutaj mieszkasz?
–
Pojawiłam się gdy ustąpiły Wielkie Lody, w waszym kalendarzu
jakieś 20 tysięcy lat temu. – z przyjemnością słuchałem
melodyjnego głosu młodej kobiety.
–
Więc mówisz, że nie jesteś stara?
Woda
uderzająca na zakręcie o korzenie drzewa wzburzyła się, strzeliła
fontanną i obryzgała mnie.
–
Oczywiście nie jesteś starą, nie. Widzę, że lubisz swoim biegiem
pisać litery S.
–
Lubię. Jak mój kuzyn Meander.
–
Jak skręcający, szemrzący i szumiący strumień.
–
Jak szept.
–
O czym szepczesz, najado?
–
O latach upalnych i zimach mroźnych, o nocach i dniach, o źródle i
o ujściu.
–
Szepczesz o czasie.
–
Co to jest czas?
–
To coś, czego ty masz w nadmiarze, a czego mnie brakuje.
–
Dziwnie mówisz, człowieku. Dobrze, pokażę ci część siebie.
Zobacz, mróz mnie schwytał i uwięził. Widzisz?
Stałem
przy skalnym progu i patrzyłem na lodowe sople fantazyjnych
kształtów.
–
Widzę... – westchnąłem, zapatrzony.
–
Nie jestem staruchą?
–
Jesteś piękną Staruchą.
–
A miałam ci się pokazać w ludzkiej postaci... – usłyszałem jej
cichnący szept.
Szept
jak bieg strumienia.
O
pół godziny drogi od rozdroża jest odkryte wzgórze Młynik.
Planowałem pójść tam dla poznania przejścia, ale i zobaczenia
stamtąd Góry Diany, góry mojej zmarłej znajomej. Poszedłem i
patrzyłem na Górę oraz ładną okolicę, a widoki z Młynika są
rozległe.
Z boku widać kres Chełmów za Myśliborzem, na wprost
ledwie widoczne w dzisiejszej mgiełce szczyty Gór Wałbrzyskich.
Siedziałem tam rozglądając się i ze smutkiem konstatując, iż
widok Góry Diany nie budzi we mnie takich myśli i stanów, jakich
spodziewałbym się i chciałbym. Westchnąłem i poszedłem z
powrotem. Przed lasem obejrzałem się raz jeszcze i spojrzałem na
Górę, a wtedy poczułem gorycz w gardle. Stanowczo zbyt szybko i
łatwo czas zwycięża naszą pamięć i nasze serce.
Przeciąłem
rozdroże i wszedłem na szlak niebiesko-czerwony. Chciałem poznać
chociaż troszkę lasy, a nade wszystko chciałem zobaczyć dwie
spore góry, Górzec i Dębnicę.
Dębnica
zaskoczyła mnie wysokością, mierzy 466 metrów i jest drugim po
Mszanie szczytem Chełmów. Właśnie, Mszana. Rozległy masyw tej
góry woła mnie lasami liściastymi i czarnymi bazaltami
powulkanicznego pochodzenia, licznie tam sterczącymi między
drzewami. Byłem tam kiedyś, a w planach mam przejść wszystkie
szczyty długiego masywu aż po Obłogę. Już się cieszę myślą o
wędrówce bezdrożami tamtych lasów.
Szukając
ruin wieży widokowej na Dębnicy, znalazłem granitowe bloki
fundamentu wieży, najprawdopodobniej drewnianej.
Cisza tam panuje,
nie ma dróg i ludzkich śladów, a kiedyś góra była popularnym
celem wycieczek.
Natomiast
sąsiednie góra, Górzec, nie może narzekać na brak gości, wprost
przeciwnie – jest zdeptana chyba bardziej niż drogi na Skopca i
Okole. Szczytowe partie zboczy są bardzo strome, miejscami urwiste,
porośnięte ładnym lasem; pod szczytem stoją kapliczki drogi
krzyżowej, a na nich napisy i stosowne obrazki.
Pierwszy
upadek pod ciężarem krzyża, drugi, obnażenie, płaczące kobiety…
Mam
mieszane uczucia gdy widzę drogi krzyżowe, a spotyka się je w
górach.
Fascynacja
chrześcijan cierpieniem, ofiarowywanie swojego cierpienia Bogu jako
czegoś w rodzaju daru dla Niego, rozpamiętywanie Jego cierpienia,
budzi we mnie rezerwę i coś podobnego do obawy i obcości, jakie
się odczuwa na widok niezrozumiałych a dziwnych praktyk. Myślę
sobie, że skoro Bóg chrześcijan jest tak dobry i kochający jak
mówią że jest, to raczej naszą radość, wszystkie nasze
pozytywne stany należałoby mu ofiarowywać, nie cierpienie, nie bicie się w pierś przed obrazkiem męczonego człowieka. Byłoby
to logiczne i prawdziwe, wszak mnie, kochającemu ojcu, dzieci nie
mogą dać większego daru nad swoje pogodne, dobre i szczęśliwe
życie. Natomiast ofiarowanie cierpienia i tak częste o nim myśli
wydają się co najmniej dziwne, by nie powiedzieć dziwaczne, w
religii chcącej uchodzić za religię miłości.
Ale
to tylko myśli ateisty, który zapewne nie zna tajemnic tej religii
ufności, wybaczania i radosnej nowiny.
Fragment
szlaku wiedzie w pobliżu klasycznego jaru robiącego wrażenie
stromizną zboczy i głębokością. Wygląda dziko, więc ładnie, a
we mnie już pojawiają się myśli o jego przejściu. Wspomniałem
podobny jar w masywie Żeleźniaka wyżłobiony przez Olszankę i
zapragnąłem odwiedzić tamte miejsca. Czy będę pamiętać dojście
do uroczej dróżki leśnej, którą kiedyś tak dobrze mi się szło
w deszczowy dzień?
Ojej,
tyle planów mi się układa, a czasu tak niewiele.
Pod
rozdroże wróciłem na godzinę przed zmierzchem, uznałem więc, że
jeszcze zdążę zobaczyć chatkę PTTK, którą można wynająć.
Zgodnie z mapą gdzieś w pobliżu miała być lipa i cis. Dojście
do chaty jest dobrze oznaczone, trudno zbłądzić, domek spory,
porządnie zbudowany z kamieni i drewna. Obok rośnie wyjątkowo
wysoka lipa, okaz szczególny, i cis mający 40, może 50 centymetrów
średnicy, więc duży. To drugi wiekowy cis poznany w tych górach.
Pierwszy rośnie we wsi Bystrzyca, ma ponad osiemset lat, więc
wiekowym już był drzewem, gdy Kazimierz Wielki brał kolejny ślub,
zamiast zatroszczyć się o dynastię. Cis pod chatą niewątpliwie
jest młodszy, ale starym jest. Dla tych drzew czas płynie inaczej,
skoro najstarsze żyją dłużej niż istnieje Polska. Jeśli już o
drzewach piszę, wspomnę o dębie rosnącym w pobliżu rozdroża.
Majestatyczny, o mocarnych konarach, zdrowy i ma ponad metrową
średnicę. Roztacza wokół siebie aurę tajemniczego życia o
początku ginącym w mroku dawnych wieków.
Wielki
i jasny księżyc świecił nad drzewami, a zmierzch powoli zmieniał
się w ciemność nocy, gdy doszedłem do samochodu.