Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 15 lutego 2019

O fascynacji górami

130219
Na zaprzyjaźnionym blogu dowiedziałem się o książce, którą ze względu na podobieństwa do mojej chciałem przeczytać. Później miałem okazję wymienić listy z autorką, a wiadomo, że taka znajomość wzmaga ciekawość książki.
Maria Dolczewska, „Izery. Moja rowerowa przestrzeń”
Oglądając kupiony egzemplarz (a mam w nim dedykację autorki) zauważyłem odruchową reakcję porównywania do mojej książki. Muszę przyznać, że wypadała korzystniej dla książki Mari: sztywne okładki, zdjęcia zamieszczone przy odpowiadającym im opisom, dobry papier, wstążka zakładkowa, a nadto reprodukcje akwarel autorki. Ładna książeczka. Co w niej?
Fascynacja górami, tak po prostu.
Po swoich górach Maria jeździ rowerem, idealnym środkiem lokomocji ze względu na rozległość jej gór i na ogół niewielkie nachylenia licznych tam tras rowerowych. Nie ogranicza się wyłącznie do polskiej części Gór Izerskich; sporą część książki zajmują opisy czeskich Gór Izerskich.
Maria Dolczewska raczej nie przywiązuje znaczenia do cudzych opinii o miejscach. Kierując się swoją estetyką, ciekawością i wrażliwością, nawet jeśli odwiedzi znane miejsca, wynajduje w nich swoje własne zakątki, drobiazgi niezauważane przez innych, a dla niej nabierające pierwszorzędnych walorów urody i bliskości. Ciekawie wyglądające drzewo, zdobiący obejście dziwny ludzik wyrzezany w drewnie, religijna figurka postawiona wśród skał, stare płaskorzeźby znalezione na kościelnym murze, wiekowa chałupinka przycupnięta na końcu bocznej uliczki, ale też niebieski horyzont, kamienista górska rzeka, odległe mury zamku wyłaniające się z zieloności drzew, ale i chwile przy stole w miłym hoteliku ukrytym wśród izerskich górek. Z takich cegiełek, dodając jakże proustowskie związki przeszłości z przeżywaną chwilą, buduje swój własny obraz przestrzeni wokół siebie, obraz jedyny i jej tylko właściwy. Kobiecy obraz, dodam. Trudno byłoby mi wskazać konkretne przyczyny, jednakże ilekroć czytam książkę napisaną przez kobietę, mam wrażenie ciekawej i pociągającej odmienności tak charakterystycznej dla pań; tak też było przy lekturze tej książki.
Maria wie, że za zakrętem drogi, w mijanym tyleż razy zaułku, na końcu niczym niewyróżniającej się dróżki lub przy zapomnianej uliczce w małej wiosce, znaleźć można coś pięknego, niedostrzeganego lub niedocenianego wcześniej. Wystarczy zboczyć z trasy, dać szansę miejscom. Magiczna jest jej przestrzeń, pełna dziwów, a i skrzata… może niekoniecznie się spotka, ale na miejscu będzie oczekiwanie jego pojawienia się. Na przykład wśród konarów starej lipy, na której licznie przysiadły motyle nadając jej wyjątkowego uroku.
U autorki wrażenia z przeżywania chwil w swoich górach nabierają cech intymnego, osobistego związku, który kojarzy się mi z modlitwą. Chwila, gdy Maria usiadła na brzegu swojej rzeki, daleko od cywilizacji, i w ciszy kontemplowała przyrodę, była modlitwą.
Z przyjemnością i oczywiście ze zrozumieniem zauważyłem fascynację autorki dużymi drzewami, ponieważ jest ona i we mnie. Wydaje się, że i Maria odczuwa w sąsiedztwie takich drzew coś podobnego do emanacji… czegoś. Może ich siły witalnej? Duszy rozumianej tak, jak rozumiał Arystoteles?
Obraz zainteresowań autorki i ich śladów w książce powinienem jeszcze uzupełnić o zabytki i wszelkie starocia, co wypadałoby powiązać z chwilami przy starych drzewach. Czy podziwia zdobną kutą bramę lub rzeźbioną szafę, czy kładzie dłoń na pniu wielkiego drzewa, Maria jakby odczuwała jedność czasu, związek życia, także swojego, z przeszłością – i ślady tegoż są w książce.
W świecie wypełnionym po brzegi bezwartościowymi informacjami, wiecznym pośpiechem, „zaliczaniem” ładnych miejsc i coraz dziwniejszymi audycjami telewizyjnymi, książka Marii może być widziana jako powrót do tego, co naprawdę ważne: do siebie i do przyrody.

środa, 13 lutego 2019

Mszana i Obłoga, czyli o metamorfozach Ziemi

100219
Z Muchowa szczytami masywu od wieży na Mszanie do Obłogi. Poznanie okolicznych dróg. Przejście Zmarlakowej Drogi.


Byłem podekscytowany wyjazdem niemalże tak, jak dawno temu przed pierwszą randką. Od dłuższego czasu odkładana wędrówka rozległym masywem Mszany i Obłogi w Chełmach na Pogórzu Kaczawskim, dzisiaj miała doczekać się swojego czasu. Dwa razy byłem w najpopularniejszym miejscu masywu, na niższym szczycie Mszany, na stojącej tam wieży widokowej oraz w sąsiednim starym kamieniołomie, ale dalej już nie.
Na mapie już dawniej zauważyłem drogę o tuzinkowej i jak się okazało nieprawdziwej nazwie, przecinającą spory leśny masyw ukrywający dwie moje góry. Z encyklopedii dowiedziałem się, że ta droga nie nazywa się Zamkowa, a Zmarlakowa.
Zmarlakowa, to tyleż co umarlaków, jak mniemam. Czyż nie kusząca nazwa? Właśnie z powodu nazwy drogę chciałem odnaleźć i poznać.
Kusiły mnie też tamtejsze piękne lasy i czarne złomy skalne – pozostałość pradawnych czasów.
Gdy w pracy wspomniałem o mszańskich lasach koledze, powiedział, że musi tam być żyzna gleba, skoro rosną takie drzewa. Zapewne taką jest, i też za sprawą wulkanu: skały wulkaniczne po przeobrażeniu stają się żyzną glebą.
W epoce przemian geologicznych nazywanej miocenem, czyli jakieś 20 milionów lat, a może i w oligocenie, 30 milionów lat temu, obydwie góry, Mszana i Obłoga, ale też dziesiątki innych na Dolnym Śląsku i po drugiej stronie Nysy Łużyckiej, były wulkanami. Z tych dwóch gór niewiele zostało, nawet zastygnięta w kominach magma tworząca neki, jak Wilcza Góra czy Czartowskie Skały, przegrały z czasem i lodowcem. Zostały z nich niewielkie wypiętrzenia, ale znaczna powierzchnia law rozlanych wokół wulkanów jest tam nadal widoczna w niezliczonej ilości sterczących z ziemi ostrych, czarnych kamieni.
Miliony lat minęły, ilość właściwie niewyobrażalna.. Może jednak spróbuję.
Jeśliby każdy rok przemian tamtych gór dokumentować sekundowym filmem, cały trwałby od 230 do 350 dni. Dni wyświetlania non stop! Tak utworzony film o człowieku trwałby niewiele ponad minutę. Dodam jeszcze, że w tych górach są skały, o których taki film wyświetlany byłby kilka tysięcy dni.
Tyle czasu, a te kamienie nie tylko się nie rozsypały, ale nawet nie zaokrągliły. Kanciastość ich form jest widocznym dowodem odporności skał, ponieważ wszelkie procesy je niszczące najsilniej działają na krawędziach, powodują ich zanikanie.
Idealny materiał do budowy dróg, dlatego ignoruje się obszary chronione na Wilkołaku i zapewne nie tylko na tej górze.
Miałem chodzić tam, gdzie kiedyś gorąca, półpłynna lawa ściekała zboczem góry po wylaniu się z wnętrza Ziemi. Miałem chodzić wśród wyjątkowego lasu, zapewne zbliżonego składem do starych puszcz. Rosną w nim dęby, lipy i graby, tych jest najwięcej. Sporo jest też klonów, zwłaszcza jaworów, także buków, natomiast świerków, tak pospolitych w Sudetach, jest mało. Próbowałem wyobrazić sobie ten las wiosną, w młodej zieleni, w lecie, gdy kwitną lipy, i jesienią, w feerii bajecznych kolorów. Wiedziałem, że zobaczę ten las szarym i czarnym jak skały pod nimi, ale też wiedziałem, że tamte wyobrażenia będą mieć wpływ na moje postrzeganie.
Czyż dziwić się mojej ekscytacji?
Czyż dziwić się mojemu wyjściu w trasę na pół godziny przed świtem?
Lampy uliczne wioski jeszcze się świeciły, ledwie pierwsze szarości zaczęły rozjaśniać lutową noc, gdy ruszyłem w drogę. Wiedziałem, że w las wejdę za kwadrans, a wtedy będzie już wystarczająco jasno żeby nie nabić sobie guza na czole. Po następnym kwadransie stałem pod wieżą, która widokową jest tylko z nazwy: mierzy 6 metrów, dwakroć mniej od drzew rosnących wokół niej. Na usprawiedliwienie dziewiętnastowiecznych budowniczych napiszę, iż wtedy nie było tutaj lasu.
Mszana rozciągnięta jest w łuk o długości ponad kilometra i ma nie dwie kulminacje, jak podaje mapa, a przynajmniej pięć. Nie są wysokie, do dziesięciu metrów, od północy strome, miejscami urwiste, a wszystkie zbudowane z czarnych złomów jakby bezładnie rzuconych na ziemię. Skalny chaos potęguje ich czerń i liczne zwalone drzewa rozlatujące się w proch tam, gdzie wiek, trudy życia i wiatr je powaliły. Dzisiaj widziałem te miejsca pod śniegiem odbierającym kolory, widziałem je czarno-białe, ponure, zimne, a przez to bardziej dzikie i… ładniejsze. Pierwotniejsze, więc prawdziwsze.





Patrzyłem na skały tworzone w tamtym niezmiernie odległym czasie – niemych i obojętnych świadków historii Ziemi i jej wielkich przemian, ale też patrzyłem na przemiany zupełnie odmienne, na dzianie się tutaj i teraz: na życie rodzące się wśród tych martwych głazów i tutaj kończone. Licznie tam leżące drzewa próchniejąc, nie tylko stają się domem i spiżarnią wielkiej ilości maleńkich żyjątek, ale i zasilają obieg materii. Na rozlatującym się pniaku dawno złamanego drzewa widziałem siewki świerków – nowe życie. Wokół pni dużych lip widziałem poogryzane licznie tam rosnące młode pędy – ślady radzenia sobie jeleni i saren w głodne dni zimowe.
Patrzyłem na życie wrażliwe na zmiany, trwające mgnienie, ale na swój sposób trwalsze od kamieni, skoro odnawiające się w każdym pokoleniu.
Dróg nie ma tam żadnych, ledwie w paru miejscach daje się zauważyć ślady duktu niknące za następnymi drzewami, liczne natomiast są ścieżki wydeptywane przez jelenie. Na śniegu nie zauważyłem ludzkich śladów, zwierzęcych jest mnóstwo.
Wyraźnie widoczne wypiętrzenie dobrze prowadzi, trudno o zabłądzenie. Gdy z kolejnego szczytu, najwyższego z mijanych, zobaczyłem w dole między drzewami jasność, domyśliłem się dojścia do polany i drogi z żółtym szlakiem. Jeśli tak, to po wyjściu z lasu po prawej powinienem zobaczyć miejsce odpoczynku i dalej leśniczówkę – kalkulowałem. Były tam. Usiadłem na ławie pod daszkiem wielce z siebie zadowolony, wszak połowę drogi przeszedłem i ani przez chwilę nie miałem wątpliwości gdzie jestem ani którędy iść. Wszedłem w las po śladach i skręciłem w stronę Obłogi odległej o około półtora kilometra. Zaraz na początku zobaczyłem… swoje ślady w przeciwną stronę. Zatrzymałem się, zgłupiały, Mapa ani rozglądanie się wokół rozumu mi nie dodały, więc zmieniłem nieco kąt marszu i poszedłem dalej. Teren obniżał się, z boku pojawił się gęsty las świerkowy, nie do przejścia. Zawróciłem i ponownie wyszedłem z lasu. Za leśniczówką – mówiła mi mapa – na zakręcie drogi odchodzi w las dukt biegnący w pobliżu szczytu Obłogi. Poszedłem, ale nic tam nie wyglądało tak jak na mapie. Dróg było więcej, a ta budząca najmniej wątpliwości odbiegała kierunkiem od spodziewania. Patrzyłem na słońce, tylko czasami widać je było przez chmury, zerkałem na rozpoznaną szosę biegnącą otwartą przestrzenią widoczną między drzewami i ciągle miałem wątpliwości. W końcu poszedłem wybraną drogą. Gdy droga przestała się wznosić po zboczu, rozejrzałem się: jeśli nie poplątałem miejsc i kierunków, Obłoga powinna być tam – patrzyłem między drzewa, wydawało mi się, że widzę wznoszenie się terenu. Była tam góra, ale czy Obłoga? Jeśli tak, to u północnego podnóża powinna biec droga – czytałem mapę. Poszedłem, kręciłem się między drzewami, ale drogi nie znalazłem. Wróciłem na główny dukt. Może inaczej?: jeśli tam jest Obłoga, to idąc w przeciwnym kierunku, powinienem dojść do ostatniego, znanego mi już szczytu Mszany. Poszedłem starając się utrzymać kierunek marszu.
Las jest tam masakrowany. Wszędzie leżą pocięte na kawałki drzewa liściaste, najwyraźniej na opał, sterty wzgardzonych gałęzi, głębokie koleiny zrobione bardzo szerokimi oponami ciężkich pojazdów terenowych.


Powie ktoś, że chodzę rezerwatem, a nie powinienem?
Za wycinką doszedłem do starej, nieużywanej, ale dość wyraźnej drogi. Z mapy wynikało, że powinna to być… Ależ tak! Zmarlakowa Droga, którą miałem w planach odnaleźć i przejść! Skoro to ona, powinna poprowadzić mnie w dół, do rozdroża na brzegu lasu. Po raz trzeci zszedłem na brzeg lasu, tym razem zgadzało się wszystko. Byłem na początku Zmarlakowej Drogi. Zawróciłem i będąc wyżej skręciłem z drogi w kierunku spodziewanego szczytu Mszanej. Był! Poznałem go po paru zapamiętanych szczegółach.
Ale droga! Wszak obiecałem sobie przejść ją całą, a mierzy blisko 4 kilometry. Spojrzałem na zegarek i zawróciłem do drogi. Przeszedłem ją calutką, a u jej wylotu, po potwierdzeniu cech okolicy z informacjami na mapie, okręciłem się na pięcie i znowu zanurzyłem w las. Droga ta wiele ma oblicz: są miejsca, gdzie jest ledwie widoczna pod trawami i siewkami drzew, w innym miejscu zasypana jest połamanymi gałęziami, ale niżej jest wygodną drogą szutrową, przejezdną dla ciężarówek wywożących drewno z lasu.
Będąc z powrotem w pobliżu szczytów, nie miałem już wątpliwości, w którym miejscu zejść z drogi, żeby ponownie dojść na Mszanę. Wtedy właśnie poczułem radykalną zmianę w odbiorze tamtych miejsc. Przestały mnie odpychać, być mi niechętne, a stały się swojskie, przyjazne mi, a ja poczułem się jak u siebie – pewnie i swobodnie. Uświadomiłem sobie, że mogę iść w lewo czy w prawo i nie zgubię kierunku, że wiem, którędy mam iść, żeby wrócić na Obłogę, którędy dojdę na rozdroże, i jak dojść do wieży i dalej, do wioski i samochodu. Może w przyszłości zapomnę cech poznanej dzisiaj przestrzeni, ale teraz cały tamten obszar dwóch gór oswoiłem i poznałem. Nieco inną drogą wróciłem pod wieżę, a i do samochodu nie szedłem po rannych śladach.
Na mapie podliczyłem trasę: w ciągu dziesięciu godzin przeszedłem 20-23 kilometry niełatwych zaśnieżonych bezdroży. W poniedziałek rano z satysfakcją stwierdziłem brak jakichkolwiek oznak zmęczenia nóg.
Butów mam za dużo. Zauważyłem, że czasami zakładam któreś nie dlatego, że będą najodpowiedniejsze, a dlatego, że długo ich nie używałem i z tego powodu wydają mi się takie… smutne. W efekcie założyłem lekkie buty dobre na suche trasy, a szedłem bezdrożem, po kamieniach i gałęziach, w mokrym śniegu, miejscami dość głębokim. Buty nie wytrzymały, ale na szczęście niewiele poczułem wilgoci dzięki skarpetkom wykonanym z włókna coolmax. Fajnie się pierze te skarpetki: woda po nich spływa. Żeby je zmoczyć, konieczne jest użycie mydła. A buty? Były calutki dzień ze mną, więc teraz będą mogły spokojnie postać czekając na swój kolejny dzień.
Mój będzie już w najbliższą niedzielę.






















czwartek, 7 lutego 2019

Śnieg, drzewa i skały

030219

Na Pogórzu Kaczawskim.

Odszukanie jaskini Zimna Dziura na zboczu Piaszczystej.

Z Żerkowic do przypałacowego parku w Skale via Wieżyca. Poznanie Miodowej Skały. Powrót tą samą drogą.

Panieńskie Skały w Lwówku Śląskim.



Będąc pod Lwówkiem trzy tygodnie temu, nie zdołaliśmy znaleźć jaskini na zboczu Piaszczystej, a i na zobaczenie Panieńskich Skał zabrakło czasu. Ponieważ obaj już wiemy, że każda niezauważona ścieżka, każde pominięte w planach wzgórze albo zwykły zagajnik na łące, mogą ukrywać ciekawe miejsca, postanowiliśmy wrócić. Tamten dzień był deszczowy, ale mimo utrudnień, mimo braku widoku dali, chcieliśmy jeszcze raz posmakować urodę tamtych okolic. Wróciliśmy i cały dzień szliśmy w obficie padającym mokrym śniegu. Co prawda obiektyw telefonu musiałem wycierać o wyszukany skrawek suchego ubrania, do góry patrzeć nie mogłem, a okulary miałem permanentnie zamoczone, jednak i ten nasz dzień uznaliśmy za ładny i udany.

Nie zabrakło pięknych widoków, zwłaszcza lasów pod śniegiem, oczywiście drzew i skał, ale też nostalgicznie przymglonej dali i... naszych śmiechów. Czasami z opowiedzianego dowcipu, czasami z powodu dobrego nastroju.

Na mapie, przy znaku kamieniołomu, jest zaznaczona jaskinia. Poprzedniego dnia bezskutecznie szukaliśmy jej tam, dopiero po powrocie Janek znalazł jedyny chyba w miarę poprawny opis jej usytuowania. Właściwe miejsce zaznaczyłem niebieskim krzyżykiem, różnica wynosi około pięćset metrów. Co ciekawe, wtedy szukaliśmy jej i na zboczu Piaszczystej, byliśmy ledwie kilkadziesiąt metrów od Dziury gdy zaprzestaliśmy dalszych poszukiwań. Trudno ją odszukać. Wejście jest małe, wymaga czołgania się, nadto zarośnięte jeżynami i jakimiś pnączami. 


Dziurę odnalazł Janek. Muszę przyznać, iż także kierunek drogi do Panieńskich Skał dobrze ustalił, ja chciałem iść w przeciwną stronę.

Cóż ciekawego jest w tej jaskini? Nic. Po prostu jest i trudno ją odnaleźć, a tyle wystarczy żeby chcieć ją odnaleźć. Wieje z niej ciepłym powietrzem, co dowodzi nadania jej nazwy – Zimna Dziura – w lecie. Dlaczego? Otóż temperatura powietrza wydobywająca się z jaskini jest stała przez cały rok i wynosi kilka stopni. W zimie czuje się ciepły powiew, w lecie zimny. Gdybym mieszkał w okolicy, pokusiłbym się o znalezienie otworów wlotowych powietrza, które niewątpliwie gdzieś są, skoro jest ciąg powietrza.

Oczywiście zeszliśmy nieco niżej, na brzeg skalistego przełomu, żeby raz jeszcze spojrzeć w dół, na rzekę, a przy okazji poznać dojście do jaskini z drugiej strony.

Wracając, byliśmy z siebie tak zadowoleni, jakbyśmy ważnego geologicznego odkrycia dokonali. Co prawda gdy usiadłem za kierownicą, już tak się nie cieszyłem, czekał mnie stromy zjazd białą uliczką osiedlową. Bez gazu i bez hamulca zjeżdżałem na pierwszym biegu, udało się.



Za pierwszą tutaj bytnością Skałę z Medalionem poznaliśmy, ale nie poszliśmy dalej wyznaczonym tam szlakiem w kierunku wioski Skała. Jest w niej pałac, a przy nim duży, ośmiohektarowy park, oraz parę skał mających swoje miana.

Można więc powiedzieć, że w Skale widzieliśmy skały.

Szlak prowadzi lasem rosnącym na stromych zboczach Wieżycy. Ścieżka wygodnie trawersuje w połowie wysokości zbocza o nachyleniu miejscami przekraczającym 45 stopni, a las wyróżnia się sporą ilością sosen, tak rzadkich w sudeckich lasach.

Mickiewicz napisał o poznaniu wartości posiadania dopiero po utracie; te jego słowa zaczynające Pana Tadeusza czasami wspominam w różnych okolicznościach i miejscach, tak też było tego dnia, gdy patrzyłem na sosny. Są najczęściej widzianym gatunkiem drzew na mojej Lubelszczyźnie, ich zapach w upalny dzień oraz widok bursztynowej kory w słońcu są dla mnie symbolami lata, ciepłych i kolorowych dni. W Sudetach nauczyłem się rozpoznawać inne gatunki, polubiłem kilka, ale gdy tego dnia patrzyłem na sosny, poczułem, że brakuje mi ich.

Dwakroć przeszliśmy tę leśną ścieżkę i dwakroć zbyt szybko się skończyła.

Pałac jest teraz ruiną nie do odnowienia, skoro nie ma dachu i stropów, a ściany nośne pękają. Jak i park jest teraz prywatną własnością, ale jego marny los już jest przesądzony. Wiele widziałem zrujnowanych pałaców w Sudetach, ale te ruiny zrobiły na mnie silniejsze wrażenie. Piękna posiadłość goszcząca kiedyś króli zdewastowana została przez żołdaków rosyjskich, a polskie władze, same nie dbając o pałac, znalazły nowego właściciela dopiero wtedy, gdy na szczytach murów wyrosły duże drzewa. Haniebne, i tyleż razy powtarzane, zaniedbanie urzędników zapewne wielce z siebie zadowolonych, mimo zatraty dobra wielkiej wartości, nie tylko materialnej.


Został park. Na pewno nie przypomina tego wypieszczonego przed wiekiem, wiele w nim siewek, wiele zwalonych starych drzew, ale są jeszcze okazy budzące podziw. Wspomnę o paru platanach, o widzianym po raz pierwszy w życiu tulipanowcu, o kilku innych, nieznanych mi gatunkach. Tulipanowiec zrobił na mnie duże wrażenie. Wysokie, mocne, okazałe drzewo, które chciałbym zobaczyć w porze kwitnienia. Widziałem pokaźne drzewo o korze nieco podobnej do sosnowej, ale na pewno nie była to sosna; wśród innych nieznanych mi gatunków zwróciłem na nie uwagę z powodu nadwyrężonych korzeni: drzewo stoi pochylone, wsparte koroną na sąsiednim. Pod nogami leży rozsypujący się pień drzewa, o którym nikt już nie pamięta, a opodal leży inne, niedawno przewrócone. Jeszcze wznosi ku niebu nieodpadłe konary w geście niemej skargi, a może w nadziei na chwycenie ostatniego promienia słońca przed nastaniem wiecznego mroku.




W parku stoją Muminki, grupa ładnych skał, a tuż za ogrodzeniem wznosi się pokaźna skała w kształcie baszty zbudowanej z bursztynu, to Miodowa Skała.

 

 Chciałbym wrócić tam. Przejść ścieżkę w zielonym lesie, dać się zauroczyć tulipanowcowi, przyłożyć dłoń do wielkiego jak łopata liścia platana, poczuć w sobie radość słonecznego dnia i obcowania z pięknem.
Chciałbym zobaczyć pałac takim, jakim był kiedyś, nawet gdyby nad zamkniętą bramą patrzyła na mnie kamera.



Wróciliśmy do Lwówka. Droga posypana była solą powoli topiącą zbitą skorupę śniegu. Samochodem trzęsło jak na wybojach, a dla odmiany boczna uliczka, przy której miał być parking, biegnąc pod górę lśniła zlodowaciałym śniegiem. Nie odważyłem się tam jechać. Zostawiliśmy samochód na odleglejszym parkingu i poszliśmy na poszukiwanie Panieńskich Skał. Okazało się, że dobrze zrobiłem rezygnując z wjazdu w uliczkę, ponieważ parkingu tam nie ma. Właściwie nie wiem, dlaczego doszliśmy aż do końca ulicy. Może za dobrze się szło, a może żadnemu z nas nie chciało się wyciągać mapy z plecaka. Gdy na końcu asfaltu obejrzeliśmy mapę, okazało się, że dogodne dojście do Skał minęliśmy kilometr wcześniej. Wracać? Mapa pokazywała polną drogę biegnącą w dobrym kierunku, odszukaliśmy ją i poszliśmy. Nie dość, że poprowadziła dobrze, to jeszcze piękną okolicą, brzegiem lasu i rozległych falistych łąk ozdobionych kępami drzew i zamkniętych odległą ścianą lasu. Pusto tam było, obfity śnieg ograniczał widoczność, mogło się wydawać, że jesteśmy na odludziu, a przecież byliśmy ledwie kilometr od ostatnich domów miasteczka. Widok dwóch małych sylwetek ludzkich wyłaniających się zza horyzontu zrobił na nas wrażenie.

– Patrz, ludzie tam idą – zabarwione zdumieniem spostrzeżenie zapomniane przez mieszczucha, a przecież przez wieki niosące nadzieję lub obawę, radość lub strach.

Panieńskie Skały mile mnie zaskoczyły. Niższe od bardziej znanych skał Szwajcarii Lwóweckiej, ale nie mniej bogate w wymyślne formy i chyba obszerniejsze. Śnieg nie pozwalał patrzeć w górę, a przecież właśnie w takiej pozycji, wspomaganej jeszcze otwarciem ust, najlepiej podziwia się skały – kolejny powód do powrotu.

Dwie odmienne chwile warte zapamiętania: nasz zjazd na tyłku po skale oraz sosny. Idąc dość równym szczytem Skał doszliśmy do uskoku. Uznałem, że skok z metrowej wysokości nie będzie rozsądny, zwłaszcza że obłość niższej skały była zaśnieżona, więc zjechałem i jeszcze namówiłem Janka na to samo. Nieco dalej jest grupa wysokich sosen. Drzewa rosną na skałach czepiając się szczelin i zapuszczając korzenie w dół, ku ziemi. Wiatr modeluje korony tych drzew czyniąc je bardzo malowniczymi, a dzisiaj dodatkowo widzieliśmy je upiększone czystą bielą śniegu. Wyglądały bajkowo, ale na zdjęciach widać ledwie ślad ich urody; może niedokładnie wytarłem obiektyw, a może po prostu aparat ma inne kanony piękna. Zapewne tak właśnie jest.




Wyjechaliśmy pół godziny przed zmrokiem, żeby najbardziej śliską część trasy przejechać w świetle dnia. Pierwsze 20 kilometrów jechałem na drugim biegu, piąty włączyłem dopiero za Rawiczem, na esce. Przejechanie 160 kilometrów zajęło mi trzy i pół godziny, ale dojechałem cały.

Cały i zadowolony.






wtorek, 5 lutego 2019

Zarys manifestu programowego

050219

Po głębokim zastanowieniu się zacząłem starania o rejestrację Stowarzyszenia Obrony Kobiecości, w skrócie SOKu. Trwają właśnie intensywne rozmowy z pewną kancelarią adwokacką mającą plenipotencje do załatwienia wszystkich formalności, oraz moje prace nad statusem. Obecnie ma on kształt manifestu programowego, w którym ująłem zarys programu i cel działania, oraz skrótowo przedstawiłem drogę dojścia do idei stowarzyszenia.

Niżej przytaczam jego fragmenty, licząc na zgłaszanie się chętnych, którzy na pierwszym walnym zebraniu mają otrzymać zaszczytny tytuł Członków Założycieli. Płeć, wykształcenie, poglądy polityczne, nie mają znaczenia. Warunek jest właściwie tylko jeden: kobiecość bliska sercu. Papugi upierają się przy ograniczeniu wieku, mianowicie skończone 18 lat, oraz przyjmowaniu do SOKu wyłącznie osób fizycznych, nie organizacji. Niech im będzie.



Kobiety od zawsze miały zagorzałych wrogów lub przynajmniej ludzi im niechętnych, jednak źródłem największej i najdłużej trwającej, zorganizowanej i zinstytucjonalizowanej, akcji deprecjacji kobiet była, i w znacznej mierze jest nadal, katolicka organizacja kościelna, którą tutaj w skrócie nazywam Kościołem.

Nie zamierzam przytaczać litanii niecnych i wprost zbrodniczych działań tej organizacji, chociażby z powodu ogromnej skali takiego zamierzenia, wspomnę tylko o paru przejawach aktualnych nadal.

– Kościół odbiera kobiecie prawo do swobodnego decydowania o swoim ciele w sytuacji niechcianej ciąży.

– Niechętnie patrzy na ich emancypację oraz kategorycznie odmawia im prawa do piastowania stanowisk kapłańskich.

– Ta organizacja najchętniej widziałaby kobietę przywiązaną do kuchni i kościoła, a do łoża o tyle, o ile jest to niezbędne do zajścia w kolejną ciążę.

– Wielowiekową swoją działalnością Kościół doprowadził do wykrzywienia pojęć w sposób jaskrawo pokazujący kierunek jego dążeń. To przez tę organizację wyrażenie „niemoralne prowadzenie się kobiety” jednoznacznie utożsamiane jest z jej życiem erotycznym, a nie, na przykład, z jej zwyczajem podkradania towarów w sklepach.

– To Kościół utrwalił krzywdzący i absurdalny obraz niewinności utożsamianej z dziewictwem.

Może na razie wystarczy przykładów, pora na wskazanie ideologii nowej i w odmienny sposób zagrażającej kobiecości.

Z gender jest o tyle dziwna sprawa, że chyba każdy wyznawca tej ideologii przytaknie mi czytając tych kilka przykładów winy Kościoła. Mimo tego podobieństwa jest rosnącym w siłę zagrożeniem – może dla symetrii, wobec tracenia wpływów przez Kościół. Punkt styczny poglądów Kościoła i gender jednak znalazłby się: to pomniejszanie wyjątkowości kobiecości.

Parę rozmów z wyznawcami ideologii gender uświadomiło mi skalę trudności w jednoznacznym wskazaniu cech identyfikowanych z kobietą i kobiecością. Okazuje się, iż ten zespól cech i odmienności myślenia, wartościowania, pojmowania, dopiero razem widziany i razem doświadczany daje owe wyjątkowe, wtedy tak wyraźne, wrażenie obcowania z kobietą.

My, mężczyźni, jakże często nie rozumiemy swoich kobiet, a nawet bywa, że irytują nas, wydają się dziwnymi stworzeniami z innej planety, ale przecież ta ich odmienność przyciąga nas, fascynuje, urzeka. Wiemy, i tej wiedzy będziemy bronić, że ponad wrodzony nam pociąg seksualny, ponad wyuczone za młodu wzorce zachowań, jest w kobietach coś niepoddającego się próbie skopiowania.

Wierzymy i wspomagani wiedzą wiemy, iż kobiecość jest immanentną cechą kobiet; im tylko jest właściwa i niemożliwa do zaistnienia poza kobiecą połową świata.

Uznajemy, iż kobiecości nie można nauczyć się w szkole, w swoim środowisku czy w domu, ponieważ uważamy, że jej jądro, jej istota, tkwi najgłębiej w człowieku, a kultura może tylko zmienić niektóre formy zachowań – zewnętrzny, mało istotny płaszczyk kobiecości.

Uważam, i tego samego oczekiwałbym od członków SOKu, iż stawianie znaku równości między wyuczonymi formami zachowań a kobiecością jest jej spłycaniem, a ideologia głosząca takie tezy zagraża kobiecości kochanej i podziwianej przez mężczyzn.

Uświadamianie tych zagrożeń, wyjaśnianie uproszczeń i pomyłek, wskazywanie błędów przeszłości, ale też głoszenie wyjątkowości kobiecości, także poprzez propagowanie wybranych dzieł sztuki, będą celami statutowej działalności Stowarzyszenia Obrony Kobiecości.

środa, 30 stycznia 2019

W styczniowy wieczór

300119

Syn uruchomił mi program whatsapp. Parę osób mówiło mi, że teraz każdy ma ten program, więc i ja powinienem. No dobrze, niech będzie, skoro każdy ma…

Jakoś go obsługuję, chociaż bardziej do błądzenia to podobne niż do normalnej obsługi. Ot, czat. Na ekranie wyświetla mi się informacja o dotknięciu i przytrzymaniu czatu dla wyświetlenia opcji (modne ostatnio słowo). Tyle że nie wiem, co mam dotykać. Słowo „czat”? Nie ma go. Jest słowo „czaty”. Dotknąłem i przytrzymałem. Nic się nie zmieniło, nic nie pojawiło. Jak ma wyglądać ta lista opcji? Czy rozpoznam ją? Nie wiem. Dotknąłem jeszcze to i tamto, żadnej listy nie zobaczyłem. Program oświadczył mi tylko, że mam pozwolić mu na dostęp do aparatu. Czy o to chodziło? Nie wiem.

Pali licho ten program. Ten i inne. Może napiszę jeszcze o gender.

Wiem, że ten tekst pobieżnie przeczyta parę osób, rzetelnie jedna albo dwie, ale że niewiele więcej osób czyta inne teksty, dużej różnicy nie będzie, a swoją rolę tekst spełni.

Niedawno miałem okazję potwierdzić swoje wcześniejsze domysły: gender nie jest wiedzą, a ideologią będącą protestem przeciwko historycznym zaszłościom, oraz, może w mniejszej mierze, zachłyśnięciem się nowoczesnością, poprawnością społeczną, byciem trendy. Myślę tak, ponieważ zauważyłem podkreślanie swobody bycia tych chłopców i dziewczyn, których potrzeby, zachowania i zainteresowania odbiegają od typowych dla ich płci. Ja też jestem za swobodą i tolerancją, teraz więcej niż kiedyś, ale też tylko te dwie cechy wystarczą, żeby pozwolić chłopakowi malować paznokcie, natomiast ideologia gender ze swoim naczelnym twierdzeniem po prostu nie ma tutaj zastosowania.

W ideologii nie ma rzetelnego argumentowania, nie ma potrzeby wspomagania się wiedzą, a nawet jest uodpornienie na nią. Jest za to uporczywe trzymanie się kilku sloganów, paru mało istotnych szczegółów, jest tłumaczenie wszystkich argumentów a nawet poszlak po swojemu. Jest też charakterystyczna dla (każdej) ideologii pewność siebie.

Wahadło przechyliło się w przeciwną stronę: o ile przez wieki całe wmawiano ludziom, a zwłaszcza kobietom, że ustępują mężczyznom pod wieloma względami, także psychicznymi i intelektualnymi, ponieważ takie po prostu są, takimi Stwórca je stworzył, to teraz one przy sporym udziale mężczyzn nie tylko zaprzeczają tamtym stwierdzeniom, co byłoby jak najbardziej słuszne, ale na dokładkę twierdzą, że nie ma żadnych różnic, a te, które są, pojawiają się w toku rozwoju osobniczego jako rezultat wpływu środowiska i wychowania, czyli że są kulturowe.

Takie stanowisko jeszcze byłbym w stanie zrozumieć, przynajmniej na gruncie psychologii, jednak sposobu, w jaki jest ono, to stanowisko, tłumaczone, przyjąć już nie mogę. Otóż genderyści uważają, że mówienie o różnicach może spowodować dalszy ciąg, może nawet eskalację, dyskryminacji. Dlatego lepiej zaprzeczać i trzymać się twierdzenia o wychowaniu na chłopca lub dziewczynkę.

Boże drogi…

Nie zamierzam nikogo przekonywać, już najmniej genderystów, piszę, ponieważ od wielu lat mam zwyczaj, czasami potrzebę a nawet przymus, pisaniem wyrażania siebie. Pisząc, mam nadzieję na pogodzenie się z tym, z czym zwykle trudno mi się pogodzić: z myleniem ideologii z wiedzą.

Dlatego ograniczę się tutaj li tylko do paru zdań, głównie o hormonach.

Co to jest testosteron, każdy chyba wie. Może mniej osób wie, że ten samczy hormon produkowany jest przez jądra samców wielu gatunków zwierząt, nawet tych dalej z nami spokrewnionych, co dowodzi jego dawnego pojawienia się, przydatności i uniwersalności. Z testosteronem związane są nie tylko zachowania seksualne, ale i agresja oraz terytorializm, który odpowiednio przekształcony nadal funkcjonuje w ludzkim świecie. Chyba każdy widział i każdy mówił lub myślał o skłonnych do bitki młodych mężczyznach napakowanych testosteronem. Chyba każdy słyszał coś o wpływie kastracji na zachowania samców, także ludzkich. Jeśli nie, to powiem tutaj, że taki człowiek nie tylko ma problem z erekcją, ale cała jego psychika zmienia się bardzo głęboko.

Wpływ hormonów na naszą psychikę, na nasz sposób myślenia i reagowania, jest niewątpliwy, a te nie są produkowane pod wpływem kultury, a genów.

Dodam jeszcze tylko fakt powszechnie znany: testosteron jest męskim hormonem, kobiety mają swoje, inaczej na nie działające, ponieważ i ich organizmy są inne. Swoją drogą gdy chociaż trochę poczyta się o tajnikach zajścia w ciążę i jej utrzymania, dochodzi się do wniosku, iż organizm mężczyzny jest bardzo prymitywny w porównaniu do kobiecego.

Właśnie, różnice organizmów. Pomijając już sferę psychiki, wystarczy ograniczyć się do odmienności w budowie ciała, by dojść do łatwego przecież wniosku o odmienności przeżywania seksu przez mężczyznę i kobietę, a przeżywanie jest stanem duchowym. To przykład wpływu ciała na naszego ducha.

Tutaj dochodzę do drugiego tematu, który chciałem poruszyć. Do zespolenia mózgu i umysłu z ciałem.

Jest ono tak wszechogarniające, tak szczelne, dokładne, całkowite, że nie tylko ciało nie mogłoby funkcjonować bez mózgu, ale i nasz umysł mógł wykształcić się i funkcjonować w znanych nam przejawach tylko w połączeniu z ciałem. To, jacy jesteśmy duchowo; to, co w nas tkwi i co stanowi o byciu takim nie innym człowiekiem, nie mogło zaistnieć bez ciała z jego hormonami, czyli sama tylko odmienność naszej budowy warunkuje odmienność duchową.

Genderystom można do znudzenia mówić, iż odmienność nie znaczy piętrowego układu lepszy-gorszy, a i tak jakby nie słyszeli, więc nie będę już powtarzać tego zapewnienia, które w istocie jest, a przynajmniej powinno być, oczywistością.



Nic to.

Tak naprawdę jest tylko ten styczniowy ciemny i zimny wieczór, ciasny i zabałaganiony kamping, weekend tak krótki, wiosna daleka, a jutrzejsze wstawanie przed świtem tak bliskie.

Sięgnę więc po encyklopedię o moich górach i poszukam inspiracji. A może posłucham jeszcze La Notte Vivaldiego i jak to czasami się zdarza, może znowu znajdę się daleko stąd, na bocznej uliczce pod kasztanowcem gubiącym swoje owoce…





czwartek, 24 stycznia 2019

Nieznane Chełmy

200119

Na Pogórzu Kaczawskim.

Z parkingu przy rozdrożu pod wzgórzem Zamkowa w Chełmach do źródliska Staruchy, powrót brzegiem strumienia. Niebieskim szlakiem na Młynik, a stamtąd via rozdroże szlakiem na Górzec i Dębnicę. Powrót tą samą drogą. Poznanie Chaty pod Lipą.



Kilka lat temu pod Wielisławką zdarzyło mi się zauważyć w śniegu ślad buta, a wydał się znajomy; po jego obejrzeniu i przymierzeniu stwierdziłem, że to mój ślad. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że szedłem tamtędy w przeciwną stronę. Dzisiaj miałem podobnie. Parę kilometrów szedłem brzegiem strumienia, często przechodząc na jego drugą stronę, a raz czy dwa odchodziłem nieco od wody dla ominięcia gąszczy zarośli. Wtedy właśnie trafiłem na kilka ludzkich śladów, a że to rzadkość w tych górach, przyjrzałem się im. Jeden z nich był mój i prowadził w przeciwną stronę.

W ten sposób dowiedziałem się, że rano, idąc lasem w górę strumienia, nie wiedziałem, że idę tak blisko niego. Gapowatość owszem, ale i te oznaczenia, w których czasami trudno mi znaleźć logikę lub konsekwencje. W sumie na dobre wyszło, ponieważ zgubiwszy w lesie znaki, szedłem na Czartowską Skałę orientując się według słońca. Wyszedłem dobrze i dzięki temu poznałem obszar źródliskowy strumienia Starucha.



Pomysł trasy zrodził się nad moją encyklopedią Gór Kaczawskich. Strumień Starucha i malowniczy, głęboki wąwóz mający nawet swoją nazwę Wądolno. Przeczytawszy te słowa zapragnąłem poznać strumień i jego okolice, a planu nie zmieniłem mimo zapowiadanego słońca, czyli dobrego czasu na wędrówki otwartymi przestrzeniami.

Cała dzisiejsza trasa biegła przez terra incognita, calutka. Mimo tylu już dni spędzonych na kaczawskich szlakach, nadal słabo znam Chełmy, duży obszar pogórza. Sam dojazd był ciekawy, ponieważ zaparkować miałem w lesie, przy szutrowej drodze, jeszcze będącej ulicą wiejską. Owszem, ale ostatnie dwa kilometry tej ulicy były wstążką asfaltu szerokości samochodu i nie miały pobocza. Trasę dokładnie rozpoznałem dzięki googlom, więc o zwykłej porze ruszyłem w drogę. Między drzewami świeciło niskie słońce, śniegu było na grubość kciuka, a powietrze miało kilka stopni na minusie.

O oznakowaniu wspomniałem, teraz dodam tylko, że na drogowskazach postawionych na rozdrożu moja późniejsza droga oznaczona jest niebieskim kolorem, na mapie czerwonym, a szlak pogodził różnice, ponieważ malowany jest na niebiesko i na czerwono. W odróżnieniu od sporadycznie oznakowanego zielonego, ten oznaczony jest wzorowo. Dość marudzenia, wracam na szlak i zmierzam ku… spotkaniu.

Lasy są tam ładne i widne. Dużo rosłych świerków, tu i ówdzie spotyka się daglezje i modrzewie, ale i liściastych gatunków nie brakuje, zwłaszcza masywnych, łuszczących się jaworów oraz oczywiście buków w otoczeniu brązowych młodniaków. Strumień nie płynie jarem, a dolinką o płaskim dnie, z obu stron ograniczonej wzgórzami, więc Wądolno, nazwa miejsca, pasuje, skoro można założyć, iż urobiona jest od wądołu. Od lustra wody do szczytów wzgórz różnica wysokości bywa spora, ale jest też odsunięcie w bok, które zostawiając dolinie malowniczość, zmniejsza wrażenie wysokości. W kilku miejscach spotyka się zarośnięte już stare wyrobiska – nienaturalnych kształtów zagłębienia czy wyrwy w zboczach – ślady dawnej ciężkiej pracy.

Zgodnie z opisem w encyklopedii, źródeł jest kilka, bez efektownego wytrysku z ziemi. Na otwartej przestrzeni łąk woda nieśmiało pojawia się w rowach, stoi tam albo rozlewa się w miniaturowe jeziorka, leniwie płynie wstążkami szerokości dłoni, chowa się w szuwarach i znowu zamiera. Niestety, w dwóch miejscach widziałem połamane plastiki wyrzucone wprost do koryta strumienia, cholera jasna.

Dopiero paręset metrów dalej, już w lesie, strużki wody połączywszy swoje siły stają się strumieniem. Ten nad podziw szybko zagłębia się w ziemię, dosłownie z każdym dziesiątkiem kroków głębsze mając koryto, chociaż głębokiego jaru Starucha nie wypłukała sobie nigdzie.

– Nie jestem staruchą!

– A... a kim jesteś? – zapytałem zdumiony kobiecym głosem dobiegającym… nie wiem skąd. Jakby spod nóg.

– Jestem najadą. Wy nazywacie nas rusałkami.

– Pokaż mi się!

– Nie.

Odkąd wziąłem na plecy szósty krzyżyk, nimfy przestały mi się pokazywać. Właściwie nie mam do nich żalu…, dobrze, powiem prawdę: trochę mam. Ale tylko trochę!

– Jak długo tutaj mieszkasz?

– Pojawiłam się gdy ustąpiły Wielkie Lody, w waszym kalendarzu jakieś 20 tysięcy lat temu. – z przyjemnością słuchałem melodyjnego głosu młodej kobiety.

– Więc mówisz, że nie jesteś stara?

Woda uderzająca na zakręcie o korzenie drzewa wzburzyła się, strzeliła fontanną i obryzgała mnie.

– Oczywiście nie jesteś starą, nie. Widzę, że lubisz swoim biegiem pisać litery S.




– Lubię. Jak mój kuzyn Meander.

– Jak skręcający, szemrzący i szumiący strumień.

– Jak szept.

– O czym szepczesz, najado?

– O latach upalnych i zimach mroźnych, o nocach i dniach, o źródle i o ujściu.

– Szepczesz o czasie.

– Co to jest czas?

– To coś, czego ty masz w nadmiarze, a czego mnie brakuje.

– Dziwnie mówisz, człowieku. Dobrze, pokażę ci część siebie. Zobacz, mróz mnie schwytał i uwięził. Widzisz?

Stałem przy skalnym progu i patrzyłem na lodowe sople fantazyjnych kształtów.



– Widzę... – westchnąłem, zapatrzony.

– Nie jestem staruchą?

– Jesteś piękną Staruchą.

– A miałam ci się pokazać w ludzkiej postaci... – usłyszałem jej cichnący szept.

Szept jak bieg strumienia.



O pół godziny drogi od rozdroża jest odkryte wzgórze Młynik. Planowałem pójść tam dla poznania przejścia, ale i zobaczenia stamtąd Góry Diany, góry mojej zmarłej znajomej. Poszedłem i patrzyłem na Górę oraz ładną okolicę, a widoki z Młynika są rozległe. 


Z boku widać kres Chełmów za Myśliborzem, na wprost ledwie widoczne w dzisiejszej mgiełce szczyty Gór Wałbrzyskich. Siedziałem tam rozglądając się i ze smutkiem konstatując, iż widok Góry Diany nie budzi we mnie takich myśli i stanów, jakich spodziewałbym się i chciałbym. Westchnąłem i poszedłem z powrotem. Przed lasem obejrzałem się raz jeszcze i spojrzałem na Górę, a wtedy poczułem gorycz w gardle. Stanowczo zbyt szybko i łatwo czas zwycięża naszą pamięć i nasze serce.

Przeciąłem rozdroże i wszedłem na szlak niebiesko-czerwony. Chciałem poznać chociaż troszkę lasy, a nade wszystko chciałem zobaczyć dwie spore góry, Górzec i Dębnicę.

Dębnica zaskoczyła mnie wysokością, mierzy 466 metrów i jest drugim po Mszanie szczytem Chełmów. Właśnie, Mszana. Rozległy masyw tej góry woła mnie lasami liściastymi i czarnymi bazaltami powulkanicznego pochodzenia, licznie tam sterczącymi między drzewami. Byłem tam kiedyś, a w planach mam przejść wszystkie szczyty długiego masywu aż po Obłogę. Już się cieszę myślą o wędrówce bezdrożami tamtych lasów.

Szukając ruin wieży widokowej na Dębnicy, znalazłem granitowe bloki fundamentu wieży, najprawdopodobniej drewnianej. 


Cisza tam panuje, nie ma dróg i ludzkich śladów, a kiedyś góra była popularnym celem wycieczek.

Natomiast sąsiednie góra, Górzec, nie może narzekać na brak gości, wprost przeciwnie – jest zdeptana chyba bardziej niż drogi na Skopca i Okole. Szczytowe partie zboczy są bardzo strome, miejscami urwiste, porośnięte ładnym lasem; pod szczytem stoją kapliczki drogi krzyżowej, a na nich napisy i stosowne obrazki.



Pierwszy upadek pod ciężarem krzyża, drugi, obnażenie, płaczące kobiety…

Mam mieszane uczucia gdy widzę drogi krzyżowe, a spotyka się je w górach.

Fascynacja chrześcijan cierpieniem, ofiarowywanie swojego cierpienia Bogu jako czegoś w rodzaju daru dla Niego, rozpamiętywanie Jego cierpienia, budzi we mnie rezerwę i coś podobnego do obawy i obcości, jakie się odczuwa na widok niezrozumiałych a dziwnych praktyk. Myślę sobie, że skoro Bóg chrześcijan jest tak dobry i kochający jak mówią że jest, to raczej naszą radość, wszystkie nasze pozytywne stany należałoby mu ofiarowywać, nie cierpienie, nie bicie się w pierś przed obrazkiem męczonego człowieka. Byłoby to logiczne i prawdziwe, wszak mnie, kochającemu ojcu, dzieci nie mogą dać większego daru nad swoje pogodne, dobre i szczęśliwe życie. Natomiast ofiarowanie cierpienia i tak częste o nim myśli wydają się co najmniej dziwne, by nie powiedzieć dziwaczne, w religii chcącej uchodzić za religię miłości.

Ale to tylko myśli ateisty, który zapewne nie zna tajemnic tej religii ufności, wybaczania i radosnej nowiny.


Fragment szlaku wiedzie w pobliżu klasycznego jaru robiącego wrażenie stromizną zboczy i głębokością. Wygląda dziko, więc ładnie, a we mnie już pojawiają się myśli o jego przejściu. Wspomniałem podobny jar w masywie Żeleźniaka wyżłobiony przez Olszankę i zapragnąłem odwiedzić tamte miejsca. Czy będę pamiętać dojście do uroczej dróżki leśnej, którą kiedyś tak dobrze mi się szło w deszczowy dzień?

Ojej, tyle planów mi się układa, a czasu tak niewiele.

Pod rozdroże wróciłem na godzinę przed zmierzchem, uznałem więc, że jeszcze zdążę zobaczyć chatkę PTTK, którą można wynająć. Zgodnie z mapą gdzieś w pobliżu miała być lipa i cis. Dojście do chaty jest dobrze oznaczone, trudno zbłądzić, domek spory, porządnie zbudowany z kamieni i drewna. Obok rośnie wyjątkowo wysoka lipa, okaz szczególny, i cis mający 40, może 50 centymetrów średnicy, więc duży. To drugi wiekowy cis poznany w tych górach. Pierwszy rośnie we wsi Bystrzyca, ma ponad osiemset lat, więc wiekowym już był drzewem, gdy Kazimierz Wielki brał kolejny ślub, zamiast zatroszczyć się o dynastię. Cis pod chatą niewątpliwie jest młodszy, ale starym jest. Dla tych drzew czas płynie inaczej, skoro najstarsze żyją dłużej niż istnieje Polska. Jeśli już o drzewach piszę, wspomnę o dębie rosnącym w pobliżu rozdroża. Majestatyczny, o mocarnych konarach, zdrowy i ma ponad metrową średnicę. Roztacza wokół siebie aurę tajemniczego życia o początku ginącym w mroku dawnych wieków.

Wielki i jasny księżyc świecił nad drzewami, a zmierzch powoli zmieniał się w ciemność nocy, gdy doszedłem do samochodu.