110619
Ponad
trzy godziny temu skończyłem pracę, ale jeszcze się nie umyłem.
Siedzę i pocę się w diabelskiej temperaturze, a na dwór się nie
przeniosę, bo tam latają wściekłe komary i tną bez litości.
Kilka dni spędzonych na tym placu nad Odrą zapewne kojarzyć mi się
będą ze skwarem i kąsaniem, ale chciałbym wynieść z nich coś
ponad bolączki powszedniego dnia, ponieważ jestem tutaj po raz
ostatni. Nie jestem związany w jakiś szczególny sposób z tym
miejscem i z miastem – ot, jeszcze jedno na szlaku lunaparku, ale
właśnie fakt bycia tutaj po raz ostatni – jak i we wszystkich
poprzednich miastach – czyni te dni innymi. Chciałbym wyróżnić
je pamięcią, unieść ze sobą chwile. Nie muszą być wyjątkowe,
ale żeby były, żeby zostały w pamięci jako ważne i moje, bo oto
do wydłużającego się szeregu zdarzeń i czynności przeżywanych
po raz ostatni, dochodzi kolejny koniec – mojej pracy tutaj.
Jednak
na razie trwa okres „tygodniówek”, czyli cotygodniowej zmiany
miejsca kręcenia karuzelami.
Ledwie
odeśpię przeprowadzkę, ledwie otworzymy lunapark w nowym mieście,
a już zaczynam telefoniczne konsultacje, już siadam przy laptopie i
uruchamiam ludzika google maps żeby ustalić, sprawdzić i opisać
następną trasę przejazdu. To ważne, ponieważ jadąc wielotonowym
i nadwymiarowym zestawem pojazdów (mój ma długość 27 metrów),
raczej nie można pomylić trasy, albo wjechać tam, gdzie zabraknie
miejsca do manewru. Gdy drogę przejazdu mam już ustaloną i
sprawdzoną, zwołuję kierowców i u mnie w kampingu omawiam ją z
nimi. Po ich wyjściu zaczynam wstępne prace nad opisem następnej
trasy.
Po
zmontowaniu urządzeń mam dwa dni względnego luzu, dłuższego
spania, i oto zaczyna się festyn, czyli dudnienie do północy i
obsikane przez pijanych klientów wozy zaplecza, a zaraz po nim
następne pakowanie sprzętu i kolejny wieczorny wyjazd. Ponad tym
całym wariactwem tyka zegar odliczający miasta i przeprowadzki do
wakacji nad morzem: jeszcze pięć, jeszcze cztery, jeszcze trzy
miasta i wakacje!
Wakacje,
czyli lato z pracą tylko dziesięć godzin dziennie i bez szaleństwa
przeprowadzek.
Jak
w tym zwariowanym czasie znaleźć i zapamiętać lepsze chwile?
Staram się, ale przyznam, że ze średnim skutkiem.
W
nielicznych wolnych chwilach próbuję utrzymać listowną i
telefoniczną łączność z rodziną i ze znajomymi oraz coś nowego
napisać.
W
tych tygodniach mam dodatkowe zajęcie, mianowicie korespondencję w
sprawie wydania drugiej książki. Jest podobna do pierwszej,
ponieważ zawiera opisy moich kaczawskich wędrówek. Teraz już
trochę wiem, jednak przy pracach nad pierwszą książką byłem
zdumiony ilością zajęć, różnorodnością spraw do ustalenia. Na
przykład wczoraj dostałem propozycje okładki do wyboru, wybór
trudny nie był, ale przy tej okazji, otworzywszy plik z tekstem
przeznaczonym na okładkę, stwierdziłem, że wymaga on znacznych
szlifów. Czasami bywa, nota bene. że poprawianie tekstu nie ma
końca: zmieniam szczegóły i wyrazy, a wciąż uznaję, iż tekst
nie jest takim, jakim być powinien, ponieważ jego treść nie
oddaje tego, co tkwi we mnie, nie dając się zamienić w słowa.
Korzystając
z okazji chciałem wyrazić swoje zdumienie możliwościami dawanymi
przez Internet i elektronikę.
Pocztę
elektroniczną używam od dwudziestu lat, ale nadal przychodzą
chwile zdziwienia: przecież niezależnie od chwilowego miejsca
mojego pobytu, adres mam taki sam; obojętnie gdzie jest adresat
moich listów, dostaje je w ciągu sekund od ich nadania. Przesuwam
palcem po ekranie smartfona, a zmienia się on w internetowe łącze,
co oznacza wejście do przeogromnego świata, w którym znaleźć
można nie tylko szczegóły mojej kolejnej drogi lunaparkową
ciężarówką, ale i trzecie imię jednego z synów Jana Sebastiana
Bacha. Wszystko.
Jestem
po wstępnej wymianie listów dotyczących wydania mojej niewielkiej
powieści o miłości, której dwa fragmenty są tutaj opublikowane.
Wydawnictwo
ujęło mnie rzetelnością, poświęceniem czasu na tekst nieznanego
autora, a trzeba wiedzieć, że wszystkie wydawnictwa są dosłownie
zalewane tekstami. Zaraz po wysłaniu im mojej propozycji wydawniczej
potwierdzili jej otrzymanie, obiecując napisać więcej po
przeczytaniu. Faktycznie, po tygodniu dostałem list, a w nim…
pochwałę tekstu. Z jej treści wynika, że faktycznie czytali, a że
łasy jestem głaski, pozwolę sobie wkleić niżej fragment tamtego
listu:
„W
Pana opowieści urzeka przede wszystkim to, że jest ona doskonałym
odzwierciedleniem wrażliwej duszy człowieka, który spacerując po
górach, podziwia nie tylko piękno natury, ale wpisuje w to piękno
ludzkie uczucia... Najpiękniejsze wędrówki to takie, które nie
tylko męczą ciało, ale przede wszystkim pozwalają marzyć :) i
widzieć więcej niż widać na pierwszy rzut oka :).”
Poczułem
się dowartościowany, co łatwo zrozumie każdy piszący, ale
jednocześnie uświadomiłem sobie, że powieść można odbierać na
różne sposoby i różne wnioski wyciągać.
Nie
marzę o spotkaniu, jakie przeżył bohater powieści, jestem na to
zbytnim racjonalistą, a i mój niemały pesymizm swoje dokłada. Po
prostu siedząc na Lastku w Chrośnickich Kopach w Górach
Kaczawskich, przyszedł mi do głowy pomysł na opowiadanie, a tamto
miejsce uznałem za dobre do spotkania się bohaterów opowiadania.
Ot, i tyle, chociaż… chociaż przyznaję, że miłość mam za
uczucie bardzo, bardzo ważne w naszym życiu.
Umowę
wydania mam podpisaną, teraz czekam na tekst po korekcie. Wiem, że
gdy go otrzymam, przez parę wieczorów nie będzie mnie dla nikogo –
będę zajęty szlifowaniem słów według wskazań redaktora
zajmującego się korektami.
Różnie
z nimi bywa, jak się okazało przy okazji prac nad książką o
moich górach. Przy pierwszej książce redaktor tylko zaznaczał
miejsca wymagające według jego oceny poprawy, natomiast tekst
drugiej dostałem ze zmianami już wprowadzonymi, chociaż
zaznaczonymi innym kolorem czcionki. Zmianami czasami tak znacznymi,
że zatracane było znaczenie zdania i musiałem zmieniać nie tylko
korekty, ale i swoje słowa, żeby zachować myśl zawartą w zdaniu
i jednocześnie uwzględnić wskazania redakcji.
Podam
dwa przykłady moich borykań się z redaktorem, a jego z moimi
słowami.
Moje
zdanie:
Nie
szedłem szlakiem, bo ten biegł także przez las, a ja chciałem
cały czas czuć słońce na twarzy.
Zdanie
poprawione przez redaktora:
Ja
szedłem, ale szlak biegł i nadal biegnie, ponieważ ciągle tam
jest.
Tutaj
komentarz chyba nie jest potrzebny, prawda?
Przykład
drugi, mniej spektakularny, ale właśnie dlatego ciekawszy.
Moje
zdanie:
Na
północ od Bolkowa leżą rozległe pola na łagodnych wzgórzach
poprzetykanych niewielkimi lasami.
Zdanie
zmienione:
Na
północ od Bolkowa leżą na łagodnych wzgórzach poprzetykanych
niewielkimi lasami rozległe pola.
Zdania
mam za poprawne, jednak w tym drugim, mającym być lepszym,
rzeczownik „pola” jest na końcu zdania, a dopiero on wskazuje, o
czym się mówi w całym zdaniu. Dlatego za bardziej poprawne mam
swoje, ale głowy nie dam, ponieważ moja poprawność pisania nie
jest wynikiem znajomości zasad pisowni, a… właściwie nie czym.
Mając tak wielkie luki w wiedzy o języku, jakie ja mam, powinienem
pisać bardzo niezgrabnie, a przecież tak nie jest, więc...
Oczywiście
były miejsca poprawione jak najbardziej słusznie.
Przed
chwilą sprawdzałem w Internecie poprawność zakwestionowanego
mojego wyrażenia „będę patrzeć”. Tak napisałem uznając
„patrzył” za czynność w czasie przeszłym, ale myliłem się.
„Patrzeć” jest bezokolicznikiem, a czynność patrzenia w czasie
przyszłym powinna mieć taką formę, jaką zaproponował redaktor:
„będę patrzył”.
Może
więc te kradzione snu chwile poświęcone moim książkom zabiorę
ze sobą, gdy zapakuję do vectry cały swój dobytek i ruszę na
wschód, do domu? Zapewne tak, ale będę się starał o więcej, o
to, żeby mój mieszek wypełniony był nie tylko grosiwem, a
zwykłymi-niezwykłymi chwilami mojego życia.
Tutaj
zacytuję słowa, które kiedyś oczarowały mnie. Są z niewielkiej
powieści Wiśniewskiego-Snerga „Nagi cel”:
"-Antonio
- rozejrzała się wokoło - zapamiętaj tę chwilę.
(...)
-Więc
o jakiej chwili mówisz?
-O tej
zwyczajnej, jednej z wielu, która teraz obejmuje nas, całuje i
odchodzi. (...)
-Dobrze. Będę ją
pamiętał. I chyba zrozumiałem, jakie chwile są dla ciebie cenne.
Ludzie przechowują w pamięci daty, numery dyplomów, terminy
promocji, wspominają śluby i jakieś rocznice, urodziny i pogrzeby,
wielkie wydarzenia oraz chwile innych znormalizowanych sukcesów i
szablonowych klęsk. Gromadzą to wszystko, co zwyczaje każą im
pamiętać, co pasuje do rubryk, co nie złamie trybów liczydeł
statystycznych i co nie tworzy ich autentycznego życia. A kiedy u
schyłku dnia przychodzi rachmistrz spisowy, oddają to wszystko i
zostają z niczym, bo nie mają takich chwil jak my."