170120
Okolice
Rędzin i Czarnowa w Rudawach Janowickich. Czarnym szlakiem pod
Pisarzowice, niebieskim przez Jaworową i Bukową na Przełęcz pod
Wilkowyją. Zboczami Wilkowyi do Czarnowa.
Boczna,
wąska szosa omija masyw samotnej Wielkiej Kopy, pnąc się ostro w
górę, ku Przełęczy Rędzińskiej. Z jej siodła jest wspaniały
widok, jeden z ładniejszych widoków w Sudetach. Wzrok sięga Gór
Kaczawskich na północy, Wałbrzyskich na wschodzie, a bliżej
południa widać niezliczone szczyty Gór Kamiennych, Stołowych i
sam nie wiem jakich jeszcze. Właśnie w tamtą stronę widok czyni
na mnie największe wrażenie, ponieważ horyzont nie jest zamknięty
jedną linią szczytów, a widać tam ich głębię. Szczyty, za
którymi wyrastają następne, a za nimi kolejne.
Dwa
już razy stałem na tej przełęczy, a pamiętając o widokach, nie
mogłem ominąć jej dzisiaj. Przy wjeździe na łąkę, jedyne
miejsca do bezpiecznego zaparkowania, są wyraźne ślady kół;
najwyraźniej nie ja jeden doceniłem walory tego miejsca.
Była
godzina siódma, do wschodu słońca brakowało ponad pół godziny,
ale właśnie o tej porze, w pogodny dzień zimowy, kolory ubranka
Eos są najintensywniejsze i najładniejsze. W spokojnym podziwianiu
jej urody przeszkadzał mi silny i zimny wiatr. Cała seria pierwszy
zdjęć okazała się nieostra. Trząsłem się z zimna, bo gdzież
ja będę zakładał kalesony, skoro nie ma mrozu! Samochód
zaparkowany był blisko, więc wróciłem dla uzupełnienia
garderoby. Siedząc w fotelu, miałem kilka minut dzikiej gimnastyki
przy zakładaniu kalesonów, bo przezorności wystarczyło mi na ich
wrzucenie do plecaka.
Dodatkowo
uzbrojony w jeszcze jeden sweter, wróciłem na widokowe miejsce.
Słońce jeszcze nie wzeszło ponad wałbrzyskie szczyty. Z
odległości dwudziestu kilometrów, widziałem dość wyraźnie
wieżę widokową na Trójgarbie i ten okropny krzyż na Chełmcu.
Mała
chmurka znalazła dla siebie miejsce akurat tam, gdzie wschodziło
słońce. Trafiona światłem, rozpłomieniła się jaskrawymi
kolorami, a wokół niej rozbiegły się, niczym aureola, silne
promienie. Śnieg na łące przede mną zalśnił pomarańczowymi
barwami, a w chwilę później zobaczyłem z tyłu swój długi cień.
Zaczął się dzień.
Dlaczego
wróciłem pod Czarnów w Rudawach Janowickich? – pytałem się
siebie. Przecież nie dla tych kilkuset metrów, których zabrakło
mi do pierwszych domów wioski w czasie jesiennej, długiej trasy
wzdłuż Rudaw.
Powód
był inny.
Ostatnie
domy Rędzin niemal stykają się w pierwszymi domami Czarnowa. Tam
właśnie, na zboczu bezimiennej górki, jest dróżka. Widziałem ją
jesienią, w pobliżu wypatrzyłem miejsce na samochód, i dzisiaj
wróciłem do niej.
Dziwny
powód, powiadacie? Nie dla mnie. Wiele razy jechałem w góry, chcąc
ponownie zobaczyć zapamiętaną drogę, widok czy drzewo. Tak
naprawdę wracam do miejsc naznaczonych moim przeżywaniem.
Jaka
ona jest? To zwykła droga: pnie się po zboczu, zakręca, przez
chwilę ocienia kępą brzóz, i niewiele dalej znika na tle nieba.
Ma więc w sobie cechy, które najbardziej mnie ujmują, ale dzisiaj,
patrząc na nią w zimowy dzień, z poczuciem zawodu dostrzegłem
skazy w jej urodzie. Straciła ciepło i kolory, a jeżdżące nią
traktory uszkodziły darń.
Może
zbyt rzeczowo patrzę – pomyślałem – jakbym patrzył na
niekochaną już kobietę mającą swoje lata?
Chyba
właśnie tak było, ponieważ nie ona jedna traciła część swojej
urody, gdy zastanawiałem się, czym właściwie mnie czaruje.
Podobieństwo drogi do bliskiej kobiety nie tylko w tej ulotności
czaru; jest też w jego samoistnym powrocie. Wystarczy niedługi
czas, czasami tylko niewielkie oddalenie się i obejrzenie wstecz,
żeby czar wrócił, a z nim chęć ponownego jej zobaczenia.
Czułem
to wyraźnie stojąc na przeciwległym zboczu i z odległości dwóch
kilometrów patrząc na brzozy, pod którymi biegła. Nie widziałem
jej, ale wiedziałem, że ona tam jest. Czułem, że woła mnie i że
kiedyś wrócę do niej.
Kiedy
w końcu odwróciłem się w stronę Czarnowa, przywitała mnie inna
dróżka, ładna jak niemal wszystkie drogi które przemierzam.
Ochoczo doprowadziła mnie do wioskowej ulicy, ale dalej nie chciała
iść ze mną.
Wioskę
miałem na malutką osadę złożoną w paru domków, dzisiaj
zobaczyłem, jak bardzo się myliłem.
Mało
tam zwartej zabudowy, budynki są oddalone od siebie, wiele z nich
jest nowych, a są wśród nich prawdziwe, duże wille. Odruchowo
porównując wioskę i jej zabudowania do kaczawskich wiosek,
widziałem wyraźną różnicę: moje góry przyciągają znacznie
mniej zamożnych ludzi. Mimo iż patrzę na te nowy domy z
ukontentowaniem (no, może nie na wszystkie), nie zazdroszczę
Rudawom i innym pasmom sudeckim ich popularności. Wiedząc o
irracjonalności tegoż, chciałbym zachować status quo moich gór,
mimo że przecież nie osiedlę się tam.
W
wiosce zauważyłem parę rzadko spotykanych znaków, na przykład
swastykę z zaokrąglonymi brzegami. Zdaje się, że jest starym
słowiańskim symbolem, ale też znak kojarzący mi się z dwoma
splecionymi wężami, a przez nie z Hermesem i Asklepiosem. Jeśli
ktoś wie, co oznaczają te symbole, proszę o informacje.
Wioskę
przemierzyłem całą, umyśliwszy sobie zrobienie pętli, drugą
połową wiodącą szczytami gór.
Szedłem
lasem, którego warto byłoby zobaczyć ponownie w ładny dzień lata
lub wczesnej jesieni, a w połowie szlaku dotarłem do kolejnego
widokowego miejsca.
Góra
ma dziwną nazwę, Wilkowyja, a oddzielona jest od sąsiadki
odsłoniętą przełęczą. Stałem tam patrząc na nieznane mi góry,
łąki podchodzące ku szczytom, kępy drzew, poplątane dróżki,
falowanie zboczy. Ładnie tam jest, i jak zwykle, gdy doceniam urodę
krajobrazów niekaczawskich, pojawiały się myśli o ich
przeniesieniu w moje góry, albo o przesunięciu aż tutaj granic
Kaczaw, a myśli te były zabarwione zazdrością. Wcale nie
pozytywną, bo wyrastającą z pazerności.
Za
przełęczą szlak prowadził lasem, ale widząc między drzewami
jasność, porzuciłem go i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Po co
iść lasem, mogąc iść tam, gdzie dalekie widoki? Nie wiedziałem,
że ten mój zwyczaj chodzenia bezdrożami, nazajutrz wyda
zaskakujący plon.
Niemal
cała wioska, rozłożona na pokaźnym zboczu, otworzyła się przede
mną, a ja, schodząc w dolinę, później między domy, patrzyłem
na przemiany przestrzeni. Ta jej cecha, czy raczej takie jej widzenie
przez nas, jakbyśmy byli centrum świata, zadziwia mnie od lat.
Wracając
(a przejechać miałem spory kawał Rudaw i Gór Kaczawskich, do
znajomych mieszkających w odległym zakątku moich gór), ponownie
zatrzymałem się na Przełęczy Rzędzińskiej. Dalekiego zachodu
zimowego nie widać z niej, ale przecież widać zmiany kolorów
dali. Nim wysiadłem z samochodu, poczułem jego silne kołysanie, a
na zewnątrz mogłem stać jedynie odwrócony tyłem do wiatru. Od
południa niósł paskudne, sine, rozmyte i niskie chmury, ale na
północy uwagę przykuwał rzadko widywany spektakl.
Białe
i kłębiaste chmury pchane wiatrem wyjątkowo szybko pędziły po
niebie, a oświetlone były niskim słońcem. Wydawały się tak
masywne, że naturalną była myśl o przygnieceniu ziemi ich
ciężarem i impetem. Chmury w oczach zmieniały się. Obłe góry
zapadały się albo zwijały, doliny puchły wznosząc się i
zmieniając kształty. W tym zadziwiającym, bałwaniastym
krajobrazie, nie było nic stałego, żadna forma nie trwała
niezmienna, podlegając nieustannym, ale płynnym przemianom.
Od
południa silny wiatr gnał sine chmury, a te stopniowo zasłaniały
opalizujące zmienności. Wkrótce na niebie zostały tylko
rozmazane szarości. Ruszyłem w stronę Gór Kaczawskich.
Dziwna
jest moja znajomość z gospodarzami domu Konopka w Czernicy. Widzimy
się raz w roku, rzadko częściej, i to krótko, ledwie przez parę
godzin, a witany tam jestem bardziej jak domownik, niż gość.
Bożeno,
Krzysztofie, dziękuję Wam.