Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 21 maja 2020

Dwa tematy: fundamentalizm i słowa

210520
Czasami spotykam ludzi opowiadających o spiskach. Według nich spiskują różne grupy ludzi, chociaż ich zestaw jest w miarę stały od wielu lat, a celem jest władza nad światem.
Wspólną ich cechą jest przekonanie o przejrzeniu na oczy, dostrzeganiu super tajnych sekretów, machinacji władz i wszechwładnych stowarzyszeń, oraz uznawanie tych wszystkich, którzy nie zgadzają się z nimi, za ślepe narzędzia w rekach tamtych możnych, albo za ludzi o skrzywionym widzeniu świata swoim zniszczonym (w ich mniemaniu) umysłem. Oni wiedzą, reszta jest ciemna.
W takim przekonaniu tkwi część prawdy. Wszak reklamy są manipulacją, ale przecież wystarczy nie kupować reklamowanych artykułów. W pewnej mierze, chociaż trudno mi określić wielkość tej miary, podobnie jest z programami wyborczymi partii politycznych, jednak zwolennikom teorii spiskowych nie o takie manipulacje chodzi.
Ostatnio widuję napisy i plakaty dotyczące jednego z najbogatszych ludzi na świecie. Chyba wszyscy wiedzą, co się o nim mówi, więc nie będę się powtarzał, chciałem jednak zwrócić uwagę na pewne szczegóły tego zjawiska, ściślej: takiego sposobu pojmowania świata.
Myślę, że gdyby człowiek (bądź grupa ludzi) mający właściwie nieograniczone możliwości finansowe, chciałby w jakikolwiek sposób przejąć jakkolwiek definiowaną kontrolę nad ludzkością, zadbałby o tajność operacji. Wszak ma możliwości zatrudnienia odpowiednich ludzi o nader rzadkich umiejętnościach dla utajnienia swoich niecnych machinacji. Może po jakimś czasie jego poczynania rozszyfrowane byłyby przez wywiad któregoś kraju, ale nie przez Johna Schmidta czy Jana Kowalskiego.
Okazuje się jednak, że można bez wywiadu. Wystarczy usiąść, pomyśleć i wiedzieć, co świadczy o takich zdolnościach analizowania danych, przy których Sherlock Holmes jest jak to dziecko w mglistym lesie. Oni wiedzą, bo pomyśleli, i teraz z plakatów nawołują o myślenie. No bo skoro rozszyfrowali tajniki spisków drogą myślenia, dojrzeć je mogą i inni.
Wystarczy pomyśleć, mówią nam.
Absolutna odporność ich przekonań na wszelkie informacje i argumenty niezgodne z wyznawanymi poglądami, uznawanie swojej grupy ludzi za jedynych mądrych i wiedzących, patrzenie z góry a nawet z pogardą na innych, obrona swoich poglądów posunięta aż do agresji, także istnienie niepodważalnych dogmatów – ten zestaw cech wypełnia definicję fundamentalizmu, a gdzie ten się zaczyna, kończy się myślenie.
Spisek jest dla tych ludzi wytłumaczenie wszystkiego. Wyjaśnienie jest proste, jasne i dogłębne, bez analizowania mechanizmów społecznych i ludzkiej psychiki, zwłaszcza swojej.
Sama forma reagowania na wieści podawane w mediach jest u tych ludzi nakierowana na sensację, sugerująca istnienie ukrytych dążeń, złej woli, drugiego dna.
„Kilka lat temu pisał o światowej epidemii? A skąd on mógł wiedzieć? My wiemy!”
Prymitywizm tego rodzaju myślenia, wyciągania im właściwych wniosków, jest porażający.
Te „wnioski” wiele mówią, owszem, ale o tym, co siedzi w tych ludziach, jak pokręceni są w środku.
Sposób postrzegania przez nich innych ludzi, doskonale potwierdza znany fakt patrzenia na świat przez pryzmat swojego ducha. Im po prostu nie może zmieścić się w głowie fakt bezinteresownego pomagania innym ludziom.
„Jak to?? Wydaje miliardy dolarów bez widoków na zysk?"
Ten człowiek widzi w swoim postępowaniu zysk, ale niepojęty przez przykładowych Schmidtów i Kowalskich.
Warto tutaj pomyśleć, czy próbować uświadomić sobie, co tak naprawdę znaczy góra pieniędzy wysokości 100 mld i dochody na poziomie kilku miliardów. Ten człowiek wydaje poprzez swoją fundację miliardy, i nadal ma miliardy.
Jego postępowanie jest łatwe do wytłumaczenia na gruncie psychologii. Skoro pomnażanie góry pieniędzy nie daje mu sensu, skoro nie ma marzeń, z których musi zrezygnować z powodów finansowych, cóż zostaje? Pławienie się w luksusie? W ten sposób nie wyda nawet części swoich pieniędzy, a poza tym, czy w byciu sybarytą ma tkwić sens życia?
Cóż więc zostaje? Odpowiedź wydaje się tak prosta – i jest prosta.
Ileż naturalniejsze i bardziej ludzkie będzie uznanie, że człowiek, który pieniędzy ma więcej niż Eskimos lodu i których nie jest w stanie wydać (zachowując niechby odrobinę rozsądku i smaku), chce po prostu pomóc ludziom.

Że takie myślenie jest naiwnością? Niech więc zachowam swoją naiwność, bo tylko ją mogę przeciwstawić tym wszystkim, którzy z powodu przykładania do innych swojej miary, nie są w stanie dostrzec u ludzi bezinteresowności. Tylko moja wiara chroni mnie przed światem Schmidtów i Kowalskich.

>>Poszukiwanie fundamentu nie jest jeszcze fundamentalizmem. Pojawia się on dopiero wówczas, gdy przedwcześnie zaniechamy poszukiwań, gdy jakąś tezę, pogląd, formułę, przekonanie, dogmat, wartość, zjawisko czy jakiś aspekt rzeczywistości uznamy za absolutnie obowiązujący, jedynie prawdziwy, gdy uczynimy go punktem archimedesowym całej swojej egzystencji i nie będziemy w ogóle podawać go w wątpliwość, i z takiego to punktu widzenia będziemy wyłącznie, bez reszty, rozpatrywać i pojmować całą rzeczywistość. <<

Hubertus Mynarek, Zakaz Myślenia.

* * *
Chcąc przypomnieć sobie listę gatunków roślin wyhodowanych przez ludzi z dzikiej kapusty, zajrzałem do Internetu i trafiłem na stronę o rzepaku. Ta roślina też jest w istocie dziką kapustą i nie istnieje w naturze.
Przeczytałem tam tekst, którego fragment wklejam niżej.

>>Dziś to właśnie odmiany mieszańcowe, dające sporo większe plony, zapewniają sukces rzepakowi w konkurencji ze zbożami i generują wzrost powierzchni jego upraw.<<

Generują wzrost powierzchni... Boże drogi.
Podwójny błąd, bo nie dość, że jest uprzykrzone generowanie, to jeszcze nie pasujące nawet w angielskim rozszerzonym zakresie jako wytwarzanie czy uzyskiwanie. Bo przecież opisywane odmiany rzepaku nie wytwarzają wzrost powierzchni. Te odmiany po prostu sobie rosną, a jeśli coś generują (w sensie wytwarzania) to tylko lepsze nasiona.

Później trafiłem na blog, którego będę odwiedzał. Jest o naszym języku. Oto fragment artykułu o słowie „generować”.

>> Skoro firma ma generować zyski, niech je generuje;
To kwota niewspółmiernie mała do dochodów, które generujemy;
Jak przekształcić twoją stronę internetową w maszynkę do generowania zysku?
Taka gospodarka stale generuje zjawiska kryzysowe i patologię społeczną.
Przez długi czas omawiane słowa występowały wyłącznie w języku środowiskowym. Generować(wygenerować) znaczyło: 1. ‘wytwarzać określony nośnik energii (np. gaz palny) albo przekształcać jeden rodzaj energii w inny (np. energię mechaniczną w elektryczną)’ bądź  2. ‘wytwarzać pewne wielkości fizyczne (np. drgania elektromagnetyczne) lub matematyczne’. Był też generator, czyli ‘urządzenie albo maszyna do wytwarzania określonego czynnika energetycznego. (...)
Niestety, nastały nowe czasy, a wraz nimi wszedł do polszczyzny neosemantyzm generować (wygenerować) w znaczeniu ‘wytwarzać coś, powodować powstanie czegoś’. Niewątpliwie duży okazał się tu wpływ języka niemieckiego i angielskiego (są tam odpowiednio czasowniki generierengenerate, których używa się w tym właśnie, ogólniejszym sensie).
W krótkim czasie określenia generować, wygenerować, generowanie stały się ulubionymi słowami sporej części Polaków. Niestety, nie zauważają oni, że takie mówienie czy pisanie to maniera, stylistyczny dysonans. Entuzjaści nowych słów nie widzą potrzeby, żeby sięgać po synonimy uzyskać, powodować, osiągać i włączać je do wypowiedzi. Przecież jest słowo wytrych generować… Jakże znamiennie brzmią słowa prof. Jana Miodka (Słowo jest w człowieku, Wrocław 2007, s. 49-50):
Uczepienie się jednego, modnego słowa powoduje, że stajemy się monotonni, a u odbiorców naszych tekstów wywołujemy odczucia bardzo negatywne. (…) Ileż to razy mówiłem, ze wielość form synonimicznych jest miarą bogactwa stylistycznego każdego człowieka, wręcz warunkiem jego komunikacyjnej atrakcyjności.(…) Chodzi o to, byśmy się określeniem „generować” bezmyślnie nie fascynowali i nie traktowali go jako formy intelektualno-towarzyskiego dowartościowania siebie.<<
Cytat (ograniczony znakami >> <<) jest  ze strony Obcy język polski.

Dokładnie tak. Generuje generator albo wytwornica, a mówienie o generowaniu zysku, zjawisk społecznych lub areału upraw jest manieryzmem. Ślepym podążaniem za modą, zubożaniem i zaśmiecaniem naszego języka. Dość tych angielskich słów, które faktycznie trudno zastąpić polskimi lub dawno są zadomowione w naszym języku.

Przełknę jeszcze (wspierając się autorytetem prof. Miodka) rzadkie używanie tego słowa i w dziedzinach raczej technicznych. Można by napisać, i tak się często pisze, że silnik generuje sto koni mocy, mając na myśli uzyskanie, osiągnięcie; jeśli jednak tak można, to równie dobrze można napisać o sprinterze, że wygenerował wynik dziesięć sekund na setkę. Brzmi głupio? Ale przecież słowo „wygenerować” użyłem w dokładnie takim samym znaczeniu, jak w przykładzie z silnikiem, czyli jako osiągnięcie.
Przykład ten ilustruje, jak mała jest odległość tego manieryzmu słownego od śmieszności. Miarę znudzenia to słowo już przekroczyło, ponieważ cokolwiek się czyta, z jakiejkolwiek dziedziny, wszyscy wszystko generują, i to bywa, że w co drugim zdaniu, i mało komu przychodzi do głowy wygenerowanie bardziej polskich słów.

poniedziałek, 18 maja 2020

Miłe powroty

090520

Z Wojcieszowa pod szczyt Chmielarza, poszukiwanie Lisich Skał. Przejście na wzgórza i łąki w okolicy Zadory, czarnym szlakiem w stronę Dobkowa, Zadora, powrót do Wojcieszowa.



Byłem w połowie podejścia, gdy z dołu usłyszałem szczekanie i ludzki głos. Po paru minutach rozmawiałem z mieszkańcem Wojcieszowa, miasteczka w dole. Zapytałem o Lisie Skały, zaproponował pójście razem.

Najprędzej doszliśmy do porozumienia w ocenie ludzi wyrzucających śmieci w górach, ale jednocześnie dość szybko zauważyłem, że mój rozmówca nie wie o tych skałach. Byliśmy blisko szczytu Chmielarza, gdy pokazał kierunek w stronę znanych mi skał pod szczytem. Już nie wyprowadzałem go z błędu, a po pożegnaniu ruszyłem na samotne poszukiwania. Nie trwały długo. Odwiedziłem skały szczytowe i myszkując po zakamarkach zacząłem schodzić niżej. Błąkał mi się po głowie obraz łąki z widokiem miasteczka, a zaczynającej się kilkanaście metrów od poszukiwanych skał oraz obraz samej skały z przewieszonym szczytem. Pomogła mi tablica informacyjna. Bez niej byłoby trudniej, ponieważ teraz, gdy drzewa mają liście, skały są niemal niewidoczne z brzegu lasu, a powyżej drzew nie wystają.


Dziwna jest struktura tych skał. Wyglądają na skały osadowe z wyraźnie zaznaczonymi warstwami osadów. Na tablicy podano, że są z wapienia zieleńcowego. Co to jest wapień, wiem, ale zieleńcowy? Nie bardzo.

Ogromne i często spotykane pokłady wapieni są świadectwem niewyobrażalnie długiej historii Ziemi i znacznych przeobrażeń jej powierzchni. Skały te powstały z opadających na dno morza muszelek czy skorupek żyjątek wodnych. Żyły, umierały i opadały na dno w ciągu tysięcy wieków, a w końcu ich grube osady przeobraziły się w skałę. W wapień, z którego ludzie stawiają swoje budowle, wypalają wapno i cement.

Tydzień temu, będąc z Jankiem wyżej na zboczu góry, zobaczyłem na sąsiednim wzgórzu  znaną mi i pamiętaną łąkę z drogą biegnącą brzegiem, przy drzewach. Zawsze mi się podobała, i chyba już wtedy, tydzień temu, postanowiłem wrócić tutaj nie tylko dla Lisich Skał. Nie ostatnim powodem była właśnie ta dróżka na łące pnącej się po zboczu Bielca.

Siedziałem na brzegu tej dróżki i z ukontentowaniem patrzyłem na góry jakże odmienne od tak dobrze znanych z zimowych wędrówek.




Na szczycie górki jest ciekawe miejsce. Niewielki lasek tam rosnący kończy się nagle razem z ziemią, na której rośnie, a jeśli podejdzie się do krawędzi urwiska, zobaczy się niemal pionową ścianę skalną, powiększoną wielką dziurą w ziemi. To pozostałość po kamieniołomie Gruszka. Teraz nazwy góry i kamieniołomu używa się wymiennie.


Chciałem znaleźć dogodne przejście w lasach oddzielających te dwie odwiedzone góry od następnej, Zadory i otaczających ją rozległych i ładnych łąk. W chaszcze nie wpakowałem się, ale dogodnym moje przejście nie było. Powinienem wrócić tam i spróbować raz jeszcze, wspomagając się GPS.

Na dnie płytkiej doliny znalazłem kolejne potwierdzenie suszy: wyschnięty strumień, nie najmniejszy, bo sądząc po śladach, miał przynajmniej pół metra szerokości. Tam nawet śladu wilgoci nie widać.

Na jakimś wzgórku z ładnym widokiem zarządziłem przerwę. Zdejmując plecak spojrzałem na horyzont i nim pomyślałem, mruknąłem pod nosem: Grodziec. Leżałem w trawie, poprzez źdźbła patrząc w dal. Ciekawa perspektywa. Z odległości pięciu kilometrów widziałem czarne punkciki na łące podchodzącej pod szczyt Gackowej. Wiedziałem, że są to samotne świerki i wiedza ta, jak i odruchowe rozpoznanie góry, sprawiały mi przyjemność.


Jakże odmienna była ta przerwa od zimowych chwilówek!

Podnosząc się, zobaczyłem wygniecioną trawę i wtedy wróciła do mnie myśl z chwili gapienia się w niebo. Pomyślałem wtedy, że tak pusto tutaj i cicho, a teraz, widząc wygniecioną trawę, pomyślałem, że przecież są to żywe organizmy. Cicho tutaj, ale nie pusto. Leżałem na trawach i różnych zielonych roślinkach, obok rosną brzozy, wokół gałęzi uwija się rój jakichś latających stworów, wyżej przelatują ptaki, w trawie zapewne chodzą mnogie a małe żyjątka. Kilka razy widziałem sarny. Dwie podeszły blisko, nie widząc mnie. Przysiągłbym, że nie tyle strach, co zaskoczenie widziałem na ich pyszczkach, nim poszły w skok.

Wszędzie wokół mnie tętni życie.

Jeśli tak spojrzę na świat wokół mnie, jakże prawdziwe jawią się słowa o matce Ziemi. Rodzicielce całego tego oszałamiającego bogactwa fauny i flory.

W planie miałem Zadorę, górkę widzianą z odległości kilometra, a pora była dopiero obiadowa. Szwendałem się więc po okolicznych wzgórzach i łąkach.

Widziałem i słyszałem ruchliwe pszczoły na kwitnących jabłoniach. Gdzie ich ul? Musiały przelecieć spory dystans.

Na czereśniach wiszą spore już zielone kulki owoców, głogi mają najpiękniejszy okres pęcznienia pąków i rozchylania się płatków. Kwitną też jarzębiny, tylko jesiony trwają jeszcze, czarne i smutne, w zimowym letargu. Co prawda na kilku widziałem otworzone pąki liściowe i wychylające się pogniecione listki, więc i one w ciągu kilku dni zazielenią się. Jako ostatnie, bo nawet stare dęby, którym też nieśpieszno do wiosennej pracy, już rozwinęły swoje listki. Teraz mają nietypowy u nich seledynowy odcień. A jeśli już o tym piszę, to wspomnę o topolach. Ich młode liście mają bardzo charakterystyczny kolor, rozpoznawany z daleka, ale nie wiem, jak go nazwać. Jakby do seledynu dodać trochę brązu? Miedzi? Może szczyptę… czego? Podpowiedzcie, proszę.

Przy wątłym źródełku w zagłębieniu łąki zobaczyłem kępy niezapominajek. Z upodobaniem patrzyłem na nie, póki w wodzie obok nie zobaczyłem rozgniecionej dużej butelki plastikowej. Czar prysł. Odwróciłem głowę.

Nie podoba mi się bezkarność tych ludzi. W końcu zasypią wszystko, a ja, żeby cieszyć się kwiatkiem nad wodą, będę musiał udawać, że nie widzę śmieci obok. Tracę przeżywanie, odbiera mi się radość obcowania z pięknem natury, a sprawcy śmieją się, zadowoleni z siebie i bezkarni. To niesprawiedliwe.

Wspomniawszy pewną uroczą polną drogę, poszedłem przez las na jej spotkanie. Po drodze uświadomiłem sobie, że przecież przy końcu lasu rosną buki, które kiedyś tak bardzo mi się spodobały i których później szukałem, a za lasem ta ładna droga zaczyna się swój bieg pod górę, prosto w niebo, pod szpalerem czereśni.


Nierzadko budzi się we mnie chęć czy potrzeba wyjazdu w inne góry, zobaczenia nowych miejsc, i czasami jadę w obce góry, ale jednocześnie podobają mi się takie chwile, jak te dzisiejsze, z odruchowym rozpoznawaniem gór wokół, z wiedzą, co mnie czeka za zakrętem drogi, jaki widok zobaczę za grzbietem wzniesienia. Są świadectwem mojej bliskości z tymi górami. Ta bliskość, mój emocjonalny związek z Górami Kaczawskimi, pomagał mi w mojej jakże ciężkiej nie tylko fizycznie pracy. Pomagał także w radzeniu sobie z samotnością odczuwaną od lat.

Droga czekała na mnie. Uśmiechnęła się od mnie, odpowiedziałem uśmiechem. Idąc, patrzyłem na miejsce dotykania nieba, a za grzbietem zobaczyłem jej roztańczony bieg do wioski.



Schodziłem w rozległą, łagodną dolinę, siedziałem na miedzy, oglądałem przydrożne kwiaty. Zatrzymałem się przy kępie białych, ładnych kwiatków. Tyle razy oglądałem tę roślinę, kiedyś nawet ją opisywałem, a nie znałem nazwy. Dopiero dzisiaj wieczorem puknąłem się w czoło (gest pomagający w myśleniu, wiadomo) i zapytałem wujka Google.

Gwiazdnica wielkokwiatowa. Linia rozchylenia płatków jej kwiatów jest doskonałością.


Moja dobra znajoma zyskała w końcu imię.

Wróciłem na łąki i poszedłem na kraniec ich najdalszej odnogi, chcąc znaleźć przejście na drugą stronę lasów. Miał to być zwiad do planowanej trasy. Nie ma przejścia, a na mapie jest. Rośnie tam spory już i gęsty młodnik, mapa nieaktualizowana jest od szeregu lat. Wszedłem w jakiś zarastający dukt, szedłem i szedłem, w końcu zawróciłem. Teraz zobaczyłem na zdjęciach satelitarnych, że jest tam szerokie przejście, a to znaczy, że zdjęcia są równie stare, jak mapy, więc nie pomogą, prędzej sam GPS, wskazując aktualne moje miejsce w lesie.

Wróciłem na łąki i wzgórza.

Trzy drapieżne ptaki, na pewno nie kruki, szybowały po niebie. Niemal wcale nie machały skrzydłami. One nie tyle leciały, co unosiły się w powietrzu, jakby prawo ciążenia ich nie dotyczyło, albo wiatr miały na swoje usługi. Ich lot i sylwetki są równie doskonałe, jak kształt kwiatów gwiazdnicy.

Wędrówkę zakończyłem na wzgórzu Zadora. Między ścianami lasów widać z niego zbocze sąsiedniego wzgórza, wystrojone zagajnikami i kępami krzewów. Zwykły widok w tych górach, ale jest w nim urok tak pociągający, że patrzyłem głodnym wzrokiem.

Poszedłbym tam – pomyślałem, i po chwili uświadomiłem sobie, że przecież byłem parę godzin temu, i że dokładnie tak samo myślałem stojąc na wzgórzu jesienią 2018 roku.

Z Zadorą, ładnym i widokowym wzgórzem, wiąże mnie wspomnienie zachodu słońca oglądanego tamtego dnia.



Czyż nie był piękny?

Wracałem dziurawą, ale widokową boczną drogą. Pod wsią Muchów zatrzymałem samochód. Za mną i przede mną widziałem wspaniałą aleję klonów. Muszę pojechać tam jesienią.













środa, 13 maja 2020

Nowa wieża widokowa w Górach Kaczawskich

030520

Z Radzimowic przez Owczarka na Dłużec. Powrót na Owczarka, poznawanie łąk między tym wzgórzem a Osełką. Wejście na zbocze tej góry, powrót do Radzimowic.



Gość mojego bloga napisał o nowej wieży widokowej w Górach Kaczawskich, więc trudno było nie zaspokoić ciekawości.

W Legnicy dosiadł się Janek, i dalej jechaliśmy zgodnie z przepisami, w maskach. Nie jestem przekonany do ich skuteczności, zwłaszcza, jeśli maska nie jest świeża, po raz pierwszy zakładana, a przecież żeby taka była, musiałbym mieć ich kilka na jeden dzień. Podobnie z rękawiczkami. Jednak założyłem ze względu na Janka, ale też z powodu obawy przed policyjną kontrolą. Bardzo szybko okazało się, że muszę odsłonić nos, ponieważ wydychane powietrze spowodowało zaparowanie szkieł.

Zaparkowałem na ryneczku Radzimowic, a kiedy wysiadłem, z domu vis a vis wyszedł mężczyzna i zapytał, jak ja mogę w czymś takim oddychać. Odpowiedziałem, że noszę głównie z powodu policji.

– Panie, tutaj policji nigdy nie było! – usłyszałem.

Maska trafiła do kieszeni.

Radzimowice są nietypową wioską. Mają maciupeńki rynek z równie małym parkingiem na dwa samochody, mają też sołtysa, ale zamieszkałych jest dziesięć, może piętnaście domów. Kilka następnych czeka na rozbiórkę lub remont. Wioska leży dość wysoko w górach, ostatni kilometr drogi dojazdowej jest pokryty garbatym szutrem, a mieszkańcy nie są rolnikami. Zdaje mi się, że wioska modna jest wśród oryginałów i artystów. Podoba mi się sama miejscowość i okolica. Gdyby było mnie stać, może kupiłbym jeden z domów jeszcze nadających się do remontu.

Paręset metrów od rynku i niewiele nad nim jest widokowy szczyt sporego wzgórza. Mapa nie podaje jego nazwy, a ja zapomniałem zapytać mieszkańca wioski. Na szczycie stoi maszt z flagą, są krzesła i jest miejsce pod ognisko. Nie dziwię się popularności tego szczytu, ponieważ widok z niego jest przedni, aczkolwiek na pół horyzontalnego kręgu.

Uświadomiłem sobie, że ilekroć jestem na szczycie, jest chmurno albo i mglisto, nie mam więc dobrych zdjęć na poparcie swoich pochwał walorów wzgórza.

Na Dłużec, górę z wieżą, można iść różnymi drogami, a wybrałem drogę z wioski także ze względu na okolice Osełki, sąsiedniej górki. Byłem tak kilka razy, a i dzisiaj nie szliśmy prostą drogą do celu, ani nie wracaliśmy od razu na rynek, a kręciliśmy się po okolicy. Tam jest po prostu bardzo ładnie.

Widoki są typowo kaczawskie i tak lubiane przeze mnie. Falujące po łagodnych zboczach rozległe łąki, kępy drzew, małe brzezinki, tu i tam pojedyncze brzozy lub krzaczek głogu. Dnem dolinki płynie strumień, nad nim pochylają się drzewa, nieco wyżej jego źródło ozdobione jest kaczeńcami. Parę na pół zapomnianych polnych dróg zatrzymało się w biegu i czeka mojej pochwały, kilka świerków otula brzozę, a dziwne drzewko nie pozwala się zidentyfikować. Nisko jest podmokłe miejsce chronione gęstymi krzakami, wyżej, w połowie wysokości Osełki, ściana drzew wygląda jak czupryna na głowie góry. Jest tam przejście na wysoką łąkę z ładnym widokiem, ale obaj uznaliśmy, że nie dopiszemy jej do listy miejsc budowy domu; najbliższy sklep jest stanowczo za nisko, a może dom byłby za wysoko.

Za Owczarkiem, małym wzgórzem, a jednak mającym swoją nazwę, mieliśmy wejść w las i nim zejść do podnóża i do drogi. Szedłem nią ostatnio kilka lat temu i oczywiście zapomniałem gdzie się zaczynała. Z pierwszej, która wydała mi się właściwą, zawróciłem. Zeszliśmy inną drogą, a później okazało się, że jednak ta pierwsza była tą szukaną. Z dna doliny oddzielającej spore masywy górskie szliśmy w stronę Chmielarza, góry sąsiadującej z „naszą”. Przecież mieliśmy dużo czasu, a chciałem przypomnieć sobie tamtejsze drogi i pokazać Jankowi sztolnię kopalni uranu. To pozostałość po okresie sojuszu z wielkim bratem zza wschodniej granicy, który przy pomocy bomb atomowych walczył o pokój na świecie. Akurat do sztolni trafiłem bez problemu, ale zamknięta była kratą. 


W zimie zamykana jest od lat ze względu na zimujące tam nietoperze, a teraz nie otworzono jej być może ze względu na wirusa, bo zgodnie z informacją powinna być udostępniona do zwiedzania z końcem kwietnia. Tylko jeden raz udało mi się wejść w zimie do sztolni, widziałem wtedy sporo nietoperzy. Gdzieś tutaj, na blogu, powinny być ich zdjęcia.

Znaleźliśmy grupę ładnych skał pod szczytem Chmielarza, chyba mi nieznanych, a poszukiwanie Lisich Skał odłożyliśmy na inny dzień. Z tymi skałami mam przygody. Będąc tam po raz pierwszy, długo ich szukałem nim znalazłem. Po paru latach wróciłem z kolegą, który miał GPS do pieszych wędrówek. To jego urządzenie pokazywało inną lokalizację niż podpowiadała moja pamięć. Znowu szukałem skał, w końcu znalazłem i wydawało mi się, że dobrze zapamiętałem ich otoczenie. Dzisiaj okazało się, że tylko wydawało się, ale nic to, w ten sposób mam powód do powrotu.

Kiedy myszkowaliśmy po skałach, świeciło słońce. Ładnie wyglądały szare skały, grube buki i ich młoda zieleń w drżącym i jaskrawym świetle.



Pod wieżą widokową był spory ruch, czego można było się spodziewać. Wcześniej psa z kulawą nogą tam nie widywałem, teraz jest jak na parkingu przed Biedronką, dlatego znowu zwróciłem uwagę na idiotyczne uzasadnienie inwestycji podane na tablicy informacyjnej. Napisano o zmniejszeniu antropopresji na środowisko, czyli mówiąc po polsku o zmniejszeniu szkodliwego oddziaływania człowieka, a mówiąc wprost, chodzi o mniej wydeptanych ścieżek i mniej śmieci. Postawienie wieży, aczkolwiek potrzebne, da skutek dokładnie odwrotny. Tym bardziej, że w sąsiedztwie zauważyłem między drzewami lasu nowe ścieżki dla rowerzystów.

Założyliśmy te cholerne maski. Wśród ludzi na wieży czułem się głupio.


Wieża mało jest widoczna, ponieważ postawiono ją przy dużym drzewie, które nieco ją maskuje. Zasłania nieco widok z platform, ale akurat tę decyzję wykonawców chwalę, bo buk jest rosły i ładny. Niech rośnie.

Widok jest na trzy czwarte widnokręgu i daleki. Byłby pełny, gdyby wieżę postawiono paręset metrów dalej, na szczycie, nie na zboczu.

Dobrze było przypomnieć sobie wygląd gór w odmiennej perspektywie, przyznam jednak, że bardziej podobało mi się to miejsce bez wieży. Wtedy widok nie był tak szeroki, ale było cicho i pusto. Nieco dalej w tym samym rozległym masywie są szczyty i miejsca uchodzące za najbardziej odludne w Górach Kaczawskich, a to ze względu na spore odległości do ludzkich siedzib. Teraz mogą już nie być takie puste i ciche.

Przyznam się też do oceny, która może niektórych zdziwi.

Nie zawsze jestem zachwycony widokami z takich wież. Owszem, bywa ładnie, czasami bardzo ładnie, ale brakuje mi poczucia bliskości i szczegółów. Te są widoczne z odległości stu albo tysiąca metrów, niechby dwóch tysięcy, natomiast góry oglądane z dystansu pięciu czy tym bardziej piętnastu kilometrów tracą wszystkie szczegóły, są ledwie kształtem, zarysem, konturem, a i ten nierzadko słabo jest widoczny w niebieskości powietrza. Kiedy siedzieliśmy pod szczytem Osełki, widziałem to niewielkie, zgrabne i samotne drzewko, którego nie potrafię nazwać, i kamienny krąg – kaczawski Stonehenge. Były bliskie, wyraźne, moje. Mogłem w kwadrans być przy nich.



Widziałem też wieżę na Dłużcu, ale jako mało widoczną nierówność na linii lasów, a gdybym przeszedł na drugi kraniec łąki, zobaczyłbym roztapiające się w niebieskościach zarysy Gór Wałbrzyskich. Tylko tyle, i chociaż przyznaję, że to wcale nie mało, wolałbym jednak zobaczyć znaną mi łąkę na nieodległym Grodziku.

Na wieżę prędko nie wrócę, pod Chmielarz w poszukiwaniu skał wróciłem po kilku dniach, na Osełkę i do Radzimowic wracałem i będę wracał.

* * *

Na kilka minut odłóżcie wszystkie bieżące sprawy i posłuchajcie jakże udanego połączenia piękna, prostoty i łatwości odbioru.

Wbrew napisom nie skomponował tego Wiosennego walca Chopin, a całkiem niedawno pewien Francuz. Spójrzcie, proszę, na licznik otworzeń. Oto świat skurczony do jednej wioski.



tutaj jest prawdziwy, wspaniały Chopin.

















Dla Marii zdjęcia rynku w Radzimowicach.
Pierwsze zrobił Janek na opisywanej wędrówce, pozostałe ja, blisko siedem lat temu.



niedziela, 10 maja 2020

Na kwiecistych łąkach

010520
Z parkingu pod Łysą Górą na Zazdrośnika. Poznawanie okolicznych dróg i przejść. Szybowcowa przez Skibę. Wokół Stromca i Srebrnej. Zboczami Skiby i Leśnicy ponownie na Zazdrośnika. Powrót na parking.

Tydzień temu po raz drugi utknąłem w gęstwinach lasu na zboczach Łysej Góry i Leśnicy, dzisiaj podjąłem trzecią próbę znalezienia dogodnych przejść. Doprawdy nie wiem, czy w tym moim uporze więcej było ambicji czy ciekawości. Raczej ciekawości, ale chyba nie tylko. Bardzo rzadko korzystam z GPS, nie chcąc być prowadzonym na sznurku, pozwoliłem sobie jedynie na dokładne obejrzenie wyglądu zboczy na satelitarnych zdjęciach w przeddzień wyjazdu.
Samochód zostawiłem na parkingu toru narciarskiego i poszedłem na przełaj, trawersując zbocze, ku ścianie lasu. Była godzina szósta, niebo szare, padał niewielki deszcz. Pierwszą trasę musiałem odrzucić, widząc płot przecinający na pół wzgórze Zazdrośnik. Teren prywatny. Lokalizacji początkowego wąskiego przejścia domyślałem się, za nim miała być polana z cyplem lasu, na jej przeciwległym boku wąski pasek lasu miał ją oddzielać od drugiej polany. Wszedłem na pierwszą z nich i rozejrzałem się bezradnie. Wczoraj patrzyłem na te miejsca z kosmosu, czyli pionowo z góry, teraz ta niewielka polana była całym światem oglądanym z wysokości półtora metra. Wokół widziałem drzewa, żadnych dróżek czy luk między drzewami. Czy ja na pewno jestem we właściwym miejscu? Kiedy odszedłem dalej i wyżej, odwróciłem się i dopiero wtedy, mając odpowiednią perspektywę, zobaczyłem cypel lasu zapamiętany na mapie Googli. Więc gdzieś tutaj, między drzewami, powinienem zobaczyć jasną przestrzeń drugiej polany. Tylko, kurcze, nie widzę…
Takie było moje wędrowanie.

Przejście jednak znalazłem, ale kiedy zawróciłem, chcąc od razu przejść trasę w przeciwną stronę, stanąłem przed ścianą lasu jak przed murem.
Którędy ja szedłem? Czemu mam taką sklerozę? – pomyślałem z nutką pretensji do siebie.
Odkryłem inne przejście, wracałem jeszcze inną drogą, a pod wieczór, gdy szedłem na parking, poznałem kolejne przejście, bo oczywiście te ranne pomieszałem. Myślę jednak, że teraz już nie wpakuję się w gęstwinę iw i głogów, jak było przy poprzednich próbach.
Na mapie Googli widać wygodne przejścia bliżej domów wioski, ale nie dość, że są dużo niżej, więc musiałbym stracić sporo wysokości a później ją zyskiwać, to jeszcze płoty i siatki zagradzają przejścia w pobliżu posesji.
Będąc wcześniej, szedłem dnem doliny między dwiema górami, dzisiaj po wejściu na mniejszą, na Zazdrośnika, odkryłem – tak, to najwłaściwsze słowo – urocze miejsca. Odkryłem w moich górach, jakoby tak dobrze znanych. Wystarczyło podejść nieco i przekroczyć grzbiet górki, żeby westchnąć z zaskoczenia urodą widoków i łąk. Tych najładniejszych łąk, rozsiadłych się na stokach góry, podzielonych wstęgami drzew na miedzach. Na jednej z nich usiadłem nie tyle dla odpoczynku, co widoków i uroczego sąsiedztwa: wokół kwitło mnóstwo poziomek. Nigdy wcześniej nie widziałem ich tak dużo. Tysiące kwiatów. Muszę tam wrócić w porze owocowania, może roślinki przeżyją najazdy krów czy kosiarek i będę mógł spróbować ich owoców.
Myślę, że wrócę wcześniej, bo kusi mnie uroda okolicy i chęć ponownego przejścia poznanymi trasami.
Ach, nie napisałem o deszczu! Rano, ledwie wszedłem między drzewa, wiatrówkę miałem niemal przemoczoną, więc po raz pierwszy w tym roku wyciągnąłem swoją specjalną broń przeciwko deszczom – pelerynę. Pieruńsko ciężko się ją zakłada, bo siada na plecaku i nie daje się ściągnąć w dół, ale gdy już leży na swoim miejscu i nie ma wiatru, doskonale chroni nawet przed ulewnym deszczem. Jej kaptura wiatr nie zwieje, a i ręce trzymające kije są pod osłoną. Po dwóch godzinach deszcz ustał, niewiele później przejaśniło się. Pod wieczór więcej było słońca niż chmur. W południe wiatrówka wyschła, a większość ciepłego odzienia miałem w plecaku.
Przeszedłem na drugą stronę pasma górek i wszedłem na Szybowcową. Niedawno wjechałem na nią, ale poprzednie wejście było kilka lat temu. Chciałem przypomnieć sobie widoki, a są dalekie, ładne, zmienne i na trzy strony świata. Zwłaszcza przy schodzeniu szerokim pasem łąk będącym z sezonie miejscem ćwiczeń paralotniarzy. Na mapie to miejsce zaznaczone jest jako szybowisko. Widoki cudne. Już tęsknie za nimi, zwłaszcza, gdy przypomnę sobie łąkę u podnóża Stromca. Na mapie nie widać wstęgi lasu oddzielającego szybowisko od tej góry, a jest, jednak przejście łatwo znaleźć. Ono samo i łąki po drugiej stronie są kolejnymi dzisiejszymi odkryciami.
Jedna z nich biegnie po stromym zboczu między lasem a polną drogą. Siedziałem na górnej między i po prostu w podziwie patrzyłem na jej gęstą, intensywnie zieloną trawę i na kwiaty. Rosły tam stokrotki, mniszki i rzeżucha łąkowa. Tego dnia nie wiedziałem, że patrzę na rzeżuchę, dopiero po paru dniach przedstawił nas Janek. Pospolita roślina, jej nazwa też, a jakże ładne ma kwiaty!
Kwiatów na łące było mnóstwo. Wydawało się, że panuje między nimi harmonia, że dogadali się co do swojej liczebności i żadna z tych roślin nie łamie ustalonych norm, żyjąc w zgodzie z sąsiadami.
Może przez moje zauroczenie miejscem, a może z powodu kąta padania światła, cała łąka z jej kwiatami, szpaler ogłowionych wierzb nad strumieniem w dole, drzewa lasu, mała kwitnąca jabłonka na brzegu drogi, wszystko to widziałem wyraziście, w pięknych, nasyconych barwach. Na zdjęciach niewiele zostało z oglądanej feerii barw.


W godzinę później z podobnym upodobaniem szedłem polną drogą pod wychylających się do słońca gałęziami dębów. Znałem tę drogę z poprzednich wędrówek, pamiętam leżące na drodze żołędzie i kolory buków rosnących obok, dzisiaj patrzyłem na rozwijające się liście dębów, na słoneczne ich plamy na drodze, na jasnoszare złomy skalne leżące między drzewami. Zatrzymywałem się i oglądałem za siebie; dlaczego ta droga jest tak krótka?

Na jej początku, pod szczytem Srebrnej, stoi ławka. O niej też pamiętałem i także z jej powodu przyszedłem tutaj. Siedząc na niej, ma się piękny widok na Kotlinę Jeleniogórską, na miasto i wioski, na bliższe i dalsze góry. Dzisiaj, jak i w czasie pierwszej tutaj bytności, czułem związek duchowy z ludźmi, którzy postawili tutaj ławkę.
Widziałem pierwsze kwitnące grusze i jeden jedyny kwitnący głóg. Wszyscy jego pobratymcy dopiero szykują się do kwitnienia zabielając czubki pąków, a ten już w szacie godowej czeka na zaślubiny.
Obiecałem sobie robić więcej dłuższych przerw, ale długimi one nie były. Za bardzo goniła mnie myśl o czekających widokach. W ciągu może dziesięciu minut siedzenia w trawie, z plecakiem leżącym obok, ze zdziwieniem zobaczyłem malutkiego zielonego pajączka, który z czubka wyższego źdźbła trawy zdążył poprowadzić pierwszą nitkę swojej pajęczyny do pasa plecaka. Znieruchomiał, gdy podnosząc go, zepsułem mu konstrukcję.
Kilka razy widziałem majową kurzawę śnieżną, czyli opadające w podmuchu wiatru płatki kwiatów czereśni, ale widziałem też świeżo rozkwitłe jabłonie z ich cudownymi biało-różowymi kwiatami, słuchałem buczenia pszczół.
Z paru miejsc trasy wyraźnie widziałem Jastrzębią Turnię na zboczu Krzyżnej Góry w Rudawach Janowickich. Parę lat temu staliśmy pod nią, ja i Janek, zadzierając głowy na szczyt czterdziestometrowej strzelistej skały, a oglądana z moich gór, z odległości dziesięciu kilometrów, jest końcem małego palca wystającego ponad drzewa. Wspominam o niej nie tylko w związku z moją fascynacją zmianami perspektywy, ale też z powodu pamiętanej chwili zobaczenia tej skały po raz pierwszy. Oglądana pod odpowiednim kątem wydaje się drapieżnym ptakiem zrywającym się do lotu. Prawdziwie jastrzębia turnia.
Wracałem jeszcze przed zachodem słońca; zbyt długie są teraz dni, żeby iść od świtu do zmierzchu. A może kondycja już nie taka? Ale przecież na szlaku byłem 12 godzin!
Jeśli tylko mogę, wybieram boczne szosy, czasami ledwie zaznaczone na mapie, a to dla ich urody i dla widoków. Przy jednej z takich lokalnych dróżek znam ładne miejsce widokowe, i nawet jest możliwość zaparkowania. Zaznaczam ten fakt, ponieważ nierzadko te drogi niewiele są szersze od samochodu.
Dzisiaj zatrzymałem się tam widząc wielkie pole kwitnącego rzepaku.
Parę słów o tej roślinie i jej klasyfikacji taksonomicznej.
Ta roślina nie istnieje w naturze, została wyselekcjonowana przez człowieka, i tak naprawdę jest… kapustą. Ściślej, odmianą dziko rosnącej kapusty. Oto jak taksonomowie umiejscawiają tę roślinę na drzewie życia:
Rząd -- kapustowce, rodzina – kapustowate, rodzaj – kapusta, a gatunek – kapusta rzepak. Dopiero jej odmiana jest tym, co znamy i widzimy – rzepakiem. Dodam jeszcze, że z tej dzikiej kapusty uzyskano cały szereg warzyw, na przykład wszystkie odmiany hodowanej kapusty, brukselkę, kalafior, brokuł, kalarepę, jarmuż i coś tam jeszcze.
Jaki więc jest związek między rzepakiem a kalafiorem, między brukselką a niepodobnym do niej brokułem? Bardzo, bardzo bliski.
Oto potęga doboru, tutaj niezupełnie naturalnego, bo dokonana przez człowieka, ale wykorzystującego naturalnie istniejące zmienności genetyczne.
Na szczęście fakty te nie zmieniają ani na jotę urody pola kwitnącego rzepaku, zwłaszcza oglądanego pod koniec słonecznego dnia.
Obok pola widziałem pierwsze kwitnące bzy. Wąchałem je. Ich zapach jest cudowny, ponieważ ma moc przenoszenia mnie do czasów dzieciństwa, do babcinego drewnianego domu otoczonego bzami i dzikimi czereśniami. Do szczęśliwych lat intensywnego przeżywania, do wioski i domu istniejących już tylko w mojej pamięci.

Szykując się do publikacji na Instagramie, otworzyłem zdjęcie ze szpalerem wierzb na zboczu Źróbka, spojrzałem na nie, i poczułem tak silną tęsknotę, jakbym brzóz na zboczu góry nie widział miesiące, a przecież byłem tam ledwie parę dni temu. Cieszy mnie ta tęsknota. Jest początek maja, piękne dni przede mną i niezwykła o tej porze możliwość wyjazdów w moje góry.