120221
Na portalu Biblionetka ukazała się nowa recenzja mojej opowieści o Jasiach. Ucieszyła mnie przychylność autorki, cenionej przeze mnie dot59. Jest tłumaczem z angielskiego, także poezji, znawczynią literatury współczesnej i kobietą mającą wielką łatwość wyrażania myśli słowem pisanym. Jest też moją korespondencyjną znajomą.
Za jej zgodą
zamieszczam tutaj tekst recenzji.
* * *
Magiczne spotkanie, prawdziwe przesłanie
W zasadzie nie
czytam romansów. A jednak w tym miesiącu przytrafiła mi się
lektura dwóch powieści, z których jedna romansem była ewidentnie
(w dodatku przedwojennym i dla młodych czytelniczek raczej), zaś po
tytule drugiej można sądzić, że jest nim także. Prawdę mówiąc,
przeczytałam ją w zeszłym roku, zaraz, gdy ją dostałam, i
dopiero niedawno, robiąc roczne zestawienie lektur, stwierdziłam
zaskoczona, że ani nie wstawiłam oceny, ani nic o niej nie
napisałam. A ponieważ nie da się tego zrobić z datą wsteczną,
teraz po prostu nadrobiłam zaległość.
„Miłość,
muzyka i góry” to rzeczywiście opowieść o miłości, ale czy
romans? Rzeczy mają się tak: narrator – o którym na początku
nie wiemy nic ponad to, że (podobnie jak autor) jest miłośnikiem
górskich wędrówek, podczas jednej z wypraw w Góry Kaczawskie
spotyka dziewczynę w niewspółczesnym stroju. Jasia, bo tak ma na
imię nieznajoma, jest wojenną sierotą i od dwóch lat pomaga w
gospodarstwie ludziom, którzy udzielili jej dachu nad głową.
Zdumiony czytelnik gotów teraz zakrzyknąć: „Zaraz, jak to? Ktoś
mnie tu wpuszcza w maliny! Przecież wojna skończyła się
kilkadziesiąt lat temu!”. Tak samo myśli narrator: „O co tu
chodzi?”[1], „Gdzie ja jestem? (…) Co się stało?”[2]. Ale…
fakt jest faktem: w tym magicznym miejscu doszło do jakiegoś
dziwnego zakrzywienia czasoprzestrzeni i spotkania dwojga ludzi,
żyjących w dwóch różnych okresach historycznych. Choć między
ich datami urodzenia jest różnica ładnych paru dekad, ten wybryk
natury zniwelował ją na tyle, by to, co się potem wydarzy, jawiło
im się jako zupełnie naturalne. Jaś ulega prośbie Jasi i zabiera
ją do swojej rzeczywistości. Udziela jej gościny w swoim
mieszkaniu, opiekuje się nią tak, jak pewnie opiekował się
młodszą siostrą, która już prowadzi samodzielne życie. Jasia
uczy się życia w świecie zdominowanym przez technikę, nadrabia
braki w wykształceniu i coraz mocniej przywiązuje się do swego
wybawcy. Tak, jak on do niej…
Klasyczny romans
skończyłby się w miejscu, w którym Jaś i Jasia nabierają
pewności, że są sobie przeznaczeni, dostarczając czytelnikowi
banalnej informacji, że „potem żyli długo i szczęśliwie”.
Klasyczny melodramat dociągnąłby z akcją trochę dalej, ale potem
zakończył ją jakąś dramatyczną sekwencją, raz na zawsze
odbierającą tej parze prawo do cieszenia się sobą. Tu, owszem,
także wydarza się coś, co stawia pod znakiem zapytania ich
późniejsze losy, ale…w tym momencie interweniuje autor: „uznałem,
że skoro mogę dać im dalszą wspólną przyszłość, odmawianie
im tego byłoby czymś bliskim niegodziwości”[3].
Jest
więc „Miłość, muzyka i góry” romansem, czy nie? Ja
powiedziałabym, że raczej współczesną baśnią. O tym, jak
bardzo różne są drogi, które mogą do siebie doprowadzić kobietę
i mężczyznę, pragnących bliskości. Jak wzajemne zaciekawienie
przekształca się w głębokie i tkliwe uczucie, oparte nie tylko na
fascynacji, ale także na wzajemnym zaufaniu i szacunku. Jak miłość
buduje most między mieszkańcami dwóch różnych światów,
niewiele ze sobą mających wspólnego. Przy czym cała intymna
strona tego, co się dzieje między Jasiem i Jasią, przedstawiona
jest z niezmierną subtelnością i taktem, dowodząc, że nie
potrzeba cytować podręczników anatomii i seksuologii, żeby ukazać
fizyczną stronę miłosnej relacji; mało który piszący człowiek
zdaje sobie z tego sprawę, a może też i mało który umie tę tezę
zastosować w praktyce – ale autor pięknie z tym sobie poradził.
Podobnie, jak z kreowaniem jednocześnie realistycznej i baśniowej
atmosfery, w której przenikają się banalne sprawy życia
codziennego, piękno natury i sztuki oraz dziwne meandry
czasoprzestrzeni, pozwalające bohaterom spełnić najskrytsze
marzenia.
Naiwne „harlekiny”, wmawiające
czytelniczkom, że wystarczająco długo trzepocząc rzęsami,
zdobędą serce milionera, albo, że siłą własnego uczucia zmienią
brutalnego gangstera w lirycznego amanta, to jedno – a historie
takie, jak „Miłość, muzyka i góry”, napisane prostym, ale nie
banalnym językiem i przypominające, że nawet w XXI wieku można
spotkać mężczyznę, który wprawdzie nie sypie na prawo i lewo
złotem, ale też nie rzuca wulgaryzmami (najbardziej trywialnym
słowem, jakiego używa Jaś, jest „tyłek”), nie oddaje się
nałogom, nie jest zazdrośnikiem ani nudnym moralistą, to drugie.
Takie romanse mogę czytać. Z przyjemnością.
[1]
Krzysztof Jan Gdula, „Miłość, muzyka i góry”, wyd. Warszawska
Firma Wydawnicza, 2020, s. 9.
[2] Tamże, s. 17.
[3]
Tamże, s. 198.
* * *
Współczesną baśnią została nazwana moja opowieść, co bardzo mi się spodobało. Dokładnie tak – napisałem baśniową historię.
Cenię sobie również pochwałę opisów intymnych chwil Jasiów. Przy tej okazji przypomnę (ponieważ już o tym pisałem), że w pierwotnym tekście było ich nie tylko mniej i ale i ledwie były zaznaczone paroma słowami. Fragmenty te rozbudowałem wiedząc o popularności „momentów”. Tak, zrobiłem to dla zaciekawienia czytelniczek i czytelników, jednak, mimo że nie opisywałem tych scen zbyt technicznie, „po męsku”, pewny dobrego przyjęcia przez kobiety nie byłem.
Tym bardziej cieszy mnie opinia autorki.
Czytając recenzję, dowiedziałem się o nierzadkim obecnie wulgarnym lub „ginekologicznym” opisywaniu scen męsko-damskich. Naprawdę teraz tak się pisze i takie opisy drukuje? Czy to znaczy, że moje wyobrażenia chwil intymnych, ani poetyckie przecież ani wyjątkowe, wyróżniają się in plus? Jeśli tak, to cieszę się, ale i smucę, ponieważ trzeba by uznać, że coś się dzieje niedobrego z gustami autorów lub czytelników, a moje obawy, czy nie posunąłem się za daleko w opisach, okazują się obawami osoby nieznającej obecnych trendów.
Fakt, nie znam, i trudno mi znaleźć w sobie chęci do poznania.
* * *
Może chociaż jedno zdjęcie miejsca Jasiów na Lastku, skoro ten post poświęcony jest książce o nich?
To proszę. Zrobiłem je we wrześniu, kilka lat temu. Z widocznego na nim miejsca zbiegu dwóch ścian lasu wychodzi droga, którą szedłem, a po kliku tygodniach szedł Jasio. Siedziałem pod brzozą, stoi nieco niżej, przy prawej krawędzi zdjęcia, później ulokowałem tam Jasię. Miejsce nie tylko z ich powodu jest jednym z moich ulubionych. Tam jest po prostu ładnie, a i widoki są dalekie.
Mam nadzieję na jego odwiedzenie przed powrotem do domu.