Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 12 lutego 2021

Recenzja książki o Jasiach

 

120221

Na portalu Biblionetka  ukazała się nowa recenzja mojej opowieści o Jasiach. Ucieszyła mnie przychylność autorki, cenionej przeze mnie dot59. Jest tłumaczem z angielskiego, także poezji, znawczynią literatury współczesnej i kobietą mającą wielką łatwość wyrażania myśli słowem pisanym. Jest też moją korespondencyjną znajomą.

Za jej zgodą zamieszczam tutaj tekst recenzji.

* * *

Magiczne spotkanie, prawdziwe przesłanie

W zasadzie nie czytam romansów. A jednak w tym miesiącu przytrafiła mi się lektura dwóch powieści, z których jedna romansem była ewidentnie (w dodatku przedwojennym i dla młodych czytelniczek raczej), zaś po tytule drugiej można sądzić, że jest nim także. Prawdę mówiąc, przeczytałam ją w zeszłym roku, zaraz, gdy ją dostałam, i dopiero niedawno, robiąc roczne zestawienie lektur, stwierdziłam zaskoczona, że ani nie wstawiłam oceny, ani nic o niej nie napisałam. A ponieważ nie da się tego zrobić z datą wsteczną, teraz po prostu nadrobiłam zaległość.

„Miłość, muzyka i góry” to rzeczywiście opowieść o miłości, ale czy romans? Rzeczy mają się tak: narrator – o którym na początku nie wiemy nic ponad to, że (podobnie jak autor) jest miłośnikiem górskich wędrówek, podczas jednej z wypraw w Góry Kaczawskie spotyka dziewczynę w niewspółczesnym stroju. Jasia, bo tak ma na imię nieznajoma, jest wojenną sierotą i od dwóch lat pomaga w gospodarstwie ludziom, którzy udzielili jej dachu nad głową. Zdumiony czytelnik gotów teraz zakrzyknąć: „Zaraz, jak to? Ktoś mnie tu wpuszcza w maliny! Przecież wojna skończyła się kilkadziesiąt lat temu!”. Tak samo myśli narrator: „O co tu chodzi?”[1], „Gdzie ja jestem? (…) Co się stało?”[2]. Ale… fakt jest faktem: w tym magicznym miejscu doszło do jakiegoś dziwnego zakrzywienia czasoprzestrzeni i spotkania dwojga ludzi, żyjących w dwóch różnych okresach historycznych. Choć między ich datami urodzenia jest różnica ładnych paru dekad, ten wybryk natury zniwelował ją na tyle, by to, co się potem wydarzy, jawiło im się jako zupełnie naturalne. Jaś ulega prośbie Jasi i zabiera ją do swojej rzeczywistości. Udziela jej gościny w swoim mieszkaniu, opiekuje się nią tak, jak pewnie opiekował się młodszą siostrą, która już prowadzi samodzielne życie. Jasia uczy się życia w świecie zdominowanym przez technikę, nadrabia braki w wykształceniu i coraz mocniej przywiązuje się do swego wybawcy. Tak, jak on do niej…

Klasyczny romans skończyłby się w miejscu, w którym Jaś i Jasia nabierają pewności, że są sobie przeznaczeni, dostarczając czytelnikowi banalnej informacji, że „potem żyli długo i szczęśliwie”. Klasyczny melodramat dociągnąłby z akcją trochę dalej, ale potem zakończył ją jakąś dramatyczną sekwencją, raz na zawsze odbierającą tej parze prawo do cieszenia się sobą. Tu, owszem, także wydarza się coś, co stawia pod znakiem zapytania ich późniejsze losy, ale…w tym momencie interweniuje autor: „uznałem, że skoro mogę dać im dalszą wspólną przyszłość, odmawianie im tego byłoby czymś bliskim niegodziwości”[3].

Jest więc „Miłość, muzyka i góry” romansem, czy nie? Ja powiedziałabym, że raczej współczesną baśnią. O tym, jak bardzo różne są drogi, które mogą do siebie doprowadzić kobietę i mężczyznę, pragnących bliskości. Jak wzajemne zaciekawienie przekształca się w głębokie i tkliwe uczucie, oparte nie tylko na fascynacji, ale także na wzajemnym zaufaniu i szacunku. Jak miłość buduje most między mieszkańcami dwóch różnych światów, niewiele ze sobą mających wspólnego. Przy czym cała intymna strona tego, co się dzieje między Jasiem i Jasią, przedstawiona jest z niezmierną subtelnością i taktem, dowodząc, że nie potrzeba cytować podręczników anatomii i seksuologii, żeby ukazać fizyczną stronę miłosnej relacji; mało który piszący człowiek zdaje sobie z tego sprawę, a może też i mało który umie tę tezę zastosować w praktyce – ale autor pięknie z tym sobie poradził. Podobnie, jak z kreowaniem jednocześnie realistycznej i baśniowej atmosfery, w której przenikają się banalne sprawy życia codziennego, piękno natury i sztuki oraz dziwne meandry czasoprzestrzeni, pozwalające bohaterom spełnić najskrytsze marzenia.

Naiwne „harlekiny”, wmawiające czytelniczkom, że wystarczająco długo trzepocząc rzęsami, zdobędą serce milionera, albo, że siłą własnego uczucia zmienią brutalnego gangstera w lirycznego amanta, to jedno – a historie takie, jak „Miłość, muzyka i góry”, napisane prostym, ale nie banalnym językiem i przypominające, że nawet w XXI wieku można spotkać mężczyznę, który wprawdzie nie sypie na prawo i lewo złotem, ale też nie rzuca wulgaryzmami (najbardziej trywialnym słowem, jakiego używa Jaś, jest „tyłek”), nie oddaje się nałogom, nie jest zazdrośnikiem ani nudnym moralistą, to drugie. Takie romanse mogę czytać. Z przyjemnością.

[1] Krzysztof Jan Gdula, „Miłość, muzyka i góry”, wyd. Warszawska Firma Wydawnicza, 2020, s. 9.
[2] Tamże, s. 17.
[3] Tamże, s. 198.

* * *

Współczesną baśnią została nazwana moja opowieść, co bardzo mi się spodobało. Dokładnie tak – napisałem baśniową historię.

Cenię sobie również pochwałę opisów intymnych chwil Jasiów. Przy tej okazji przypomnę (ponieważ już o tym pisałem), że w pierwotnym tekście było ich nie tylko mniej i ale i ledwie były zaznaczone paroma słowami. Fragmenty te rozbudowałem wiedząc o popularności „momentów”. Tak, zrobiłem to dla zaciekawienia czytelniczek i czytelników, jednak, mimo że nie opisywałem tych scen zbyt technicznie, „po męsku”, pewny dobrego przyjęcia przez kobiety nie byłem.

Tym bardziej cieszy mnie opinia autorki.

Czytając recenzję, dowiedziałem się o nierzadkim obecnie wulgarnym lub „ginekologicznym” opisywaniu scen męsko-damskich. Naprawdę teraz tak się pisze i takie opisy drukuje? Czy to znaczy, że moje wyobrażenia chwil intymnych, ani poetyckie przecież ani wyjątkowe, wyróżniają się in plus? Jeśli tak, to cieszę się, ale i smucę, ponieważ trzeba by uznać, że coś się dzieje niedobrego z gustami autorów lub czytelników, a moje obawy, czy nie posunąłem się za daleko w opisach, okazują się obawami osoby nieznającej obecnych trendów.

Fakt, nie znam, i trudno mi znaleźć w sobie chęci do poznania.

* * *

Może chociaż jedno zdjęcie miejsca Jasiów na Lastku, skoro ten post poświęcony jest książce o nich?

To proszę. Zrobiłem je we wrześniu, kilka lat temu. Z widocznego na nim miejsca zbiegu dwóch ścian lasu wychodzi droga, którą szedłem, a po kliku tygodniach szedł Jasio. Siedziałem pod brzozą, stoi nieco niżej, przy prawej krawędzi zdjęcia, później ulokowałem tam Jasię. Miejsce nie tylko z ich powodu jest jednym z moich ulubionych. Tam jest po prostu ładnie, a i widoki są dalekie.

Mam nadzieję na jego odwiedzenie przed powrotem do domu.


 

niedziela, 7 lutego 2021

Powrót do starych znajomych

 240121

Szedłem na przełaj bardziej kierując się pamięcią niż wzrokiem. Najpierw z niebytu wyłonił się drewniany krzyż przydrożny, później po prawej zamajaczyła ledwie widoczna grupa drzew, a kiedy znikła, zobaczyłem przed sobą regularny kształt o czerwonawym odcieniu. Po kilku krokach rozpoznałem dach domu.

Dom? Tutaj? Poszedłem bliżej i wtedy rozpoznałem ciemniejszy zarys ruiny między drzewami i domyśliłem się, gdzie jestem. Wiedziałem już, że wychodząc na otwartą przestrzeń, obrałem kierunek nieco za bardzo w lewo. Przy starym wapienniku zajrzałem jeszcze na dno głębokiego wyrobiska i wszedłem na znaną mi drogę.

Później przyszło zdumienie zabarwione satysfakcją i poczuciem swojskości. Parę dni temu chodziłem znanymi dróżkami w okolicy odległej o dwadzieścia kilometrów, więc oddalonej od tej drogi i tego domu o dziesięć wiosek i setki dróżek, a przecież wszystkie one są mi nieźle znane, bo kaczawskie. Może ludzie tutaj mieszkający nawet nie wiedzą o istnieniu wiosek na drugim końcu Gór Kaczawskich, a ja, człowiek z Lubelszczyzny, znam ich drogi i okolice.


Od tygodni wracałem myślą do wschodniej części Gór Kaczawskich, do wzgórz i górek w okolicy Rochowic. Zaniedbałem je, będąc tam ostatnio – przed chwilą sprawdziłem w notatkach – dwa lata (i trzydzieści dni wędrówek) temu. Pora wrócić w moje przecież strony i odwiedzić starych znajomych.

Poprzedni przyjazd w góry miałem troszkę spóźniony, więc dzisiaj wziąłem odpowiednią poprawkę; w efekcie na miejscu, w Nowych Rochowicach, byłem trzy kwadranse przed świtem. Przesadziłem, ale dzięki temu mogłem spokojnie zjeść śniadanie i wypić pierwszą herbatę.

Wybranym miejscem było podnóże wieży nadajnikowej pod Nowymi Rochowicami. Dojechałem na miejsce tylko dzięki głębokim koleinom zrobionych w twardym śniegu, ale na zaparkowanie szans nie miałem. Za dużo było śniegu na poboczach. Wracałem tyłem ponad sto metrów starając się nie zjechać ze śladów, a dobre miejsce znalazłem nieco niżej, przy pierwszych domach.

Nie było żadnego świtu, żadnej Eos, nic. Po prostu ciemności nieskończenie powoli zamieniały się w szarości, a z nich wyłaniały się najbliższe domy i drzewa – dalsze nadal były ukryte.

Kiedy uznałem, że już jest dzień (bo fakt ten był umowny i trudny do rozpoznania), założyłem plecak, wziąłem kije i poszedłem w stronę wieży. Pamiętałem urokliwą ścieżkę zaczynającą za konstrukcją i ładne z niej widoki. Co prawda dalej się kończyła, ale wystarczyło przejść pole, by po drugiej stronie trafić na dróżkę wiodącą do jednego z moich ulubionych miejsc.

Przez pierwszą godzinę szedłem niemal po omacku, ale ogólny kierunek udało mi zachować, co zauważyłem schodząc nieco niżej: mgła jakby się odrobinę uniosła i zobaczyłem, zgodnie ze spodziewaniem, domy Starych Rochowic oraz podnóża wzgórz po drugiej stronie wioski.

 

Dobre i tyle, wszak widzę na kilometr, nie na sto metrów – pomyślałem. Nieco później, skuszony urodą, wszedłem na inną dróżkę, a ta poniosła mnie ku szczytom wzgórz. Tam nie dość, że dróżka schowała się gdzieś pod śniegiem, to na dokładkę znowu wszedłem we mgłę. Westchnąłem. Znalazłem sobie inną drogę i poszedłem sprawdzić, gdzie mnie poprowadzi. Stopniowo narastający szum pozwolił domyślić się jej zamiaru: prowadziła do szosy. Postarałem się zapamiętać miejsce – może wrócę tutaj? – i zawróciłem. Po drugiej stronie nieboskłonu zobaczyłem rozjaśnienia, a w kwadrans później pierwsze błyski słońca i skrawki błękitu na niebie.

Byłem na rozległych wzgórzach między Starymi i Nowymi Rochowicami, w jednym z ładniejszych miejsc moich gór, więc byłem gdzie chciałem i nie miałem powodu się śpieszyć. Kręcąc się po okolicy, odwiedziłem Polne Źródełko. Ani ono się nie zmieniło, ani nie zmieniło się mojej widzenie – było i nadal jest urokliwe. Na brzegu pola, pod krzewem różanym, bije jasne, czyste źródło. Już metr dalej jest strumyczkiem o dnie wyłożonym błyszczącymi kamykami, a niżej otula się malowniczymi szuwarami. 

Dzisiaj niewielki jar wypłukany przez niego zasypany był śniegiem, ale kiedy zatrzymywałem się, słyszałem głos strumyka. W innym miejscu w poprzek drogi płynął strumień, ale ślady były świeże. Skręciłem na pole i zobaczyłem chwilowe, wiosenne, czy może powinienem napisać roztopowe, źródło. Przez otwór szerokości dwóch palców biła z wnętrza ziemi woda tworząc wypukłą taflę jeziorka wielkości połowy metra. Niżej niewymyte jeszcze źdźbła oziminy falowały w wodzie strumyka niczym wodorosty w strudze.

 Na południowych zboczach mało było śniegu, miejscami nie było go wcale, ale na północnych były nawet zaspy. Mimo że stary i twardy, śnieg nie utrzymywał mojego ciężaru, w rezultacie każdy krok był uderzeniem buta o ziemię, gwałtownym zapadaniem się na głębokość 10 lub 20 centymetrów. Te nieliczne na szczęście fragmenty trasy dały się we znaki.

Chyba nigdzie nie ma tyle większych, mniejszych lub całkiem małych wzgórków, czy niechby tylko wybrzuszeń na długich zboczach tej okolicy. Tylko część z nich wygładzona jest pługiem, reszta broni się niewielką kupką kamieni, kępą drzew, stromizną lub śladem starego wyrobiska. Wchodziłem na nie, między krzewy dzikich róż albo dużych, wielopiennych, splątanych drzewek głogów. Wchodziłem i patrzyłem. Zwykle wypatrywałem sąsiednie wzgórki i oczywiście szedłem poznać je z bliska. Na zboczu jednego z nich rośnie niewielki zagajnik różany. Te krzewy mają zwyczaj wypuszczania nowych pędów tak wysoko i daleko, ile tylko mogą. Jeśli w pobliżu nie trafią na coś, po czym mogłyby piąć się w górę, kołyszą się w powietrzu, biedne w swoich ślepych i bezradnych poszukiwaniach. Takie właśnie pędy widziałem dzisiaj na kilku krzewach. Jeśli natomiast poczują (jak to robią?) pień lub konary drzewa, albo cokolwiek innego, wspinają się szybko nawet na wysokość kilku metrów i tam, wystawiwszy się ku słońcu, kwitną i owocują bez opamiętania. Zdarzało mi się widzieć czerwoną gęstwinę owoców na szczycie przydrożnego drzewa, na przykład starej jabłoni, na wysokości pierwszego piętra. Jeśli wyrośnięte pędy nie znajdą podparcia, pochylają się coraz bardziej, w końcu kładą się, bezsilne, na ziemi i zamierają. Często widuję stare krzewy mocno pochylone, z gęstwiną leżących i martwych pędów. Życie takiego krzewu podtrzymują nowe odrosty, które nic nie wiedząc o doświadczeniach swoich poprzedników, od nowa podejmują próby wspięcia się ku słońcu.

Słońca niewiele widziałem. Pokazało się raz i drugi na chwilę, ale nie wygrało z chmurami. Godzinę przed końcem dnia przyszedł przedwczesny zmierzch, ponieważ zachmurzyło się jeszcze bardziej i zaczął podać śnieg. Nim doszedłem do samochodu, na plecaku miałem śniegową poduchę.















piątek, 5 lutego 2021

Cytat z Kosmosu Carla Sagana

 

050221

>>Ssaki w charakterystyczny sposób tulą, pieszczą, ściskają, dotykają, kochają swoje potomstwo i dbają o nie – są to zachowania właściwie nieznane wśród gadów. Jeżeli prawdą jest, że R-kompleks i system limbiczny ledwo się tolerują w obrębie naszej czaszki i nadal utrzymują swoje pierwotne skłonności, to można przypuszczać, że czułą opieka rodzicielska stymuluje naszą ssaczą naturę, natomiast brak czułości jest bodźcem do rozwoje zachowań właściwych gadom. Istnieją dowody, że tak jest w istocie. Harry i Margaret Harlow stwierdzili doświadczalnie, że u małp wychowywanych w klatkach, w fizycznej izolacji (nawet jeśli widziały one, słyszały i czuły zapach swoich małpich towarzyszy), pojawiły się zachowania introwertyczne i autodestrukcyjne, stany przygnębienia oraz inne cechy patologiczne. Taki sam efekt występuje u ludzi, gdy dziecko pozbawione jest fizycznej czułości, na przykład gdy przebywa w domu dziecka.

Neuropsycholog James W. Prescott przeprowadził wstrząsającą analizę statystyczną czterystu społeczności preindustrialnych i stwierdził, że kultury nieszczędzące dziecku fizycznej czułości stronią od przemocy. Nawet w społeczeństwach, w których nie obserwuje się wyraźnej czułości w stosunku do dzieci, wyrastają dorośli nieposługujący się przemocą, pod warunkiem ze aktywność płciowa w wieku młodzieńczym nie jest powstrzymywana. Prescott jest przekonany, że kultury z predyspozycją do przemocy składają się z osobników, którzy zostali pozbawieni, przynajmniej w jednym z dwóch krytycznych etapów życia – w dzieciństwie lub w wieku dojrzewania – przyjemności cielesnych. Gdzie istnieje zachęta do fizycznej czułości, tam złodziejstwo, sekty religijne i ostentacyjne demonstrowanie swojego bogactwa należą do rzadkości; a gdzie dzieci spotykają kary cielesne, tam łatwiej o niewolnictwo, częste zabójstwa, torturowanie i okaleczanie wrogów, przekonanie o niższości kobiet oraz wiarę w nadprzyrodzone istoty ingerujące w codzienne życie.

Nie rozumiemy ludzkich zachowań na tyle dobrze, by mieć pewność co do mechanizmów leżących u podstaw tych związków, chociaż możemy snuć domysły. Jednak powyższe relacje są znaczące. Prescott pisze: „Prawdopodobieństwo, że w społeczeństwie, w którym dzieciom okazuje się fizyczną czułość oraz toleruje się przedmałżeńskie stosunki płciowe, rozwinie się przemoc fizyczna, wynosi 2%. Szansa, że taka relacja zdarzy się przypadkowo, wynosi 1 do 125000. Nie jest mi znana żadna inna zmienna ewolucyjna o tak wysokim stopniu przewidywalności.”

Dzieci łakną pieszczot; młodzież odczuwa silny pociąg do aktywności seksualnej. Gdyby pozostawiono młodzieży wolną rękę, mogłyby powstać społeczeństwa nietolerujące agresji, terytorialności, hierarchii społecznej i rytualnej (…).

Jeżeli Prescott ma rację, to znęcanie się nad dzieckiem i poważne ograniczanie zachowań seksualnych stanowią, w dobie broni atomowej i skutecznych środków antykoncepcyjnych, zbrodnię przeciwko ludzkości. Z całą pewnością tak poważne tezy wymagają dalszych badań. Póki co, każdy z nas może wnieść swój osobisty, niekontrowersyjny wkład w przyszłość świata, przytulając swoje dzieci.<<

* * *

Jestem przekonany o słuszności tez Prescotta, także w części dotyczącej swobód seksualnych młodzieży. Pewne potwierdzenia znajduję w swoich dość już długich obserwacji ludzi, chociaż zdaję sobie sprawę z ich małej wartości dowodowej. Poparcie znajduję też w znanych związkach agresji z seksem, oraz w swojej nader niewielkiej, ale posiadanej wiedzy o rozwoju osobniczym.

Cytat zamieszczam chcąc pokazać, jak łatwo można zarówno zaszkodzić ludziom, jak i usunąć wiele ich kłopotów, oraz jakie szkody mogą wywrzeć na nas stare nieracjonalne doktryny i tabu, także zwykła niewiedza i uprzedzenia.

Przepisując tekst zwróciłem uwagę na parę błędów stylistycznych (w obcym tekście łatwiej je znaleźć niż w swoim, niestety), ale ograniczę się do słówka „że”, stanowczo nadużywanego, stosowanego jako kluczyk-czarodziej pasujący wszędzie, gdzie tylko może nam ułatwić zbudowanie zdania.

Oto oryginalne zdanie:

„Prawdopodobieństwo, że w społeczeństwie, w którym dzieciom okazuje się fizyczną czułość oraz toleruje się przedmałżeńskie stosunki płciowe, rozwinie się przemoc fizyczna, wynosi 2%.”

Prawdopodobieństwo że…. Nie brzmi to ani ładnie, ani logicznie, a zdanie jest zbytnio poszatkowane przecinkami. Oto moja propozycja, na pewno nie jedyna do zaakceptowania.

Prawdopodobieństwo rozwinięcia się przemocy fizycznej w społeczeństwie okazującym dzieciom fizyczną czułość i tolerującym przedmałżeńskie stosunki płciowe, wynosi 2%.


sobota, 30 stycznia 2021

Na Pogórzu Kaczawskim

 

210121

Z Bełczyny pod Ostrzycę. Polami i Dzwonkową Drogą do Radomiłowic, a stamtąd pod wzgórze Chmielec, powrót lasem na pola pod Ostrzycą. Odszukanie źródeł strumieni Sklęczka i Sobótka. O zachodzie słońca powrót na zbocze Ostrzycy.

Nad ranem, szykując się do wyjścia, przypomniałem sobie, że nie ustaliłem trasy. Usiadłem nad mapą i błądziłem po niej wzrokiem, ale zobaczywszy Ostrzycę, przypomniałem sobie o niezrealizowanym planie odnalezienia źródeł dwóch strumieni na rozległych polach w pobliżu góry. Mam więc plan, ale którędy jechać? Aha! Złotoryja, Pielgrzymka i… tak, Bełczyna.

Pojechałem.


Pod Lubinem okazało się, że powinienem jeszcze zapytać Google o zmiany ruchu na niedokończonym odcinku drogi S3, bo mimo że jechałem zwykle, mignął mi nad głową kierunkowskaz na Zieloną Górę, czyli na północ. Przejechałem chyba z dziesięć kilometrów, nim mogłem zawrócić. Parę lat temu ustały prace przy kilkukilometrowym odcinku tej drogi, a ja, mając dość uciążliwych prowizorek drogowych, jeżdżę bocznymi, wyboistymi drogami. Od lat nie ma dobrej, wygodnej drogi z Leszna w stronę eski pod Legnicą.

Pokręciłem się jeszcze po wiosce szukając dobrego miejsca na zaparkowanie, w końcu zostawiłem samochód u stóp Ostrzycy i poszedłem. Ciężko się idzie pod górę po głębokim, rozmiękłym śniegu, ale później okazało się, że polami szło się wygodniej, ponieważ ziemia jeszcze pamiętała niedawne mrozy.

  

Cel główny, źródła, zostawiłem na później, teraz po prostu ruszyłem przed siebie. Rozległe pola, a tamtejsze potrafią mieć sporo ponad sto hektarów powierzchni niedzielonej miedzami, mogą być monotonne, ale nie wtedy, gdy się idzie blisko ściany lasu. Sama granica, miejsce styku dwóch światów, ma dla mnie urok, często podkreślany jeszcze pochyłościami zboczy wzgórz – miejsc, gdzie pole wznosi się ku drzewom rosnącym na zboczu, a drzewa schodzą ku polu. Jest więc tak lubiane falowanie płaszczyzn, są też śródpolne kępy drzew lub tarnin, i oczywiście polne drogi – moje przyjaciółki. Chyba tylko głębokie koleiny zrobione ciężkim sprzętem leśników ujmują im urody. Drogi potrafią być ładne nawet w deszczowy dzień, rozmiękłe i rozpłakane, a jeśli mogą się wystroić niechby miedzą zieloną, wdzięcznym łukiem pod grzbietem wzniesienia, paroma brzózkami lub samotnym dębem, wtedy są piękne niezależnie od pory roku i aury. One są czarodziejkami dokładnie tak, jak bywają nimi nadobne kobiety, bo jedne i drugie mają zdolność czarowania.




 
Na pewno z powodu ich czarów przeszedłem Dzwonkową Drogą do Radomiłowic, a stamtąd ruszyłem na rozległe przestrzenie bliżej Twardocic. Wiele tam jest dróg, dzisiaj przywitałem się ze znanymi, ale i poznałem nowe.

Rzadko się zdarza, żeby leśne drogi były zaznaczone na mapie poprawnie, czyli zgodnie ze stanem faktycznym. Dzisiaj trafiłem na taką – biegnie dokładnie tak, jak nakreślono na papierze. W ten sposób poznałem wygodne przejście przez leśny masyw pod Ostrzycą.

Mając ruszyć ku źródłom, zatrzymałem się wyżej, pod lasem. Patrzyłem na pola i na mapę, ale nie mogłem ustalić, gdzie są strumienie, zwłaszcza, że fotografie satelitarne nie zgadzały się z mapą. Ruszyłem z mocnym postanowieniem odnalezienia, nawet gdybym miał metodycznie przeszukiwać sąsiedztwo szosy, którą obydwa strumienie przecinały. Znalazłem i od razu poznałem przyczynę początkowych kłopotów: las wokół strumienia jest duży, zupełnie niepodobny do małej kępki zaznaczonej na mapie.

Wszedłem między drzewa, w szarość i gąszcz. Nagie, czarne drzewa na tle szarego nieba, rozsypujące się, omszałe pnie, sterczące wiechcie uschniętych badyli, czarna, błotnista ziemia, a w zagłębieniach kałuże. Obumieranie i rozkład. Tak, wiosna wszystko zmieni, ale teraz, w środku zimy, tak widzę to i podobne miejsca.

Nie znajdzie się tam czystego, klasycznego źródła, wody bijącej spod kamienia i ochoczo płynącej korytem o jasnym dnie, a czarne źródlisko, miejsca stopniowego wycieku wody. Ta najpierw nasącza ziemię wokół tworząc bagienko, później powoli spływa niżej, niezdecydowana, a może po prostu bez sił. Zatrzymuje się, tworzy małe rozlewiska, a rusza dalej, gdy namoknięta ziemia nie chce już przyjąć jej na powrót do swego wnętrza. Dopiero niżej, na pochyłości zbocza, woda spływa do jaru i nabierając szybkości, staje się strumieniem.

Bywa, że zwalone drzewa leżą jedne na drugich tworząc zapory nie do przejścia, są miejsca bronione przez zwarte ściany zarośli albo kolczaste pędy jeżyn i gęstwiny uschniętego zielska sięgającego twarzy.

W jednym z takich miejsc usiadłem na przewróconym drzewie. Byłem na zupełnym odludziu, bo mimo że do wioski jest stamtąd ledwie kilometr, któż tędy chodzi? Któregoś zimowego dnia zobaczywszy ślady butów zatrzymałem się i je oglądałem, zdziwiony, jakbym ślady niedźwiedzia zobaczył. Tak jest w wielu miejscach tych gór. Myśl o nienaruszonej samotności wśród leżących drzew, nad dzikim błotnistym strumieniem, sprawiała mi przedziwną przyjemność. Dobrze mi się tam siedziało, ale zimno wciskające się pod ubranie wygoniło mnie z tej samotni. Niewiele dalej błoto zamlaskało pode mną i z trudem wyciągałem stopy z rozmokniętej ziemi.

Niebezpiecznych bagien nie spotkałem nad kaczawskimi strumieniami, ale lepiej nie wchodzić na podmokłe źródliska bez ochraniaczy, ponieważ czasami wystarczy jeden źle postawiony krok, żeby zanurzyć się w błoto powyżej kostek.

Przyciągają mnie takie miejsca i jednocześnie odpychają. Jest w nich autentyczna pierwotność, natura niezmieniona przez człowieka, istniejąca tylko dla siebie, ale też jest wyraźna (i naturalna!) jej obojętność na nasze oczekiwania i oceny, co łatwo uznać za nieprzychylność. Wszak tutaj z odstawieniem plecaka byłby kłopot, wzrok grzęźnie w najbliższych krzakach, jest ponuro i szaro, błoto mlaszcze pod nogami, natomiast wyżej, na zboczu wzgórza, siedząc pod dębem w miejscu suchym i widnym, łatwo swoją wygodę i pogodny nastrój odczytać jako przychylność natury. Może więc obok bezpiecznej samotności, właśnie ta niezależność natury ciągnie mnie w takie miejsca?

Szedłem wzdłuż strumienia zbierającego drobne cieki, stopniowo szerszego i szybszego. Obszedłem podejrzane miejsce podobne do trzęsawiska, i po leżących w wodzie kłodach przeszedłem na drugą stronę. Dalej strome ściany jaru wygoniły mnie wyżej, na brzeg pola, a idąc tamtędy, doszedłem do szosy.

Z mostka zobaczyłem śmieci wyrzucone do strumienia.


 

Ktoś zatrzymał tutaj samochód i wprost do wody wyrzucił śmieci!

Chciałbym zobaczyć tego barbarzyńcę i dowiedzieć się, czy w jego głowie plączą się jakiekolwiek myśli o życiu, naturze i Ziemi, czy tylko chciwość pływa w morzu bezmyślności.

Zbadawszy jeszcze źródło Sobótki, sąsiedniego i podobnego strumienia, wróciłem na pola pod Ostrzycą. Nie miałem dalszych planów na resztę dnia, więc starym zwyczajem szwendałem się po rozległych polach u podnóża góry. Nieodmiennie przyciągają mnie śródpolne grupy drzew, dlatego kilka razy skręcałem ku nim chcąc zobaczyć je z bliska. Czasami wtedy tracą swój urok – na przykład jeśli zrobiono pod nimi wysypisko – ale jeśli barbarzyńców jeszcze tam nie było, często zyskują. Zagajnik, przy którym stałem, wyrósł wokół zagłębienia terenu, co uratowało drzewa – wszak maszyny i tak musiałyby omijać to miejsce. Brzozy stały czarno-białe nad zbrązowiałymi trawami, ale przecież nawet nie muszę wyobrażać je sobie letnimi, więc zielonymi i ciepłymi, skoro i teraz są ładne. Brzozy, jak drogi, zawsze są ładne.


 

Idąc pogórzańskimi polami, można zobaczyć dość rzadki widok: horyzont zaznaczony ostrą linią odległą o zaledwie dziesiątki metrów, przy czym cały widoczny krajobraz ograniczony jest do ziemi i nieba. Nie widać nic innego poza skibami dotykającymi nieba tak blisko, że – wydaje się – wystarczy chwila, a stanie się niemożliwe: dotkniecie horyzontu. Ta próba zawsze kończy się jego nagłą ucieczką, ale nie zniechęca, ponieważ uciekając, otwiera rozległą przestrzeń. Ma się wrażenie jej tworzenia, wszak przed chwilą nic nie było poza polem dotykającym nieba.


 
Nieco dalej znalazłem nieużywaną drogę (na jej środku wyrosła zgrabna wierzba iwa, już wystrojona baziami) i nią doszedłem do wioski Bełczyna. Rozpoznałem miejsce: zza tamtej rozlatującej się stodoły wyłania się Dzwonkowa Droga biegnąca od Sokołowca. Myśl o niej przywołała obraz trędowatych. Spojrzałem na swoje masywne, wygodne i odporne na przemoczenie buty, na topniejący w błocie śnieg. W jakim obuwiu szli tamci ludzie?

Wszedłem na Drogę, minąłem jeden i drugi zakręt, a przy pierwszych drzewach lasu usiadłem popatrzeć na koniec dnia. Na wprost mnie wznosiła się Ostrzyca, górna jej połowa oświetlona była niskim słońcem o barwie szafranu. Myśl o zachodzie słońca widocznym ze zbocza góry nie pozwoliła mi spokojnie siedzieć. Wstałem i idąc na przełaj podmokłą łąką, przeskakując strumyki, poszedłem ku Ostrzycy.

Spektakularnego zachodu nie było mi dane oglądać, ale przecież widziałem gasnące kolory na niebie i wzbierającą szarość na ziemi.

Patrzyłem na koniec dnia spędzonego w moich górach.


 















środa, 27 stycznia 2021

"Słowo jest w człowieku" Jana Miodka

 

270121

Cytaty z książki „Słowo jest w człowieku” Jana Miodka.

Niewiele dodaję od siebie, słowa Profesora są wystarczająco jasne i wymowne. Zaznaczę tylko, że cytaty są ograniczone znakami >><<, a oddzieliłem je znakiem * * *.

Miłej i pouczającej lektury.

* * *

>>Zapytała mnie niedawno pewna dziennikarka radiowa: „Co trzeba robić, aby być modnym w języku?”. Odpowiedziałem: „Ależ, pani redaktor, w języku należy być raczej przeciw modzie!”. Trzeba być przeciw modzie, bo nie ma nic gorszego dla stylistyki poszczególnych wypowiedzi niż właśnie wyrazy nadużywane. Największym złem, jakie wyrządzają one międzyludzkiej komunikacji, jest niszczenie form synonimicznych, wariantywnych. Czyż trzeba udowadniać, że im więcej z nich ma każdy z nas na podorędziu, tym jest w rozmowie ciekawszy, bardziej pociągający? Ci wszyscy, którzy lubią uczepić się jakiegoś słowa i bez przerwy nim obracać, nawet nie przypuszczają, jak monotonni są w odbiorze, co najgorsze zaś – nie zdają sobie sprawy, że słuchający ich ludzie przestają zwracać uwagę na zasadniczy tok wypowiedzi, czekając już tylko na kolejny raz użyte – takie czy inne – modne słowo.<<

* * *

Jeszcze o modnych słowach.


>>Czy same w sobie zasługują one na potępienie? – Na pewno nie! Ich stylistyczne zło polega na tym, że niszczą największą wartość komunikacyjną języka, jaką jest możliwość WYBORU spośród wielu równorzędnych konstrukcji, przeplatania nimi poszczególnych wypowiedzi. Uczepiwszy się jednego wariantu, stajemy się monotonni i manieryczni.<<

* * *

>>Żyjemy w kraju, w którym doszło do takiego już stopnia wulgaryzacji językowej społeczeństwa, że kibelek wydaje się niewinnym tworem leksykalnym – może mi ktoś powiedzieć. A ja zripostuję: ów stopień zwulgarnienia jest rzeczywiście już tak znaczny, że ludzie kompletnie zatracili wyczucie stylistyczne.<<

* * *

>>Bardzo nie lubię natomiast określeń totalny, totalnie, które zrobiły taką karierę w ostatnich latach. Zacytowane zdanie w programu telewizyjnego – „totalnie rzucasz herami” – odbieram jako nielogiczne, bezsensowne. Jak można bowiem „rzucać czymś totalnie”?! Ale media utrwalają modę na wszechobecną totalność. Totalna odlotowość jest przecież w ich języku synonimem absolutnej doskonałości, atrakcyjności, uroku, wdzięku.<<


Szybciutki konkurs bez nagrody: kto się domyśla, o co chodziło w cytowanym zdaniu „totalnie rzucasz herami”?

* * *

>>Modne słowa zabijają w ludziach nie tylko zdrowy rozsądek, ale także smak estetyczny (…)<<

* * *

>>Bezpośrednią natomiast przyczyną napisania niniejszego tekstu stało się dla mnie gazetowe wspomnienie o zmarłych rodzicach i dziadkach, podpisane przez „dzieciaki i wnuczaki”. Na „dzieciaki” jestem już może trochę uodporniony, „wnuczaków” – nie zdzierżyłem!<<

* * *

Ciekawa analiza historyczna, ponieważ pokazuje, jak daleko w przeszłość trzeba czasami sięgnąć, by wyjaśnić powód pisania czy odmieniania słowa tak nie inaczej.


>>Korespondentka zaszokowana jest formą urlop tacierzyński, urobioną niewątpliwie na zasadzie brzmieniowej analogii do urlopu macierzyńskiego. Uczyniono to jednak, niestety, z pogwałceniem zarówno reguł morfologicznych (morfologia – „kształt, budowa słowa), jak i historii języka. A dlaczego?

Rzeczownik matka, odbierany dziś jako neutralne uczuciowo, urzędowe określenie rodzicielki, jest – proszę sobie wyobrazić – historycznym zdrobnieniem, urobionym przyrostkiem -ka od podstawy mać (matka ma się z formalnego punktu widzenia tak do maci, jak babka do baby, rączka do ręki, lampka do lampy, szafka do szafy itd.). (…)

Zarówno jednak pierwotnie mianownikowa mać, jak i wtórnie mianownikowa macierz nie są już dziś używane w polszczyźnie ogólnej jako „matka”. Pierwsza ostała się w wulgarnych wyrażeniach typu psia mać, druga – tylko w tekstach podniosłych funkcjonuje jako synonim ojczyzny („Wróciły do macierzy utracone ziemie”). (…)

(…) kiedy z takiego samego urlopu zaczęli korzystać ojcowie, zdecydowano się na całkowitą analogię brzmieniową w postaci formy tacierzyński.

Ale jest ona – powtórzmy – historyczno-morfologicznym nonsensem. Nie było przecież nigdy prasłowiańskiego słowa „tati” (jak mati), z którego mógłby powstać polski „tać” (jak mać), odmieniany „tacierze”, „tacierzy”, „tacierz” (jak macierze, macierzy, macierz). Neologizm tacierzyński można zatem interpretować słowotwórczo tylko jako derywat od podstawy tata (tato), urobiony złożonym przyrostkiem -erzyński. Czy nie jest to wszystko aż nadto skomplikowane?!

By więc rzecz całą uprościć, proponuję zwyczajny urlop ojcowski – z przymiotnikiem utworzonym, jak Pan Bóg przykazał, od podstawy ojciec. Para urlop macierzyński – urlop ojcowski, zaręczam wszystkich, doskonale spełni swą funkcję komunikatywną, co ważniejsze zaś – nie będzie wywoływać najmniejszych rozterek poprawnościowych.<<

* * *

Tutaj ciekawa dla mnie analiza historyczna, ponieważ czasami i ja używam opisane tutaj formy.


>>Przez wieki można było też doczepiać do różnych członów zdania końcówkę -m 1. osoby liczby pojedynczej: ja to zrobiłem – jam to zrobił – tom ja zrobił, gdy poszedłem – gdym poszedł, co powiedziałem – com powiedział, bo oberwałem – bom oberwał, gdy pisałem – gdym pisał, już dość pracowałem – jużem dość pracował (z pieśni wielkopostnej), cóż ci uczyniłem – cóżem ci uczynił (z pieśni wielkopostnej). Stopniowo jednak to -m coraz bardziej zrastało się z czasownikiem i dziś – rzeczywiście – twory typu bom oberwał, gdym pisał czy com powiedział brzmią archaicznie. Są jednak – i to chcę stokrotnie wzmocnić – absolutnie poprawne!

Nie ma też błędu w wypowiedziach takich jak zawiadomiłem rodziców, żem zdążył na samolot, czy powiedziałem, żem się już zdecydował – z -m doczepionym do spójnika (…).<<

* * *

>>Niestety, co drugi Polak mówi w tej chwili: „ja tego nie rozumie”, „ja nie umie tego zrobić” i w niczym mu nie przeszkadza identyczność brzmieniowa 3. osoby: on tego nie rozumie, on nie umie tego zrobić.

Zauważmy, że bardzo częste są także postacie „umią”, „rozumią” w 3. osobie liczby mnogiej (zamiast poprawnych umieją, rozumieją). Jeśli się do nich dołączy owe nieszczęsne „ja umie”, „ja rozumie”, okaże się, że znika z polskiej gramatyki IV koniugacja -em, -esz, z czasowniki do niej należące zostają wchłonięte przez I koniugację -ę, -esz: „umie”, „umiesz”, „umie”, „umiemy”, „umiecie”, „umią” – jak np. łamię (w wymowie łamie), łamiesz, łamie, łamiemy, łamiecie, łamią.

Ale to może być przyszłość gramatyczna. Tymczasem obowiązuje nas odmiana: ja umiem, ja rozumiem – ty umiesz, ty rozumiesz – on umie, on rozumie – my umiemy, my rozumiemy – wy umiecie, wy rozumiecie – oni umieją, oni rozumieją.

Skoro już dzisiaj mówimy o poprawnych i niepoprawnych wygłoskach, przywołajmy jeszcze „pieniężną” serię złoty, dwa złote, trzy złote, cztery złote i – najliczniejszą – pięć, sześć, siedem, osiem, sto, tysiąc, dwa tysiące, milion, pięć milionów ZŁOTYCH. Dostaję gęsiej skórki i skacze mi adrenalina, kiedy słyszę dokoła „pięć, sześć…, dziesięć milionów złoty” – bez koniecznego wygłosowego -ch.<<

* * *

>>Bardzo musimy być ostrożni wobec imiesłowów stworzonych od przedrostkowych derywatów czasownika pić. Absolutnym nonsensem gramatycznym jest coraz popularniejsza konstrukcja knajackiej polszczyzny „jestem wypity (wypita)”. Wypite mogą być woda, mleko, kompot, wódka, piwo czy wino, człowiek natomiast, gdy napije się do syta lub wypije zbyt dużo czegoś, bywa tylko opity – wodą, mlekiem, kompotem, wódką, piwem, winem – albo przepity. Oczywiście, najczęstszym określeniem człowieka odurzonego alkoholem, nietrzeźwego jest forma pijany.<<


Ile osób wie, o co chodzi w pierwszym zdaniu? Ja nie wiedziałem póki nie przeczytałem wyjaśnienia i przykładów:

Czy po słowie „nietrzeźwego” nie powinno być przecinka? Takich miejsc znalazłem kilka, ale... autorem jest profesor Miodek. Wszak przy jego wiedzy, moja jest właściwie zerowa.

* * *

>>Niedawno ktoś mnie zapytał o status stylistyczny zwrotu jechać po pijanemu – „jechać w stanie nietrzeźwym, upiwszy się, będąc pijanym”. – Jest to konstrukcja absolutnie neutralna, która nie razi i w mowie, i w tekście oficjalnym. Wyłącznie do użyć potocznych nadaje się natomiast jazda po pijaku. Z kolei jazda w stanie nietrzeźwym ma charakter urzędowo-oficjalny – w użyciu codziennym raziłaby swym zbyt oficjalnym charakterem.<<


>> Pod wpływem opatrznej analogii do żeńskich brzmień dotknęłam, zaczęłam, spięłam, zamknęłam, wzięłam (wymawianych dotknełam, zaczełam, spiełam, zamknełam, wziełam) nawet stuprocentowi mężczyźni gramatycznie niewieścieją i mówią „dotknełem”, „zaczełem”, „spiełem”, „zamknełem”, „wziełem”. – Wstyd, doprawdy wstyd!<<

* * *

>>Od pewnego czasu, a zauważyło to już bardzo wielu Czytelników, osoby występujące w radiu czy telewizji – z politykami na czele – unikają jak ognia zdań typu nie wiem, nie mam pojęcia, nie mogę nic na ten temat powiedzieć, nie mogę się w tej sprawie wypowiadać, nie mam nic do powiedzenia. Sięgając za to po dostojnie brzmiący rzeczownik wiedza, z miną mędrca oświadczają: „Nie mam na ten temat wiedzy” albo „nie mam wiedzy w tej sprawie”.


Z miną mędrca! Świetne spostrzeżenie.

* * *

Tytułem wstępu, czy raczej wyjaśnienia, napiszę o niżej wzmiankowanych „tęczówkach”. Są to pisma wypełnione kolorowymi zdjęciami; jak wyjaśnia autor, nazywa się je także pismami tęczowymi lub krótko właśnie tęczówkami. Znaczenie i pisownię „ucielęcenie”, słowa stworzonego przez Stanisława Lema, profesor wyjaśnia wcześniej. W skrócie znaczy tyle, co robienie z ludzi cielaków.


>>„Tęczówki” są bez przerwy reklamowane – w radiu, w telewizji, na ulicach miast i miasteczek… Ostatnio dostaję szału, kiedy słyszę przesłodzony głos męski, który z taką samą ekscytacją jak teksty o najlepszych dżinsach, butach i perfumach poleca reportaż zatytułowany „Dlaczego ojciec zamordował swego syna?”. Powtarzam: na tej samej linii melodycznej, z identycznym samozadowoleniem i reklamowym podnieceniem mówi się o makabrycznym morderstwie i o… majtkach w kropki. To też jest, proszę Państwa, jedna z form obyczajowego ucielęcenia.

A teraz o telefonach komórkowych, czyli – potocznie mówiąc – o komórkach (pismo tęczowe ma się tak do tęczówki jak telefon komórkowy do komórki). Jacyż my jesteśmy w posługiwaniu się tą zdobyczą cywilizacyjną groteskowo neoficcy. I cielęcy! – dopowiem z pasją. Pisała kiedyś Teresa Bogucka, moja ulubiona publicystka, że w czasie niedługiej przecież jazdy pociągiem ekspresowym z Warszawy do Krakowa wysłuchała w przedziale dwudziestu pięciu rozmów komórkowych, z których tylko dwie były służbowo i informacyjnie ważne.

W pewnym dużym mieście uczestniczyłem niedawno w uroczystościach pogrzebowych. Już w czasie mszy w kaplicy cmentarnej rozlegały się charakterystyczne sygnały. W drodze do grobu umarłemu towarzyszył nieustający akompaniament komórek. Idący za trumną najbliższy członek rodziny wyjął z kieszeni rozdzwoniony aparat i – Bogu dzięki – go wyłączył. Inni, z dalszych szeregów, nie wyłączali. Ponieważ odległość do otwartej mogiły była znaczna, bo cmentarz olbrzymi, towarzyskich rozmów wysłuchaliśmy co niemiara. A mnie nie opuszcza gorzka myśl: czy jestem na pogrzebie, czy na oddziale psychiatrycznym?

Jeśli Państwo mi na to powiedzą, że przesadzam, to doprawdy w nowej rzeczywistości nie mam czego szukać.<<


W tej starej nie będzie pan sam, Profesorze.


piątek, 22 stycznia 2021

Poszukiwanie brakujących kamieni koronnych, dzień drugi

 

200121

Z Prusic na Duży Młynik. Obejście Sichowskich Wzgórz.

Z Wilkowa na Średnią Górę.

Dzisiaj mieliśmy szczęście zobaczyć świetlisty ranek najpiękniejszego zimowego dnia, taki z diamentowymi odblaskami na śniegu i czystym a mocnym światłem.

 Jeśli zastosować moje kryterium nieliczenia kilku metrów do szczytu, parę lat temu byłem na Dużym Młyniku, ale nie zwróciłem uwagi na tę górę. Jest zalesiona, a nieco niżej, brzegiem lasu i rozległej polany, wiedzie polna droga, z ładnymi widokami – i tam wtedy byłem. Dzisiaj dowiedziałem się, że na całym obszarze góry są ślady dawnego górnictwa rudy miedzi. Na łagodnym i rozległym wierzchołku liczne są zapadliska, niektóre dość strome. To pozostałości po zawalonych szybach górniczych. Na stojącej tam tablicy są zdjęcia i opisy wyjaśniające pracę górników przed wiekami. Bardzo niebezpiecznej i ciężkiej pracy. Jak zwykle w takich chwilach myślałem o ludzkim trudzie, o ciężkim i znojnym życiu.

Nie bez powodu miedź przez wiele wieków była często używanym pieniądzem. Wszak srebro było dla zamożnych, złoto dla króli. Obecnie kilo miedzi o czystości nieosiągalnej w dawnych czasach (i dużej wtedy wartości!) kosztuje 30 złotych (8000$ za tonę), czyli pokaźna moneta o wadze 31 gramów (uncja) warta byłaby złotówkę plus koszt bicia. Srebrna moneta tej wagi zawiera w sobie kruszec wartości około 100 zł, a kosztuje 120 zł. Dla uzupełnienia dodam, że giełdowa cena złota wynosi dzisiaj 215 zł za gram, a więc za miesięczne wynagrodzenie można kupić kilka złotych dukatów – możliwość nie do wyobrażenia w dawnych czasach.

Te wielkości pokazują nie tylko skutki postępu technologicznego, ale i różnicy w zamożności ludzi teraz, a kiedyś.

W okolicach Lubina stoją wielkie wieże – windy postawione nad szybami kopalni. Czy za kilkaset lat zostaną po nich zapadliska podobne do widzianych na Młyniku?… Całkiem możliwe. Może historycy będą pisali prace naukowe o prymitywnych metodach dwudziestopierwszowiecznego kopalnictwa?

W okolicy byłem parę razy. Są tam bardzo widokowe stoki łagodnych wzgórz, polne drogi wiodące otwartymi przestrzeniami falujących łąk, i zawsze zbyt szybko się kończące. Drogami znanymi mi tylko częściowo, poprowadziłem Janka wokół pasma Sichowskich Wzgórz.

Chciałbym tam wrócić.

Postscriptum

W Wikipedii znalazłem wiele ciekawych informacji o dawnych monetach. Jedną z nich cytuję:

„Po reformie monetarnej Stefana Batorego z 1580 r. szeląg stał się monetą ogólnopaństwową o masie 1,13 grama srebra próby 180.”

Co za próba! Policzyłem wartość kruszcową tej monety: było w niej 0,2 grama czystego srebra o dzisiejszej wartości 60 groszy.

* * *

Ostatnią górą z mojej listy była Średnia Góra. Obie są sąsiadkami i wznoszą się w północnej części Chełmów.

Mało znam gęstą sieć lokalnych dróg w tamtej części Pogórza Kaczawskiego, więc nie obyło się bez kręcenia mapą i głową, a na koniec sięgania po GPS.

Nie wiem, jak mają inni – ja często mam kłopoty ze znalezieniem początku szlaku. Chcieliśmy wykorzystać czarny lokalny szlak żeby podejść nim bliżej szczytu, a później szukać ścieżki pod górę. Owszem, na mapie jest niewyraźnie zaznaczony szlak przyrodniczy, ale gdzie go szukać? Wiele razy próbowałem w tych górach przejść taki szlak, i nigdy mi się to nie udało. Po prostu któryś znak był ostatnim odszukanym, następnego już nie było, dlatego teraz ignoruję ich oznaczenia. Wolę iść bezdrożem na orientację, niż oglądać drzewa w poszukiwaniu przemyślnie ukrytego znaku. Weszliśmy na poszukiwany czarny szlak, ale gdy ten wyraźnie oddalał się od naszego celu, zrobiliśmy parę bocznych wypadów rozpoznawczych i w końcu wybraliśmy nieoznaczoną ścieżkę. Biegła w dobrą stronę, łagodnie wznosząc się po stromym zboczu góry. Byliśmy już dość wysoko, gdy ścieżka… znikła. Tak po prostu. Cóż, kierunek pokazywało samo zbocze: pod górę. Mimo że dość strome, podejście trudne nie było. Na szczycie znaleźliśmy znak ścieżki przyrodniczej, a jakże!

Stoi tam kilkunastometrowy stalowy krzyż postawiony przed wojną przez niemieckiego właściciela okolicznych ziem, i tablica z opisem ciekawej historii poszukiwania fundatora.

Janek niezwłocznie dokonał koronacji, a ja uchwyciłem tę wiekopomną chwilę w obiektyw i w ten sposób uwieczniłem dla potomnych.

Janek nic w ręku nie trzyma? Bo korona była w konserwacji. Oto ona, w pełnej krasie: