Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 5 czerwca 2021

Polszczyzna i komputery

 

010521

W opisie ostatniej mojej wędrówki roztoczańskiej wspomniałem o nieśpiesznej kontemplacji wiosennej przyrody. Kilka dni później, skończywszy czytać ciekawą i zabawną książeczkę Grażyny Bacewicz, ponownie sięgnąłem po jedną z książek Aleksandra Krawczuka, tym razem była to „Starożytność odległa i bliska”. Znalazłem tam fragment, który słowu „kontemplacja” nadaje pełniejszy i chyba nie wszystkim znany sens.

Parę słów wstępu:

Zapytano kiedyś filozofa Anaksagorasa, jaki właściwie ma cel w życiu, skoro nie interesuje go nic z tego, co ludzie uważają za najważniejsze. Odpowiedział wtedy… tutaj wklejam cytat z książki profesora Krawczuka:

>> – Żyję po to, aby badać Słońce, Księżyc i niebo.

Słowa, które po polsku oddać trzeba konstrukcją omowną „aby badać” po grecku brzmią wyraziściej: eis theorian czyli: dla oglądu. Taka bowiem jest pierwotna treść wyrazu theoria, była już o tym mowa: patrzenie, ogląd, a zwłaszcza ogląd intelektualny i bezinteresowny. Odpowiedni termin łaciński to contemplatio (kontemplacja).<<


Zmieniło się znaczenie słowa teoria, wszak teraz oznacza raczej owoc oglądu, niż sam ogląd, ale dobrze jest znać dawne znaczenie i pochodzenie słowa, ponieważ taka wiedza ma zdolność wzbogacania naszych wspomnień.

* * *

O obsłudze programów komputerowych

Opis mojego widzenia programów i logiki ich twórców zacznę od wspomnienia scenek z pracy przy młynie w Krakowie.

Otóż duża część klientów, chcąc się dowiedzieć, jak długo trwa jazda młynem, zadawała dziwne pytania.

O co tu chodzi? Jak to działa? – te dwa najczęściej się powtarzały.

No i taki człek, dla którego pytania „ile trwa jazda?” i „jak to działa?” są jednoznaczne, siada później do komputera i pisze program oraz jego komunikacyjną część. Zapewne na programowaniu się zna, jednak problem tkwi w jego nieumiejętności jasnego wyrażenia swoich myśli.

Podejrzewam, że nikt nie wymaga od programistów umiejętności posługiwania się językiem ojczystym niechby w stopniu podstawowym, wystarczy, że zna język komputerów. W rezultacie mam do czynienia z dziwadłami, nad którymi łamię łepetynę. Dla jasności zaznaczę, że nie twierdzę, broń boże, iż programiści są… ciężko myślący, nie. Po latach pracy przy komputerze, oni po prostu nie potrafią się wczuć w myślenie zwykłego człowieka, który o komputerach i programach niewiele wie, dlatego to, co dla niego jest jasne i proste, dla nas może być nie do rozgryzienia albo najzwyczajniej uciążliwe w obsłudze.

Zadziwia mnie obojętność firm komputerowych i ich klientów, użytkowników programów, którzy po prostu przystosowują się do logicznych i organizacyjnych pokraczności. Mnie to przystosowanie sprawia kłopot, czuję też sprzeciw, a nawet bunt. Dlaczego mam się uczyć tego rodzaju dziwadeł? W szkole musiałem zakuwać nieinteresujące mnie wzory i daty, ale były one faktami, wiedzą, aczkolwiek encyklopedyczną, tutaj muszę naginać swoje myślenie i kojarzenie do dziwacznego, poplątanego myślenia i kojarzenia obcego mi człowieka i zakuwać jego pomysły. Dla mnie to niemal gwałt na psychice.

Kiedy tylko mogę, unikam takich programów. Na przykład są strony, które przestałem odwiedzać wyłącznie z powodu bałaganu i nieprzejrzystości obsługi.

O programie obsługującym blog pisaliśmy, ja i Grażyna, pod tekstem o kanonie piękna, tutaj zwrócę jeszcze uwagę na związek między językiem obowiązującym w technice, zwłaszcza cyfrowej, a zaśmiecaniem naszego języka, jego zubażaniem i manieryzmem.

Określone słowa angielskie mają niezupełnie takie same znaczenia jak odpowiadające im słowa polskie, czego nie biorą pod uwagę ludzie wprowadzający je do naszego języka jako tak zwane kalki. Typowymi dla mnie przykładami są pary słów: support i wsparcie, exactly i dokładnie, generate i generować.

W angielskim słowo generate ma szersze znaczenie. Zaznaczam, że nie wyrażam swojej opinii, bo język Szekspira znam bardzo słabo, a korzystam z internetowych słowników. Jeden z nich, mianowicie Googli, podaje takie znaczenia tego słowa: spowodować, stwarzać, wyprodukować, rodzić, spłodzić.

W naszym języku zakres znaczeniowy był znacznie węższy i ograniczał się do techniki, zwłaszcza wytwarzania energii lub jej nośników. Po prostu generował generator lub wytwornica. Obecnie za oznakę stylu, bycia nowoczesnym, czy cholera wie czemu jeszcze, słowo „generowanie” używane jest wszędzie, nie tylko w technice, jako wytwarzanie, uzyskiwanie, osiąganie, tworzenie, wydobywanie. To słowo rozpycha się, pojawia w nowych miejscach wypierając inne: czytałem o generatorze zysków, sukcesów a nawet druków; tak więc drukarka jest już niepotrzebna, generator załatwia wszystko. Generuje się obawy, a później te obawy same stają się generatorami, na przykład kłopotów, a te, gdy zaistnieją, generują dalej. Tylko patrzeć, jak generować się będzie słowa, myśli, dzieła sztuki, uśmiechy i pocałunki. No bo po co zapamiętywać znaczenie i pisownię tak wielu słów, skoro jednym można wyrazić tak wiele? – zdają się myśleć miłośnicy generowania.

Czasami zaglądam na strony poświęcone ekonomii i inwestowaniu. Wiele jest tam dziwnie używanych i nadużywanych słów, a najczęściej słyszanym jest dywersyfikacja. To słowo pochodzenia łacińskiego oznaczające zróżnicowanie. Nikt nigdy nie powiedział ani nie napisał o zróżnicowaniu (na przykład swoich inwestycji), zawsze używane jest słowo dywersyfikacja, nawet jeśli przed chwilą było wypowiedziane, gdy w toku wypowiedzi słyszało się je wiele już razy, nawet gdy elementarne poczucie smaku nakazuje użycie innego. Odnoszę wrażenie lubowania się ludzi w tym słowie. Używając go mlaskają ustami: znam obce słowo!

Ludzie, ta wasza mania generowania dywersyfikacji i brak dywersyfikacji generowania jest bardzo nudna. Powinniście postarać się wygenerować z siebie słowa bardziej zdywersyfikowane, bo przykro się was słucha.

* * *

Przy okazji wspomnę o słowie „program”. Autorzy słownika PWN naliczyli dziewięć znaczeń tego słowa, a w ostatnich latach Polacy dodali kolejne, zastępując audycję programem. Szczegóły tutaj:

Tak więc kiedyś zestaw audycji radiowych lub telewizyjnych nazywany był programem, teraz programem jest zestaw programów, natomiast program jest częścią programu. Proste? Prostsze, bo mamy jedno słowo, nie dwa (właściwie po co nam tyle słów!?), chociaż niekoniecznie logiczne i poprawne, ale kogo to interesuje?

Nikt i nic już tej zmiany znaczenia nie cofnie, ponieważ powszechnie jest stosowana w telewizorni, co ją po prostu utrwala.

Tak o zmianach w naszym języku pisał A. Krawczuk we wspomnianej książce:


>>Przez tysiąc lat praktycznie każdy inteligent na tej ziemi (mowa o Polsce – wyjaśnienie KG) – przyszły nauczyciel, ksiądz, lekarz, prawnik, nawet zwykły skryba w urzędzie – poznawał budowę, właściwości i funkcjonowanie swego języka ojczystego w ten sposób, że jako uczeń rok po roku pilnie i mozolnie przekładał teksty łacińskie na polski i odwrotnie. Wkuwał na pamięć paradygmaty, uczył się rozpoznawać kategorie logiczne i gramatyczne, odkrywał, w jak różny sposób można tę samą myśl wyrazić. A jeśli nawet ktoś z tych lub innych przyczyn takiego treningu nie odbył, pozostawał i tak w swoim sposobie wyrażania się niejako pod presją „łacinników”, od nich się uczył i na nich wzorował. Mowa Rzymian stanowiła prawidło myślenia i język naszych ojców, dziadów, pradziadów.

I oto nagle, właśnie w naszych czasach, zabrakło owego prawidła, wzoru, przykładu. Jakie skutki tego brutalnego zerwania z tradycją przeszłości? Są oczywiste i znane każdemu, kto ma uszy ku słuchaniu. Polszczyzna, niegdyś tak powabna, wdzięczna, kształtna, bogata, przemieniła się w papkę wywodów publicystycznych, zakalec rozpraw naukowych i „naukawych”, niemal bełkot tego, czym nas raczą pseudointelektualiści; ci bowiem ze szczególną lubością żonglują w swych pokrętnych wywodach wyrazami łacińskiego pochodzenia nazbyt często nie rozumiejąc ich sensu. Nie wspominajmy już o tym, co się słyszy, co musi się słyszeć na ulicach, w tramwajach i autobusach, w poczekalniach i parkach. A wywiady telewizyjne obnażają ze szczególnym okrucieństwem żałosną nieporadność wysłowienia, nieumiejętność wyrażania najprostszych myśli; chodzi zaś często o ludzi formalnie z wyższym wykształceniem.<<


Pamiętacie, co pisałem na początku, o klientach nie potrafiących sformułować prostego pytania?

Dodam jeszcze, że autor napisał te słowa czterdzieści lat temu. Co powiedziałby teraz, słysząc wypowiedzi nieporównywalnie bardziej nasycone słownymi pokracznościami rodem z Internetu?…

niedziela, 30 maja 2021

O jednym z kanonów piękna

 

240521

Kilka tygodni temu zobaczyłem w pobliżu mojej trasy drogę wchodzącą w wąwóz, nad nią kilka drzew, a w głębi widokowe wzgórza. Widok tak mi się spodobał, że postanowiłem poświęcić cały dzień na dokładne poznanie okolicy. Byłem tam dzisiaj i przeżyłem dzień piękny widokami i swoim nastrojem.

W ciągu dwunastogodzinnego włóczenia się po okolicy przeszedłem niewiele, może 15 kilometrów, często robiąc dłuższe przerwy. Dodam tutaj, że dla mnie dłuższa przerwa ma więcej niż dziesięć minut. Nie miałem dalekiego celu do którego miałbym iść, ponieważ cały dzień byłem tam, gdzie miałem być. Marsz często przerywałem oddając się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli gapieniu się, na przykład na kępy kwiatów lub liście drzew, co zdarzało się nader często.

Nie szedłem szlakiem, a nierzadko i drogi omijałem. Skręcałem na miedze albo szedłem skrajem pól pod las i dalej jego brzegiem. Czasami znajdywałem tam wygodne ścieżki, czasami zawracałem nie mogąc przejść. Owszem, zawsze można było wejść na pole i nim iść, ale unikam chodzenia po rosnącym zbożu. Oglądałem wielkie kępy przetaczników, robiłem zdjęcia miedzom wysokim wystrojonym gwiazdnicami i wilczomleczem, zachodziłem w gościnę do samotnych grusz albo patrzyłem na prześwietlone słońcem kwiaty rzepaku.

Podobała mi się taka wędrówka. W istocie była nieśpieszną kontemplacją wiosennej przyrody.

Miejsce zapamiętane przed paroma tygodniami, ową drogę pod drzewami, odwiedziłem trzykrotnie o różnych porach dnia. Razem w płytkim wąwozem, kwiatami na jego zboczach, kilkoma drzewami na szczycie (chociaż tym razem nie są to grusze, a brzozy i sosny), kilkoma wzgórzami z odkrytymi zboczami, linią dalekiej drogi i błękitną kopułą jasnego nieba, złożyła się na kanon piękna krajobrazu, chociaż na pewno nie jedyny.





Znalazłem czysty, słońcem prześwietlony, zagajnik brzozowy. Pod jedną z brzóz siedziałem na między, a więc na lubianej granicy lasu i otwartej przestrzeni, mając przed sobą rozległy widok pól i wzgórz, a po prawej, na horyzoncie, domy wiosek. Kiedy spojrzałem wyżej, widziałem kołyszące się na wietrze małe listki brzozowe. Zwykły teraz widok, ale dla mnie, nadal jeszcze zimowego wędrowcy, widok niezwykle ładny. Odchodząc, na brzegu zagajnika zobaczyłem odsuniętą nieco od sąsiadek brzózkę. Była ładna, więc przytulałem się do niej, a później, będąc dalej, odwracałem głowę i patrzyłem na nią. Wyróżniała się urodą, a może tylko moją pamięcią.

 



Napiszę o przygodzie, która rozweseliła mnie. Otóż wyszedłem z lasu na polną drogę i zastanawiałem się, w którą stronę wypada mi iść. Pojawiła się myśl o pewnej drodze wiodącej do ładnego, niedawno poznanego miejsca. Pójdę tam! – zdecydowałem, ale w moment później uświadomiłem sobie, że ta droga, to miejsce, są na Pogórzu Kaczawskim. Po prostu nie zdawałem sobie sprawy z powrotu moich myśli do sudeckich stron.

Ledwie dziewięć dni wcześniej czereśnie były w pełni kwitnienia, dzisiaj zobaczyłem spore już owoce. Podobnie pośpieszyły się tarniny: kilka dni temu, widząc wiele pąków na gałęziach, miałem nadzieję na zobaczenie ich kwitnienia i na następnej wędrówce, jednak dzisiaj nie znalazłem żadnych kwiatów. Jeszcze tylko niektóre grusze kwitną, ale też znalazłem pierwsze, nieśmiałe jeszcze, kwiaty głogów. Napisałem tak, jakbym tylko te kwiaty widział, a przecież kwitł rzepak – całe pola kwiatów – a na miedzach i przydrożach łany przetaczników, wilczomleczów i gwiazdnic wielkokwiatowych. Te ostatnie są jednymi z moich ulubionych kwiatów łąk i przydroży; łuk wygięcia ich płatków jest upostaciowionym wdziękiem. Na brzegach pól widziałem wiele fiołków trójbarwnych, równie uroczych dla mnie kwiatków, a w paru miejscach duże kępy kwitnących poziomek. Powinienem tam wrócić w porze owocowania.


Poza bardzo licznymi polami obsianymi rzepakiem, widziałem wiele pól z małymi sadzonkami nieznanych mi roślin. Uznałem, że skoro tyle trudu wkłada się w te plantacje, skoro jest ich tak dużo, to zapewne cena i popyt są odpowiednio wysokie, no i w rezultacie pojawiła się myśl o… tytoniu. W domu wysłałem zdjęcie na stronę z programem rozpoznającym rośliny. Wyświetlono takie wyniki: tytoń z dużym lub burak z małym prawdopodobieństwem trafności. Stawiam więc na tytoń.

Wiele razy fotografowałem motyla siedzącego na wilczomleczu, chcąc mieć dobre zdjęcie dla Janka, bo tę roślinę znam dzięki niemu. Przyszło mi też do głowy, że motyl okaże się wyjątkowym okazem i w ten sposób będę miał prezent dla niego, na co po cichu liczyłem. Jednak nie na mój aparat i nie na moje umiejętności robienie dobrych zdjęć motylom! Daję, co mam. Janku, to bardzo rzadki okaz, prawda? A może nawet nieznany gatunek? Może tak być? Powiedz, że tak. Nawę go wtedy Joannes z rodziny łęckowatych i rzędu wilczomelczolubnych…

 

Miedzą poszedłem pod górę, ku ścianie lasu, a tam znalazłem ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta. Nieco dalej zobaczyłem małe urwisko, glinianą ścianę poprzerastaną długimi korzeniami drzew rosnących na niej. Widok stamtąd jest ładny, ale cechą najcenniejszą było odosobnienie. Wszak tam prędzej sarnę można spotkać, niż ludzi, a takie miejsca przyciągają mnie. Cisza, widoki, słońce, błękit nieba, czysta, jasna zieleń i jaskrawożółte, świecące w słońcu pola kwitnącego rzepaku. Niewiele dalej, pod lasem, jest skarpa oddzielająca dwa pola, na niej kilka brzóz i sosen. Jeśli usiądzie się na krawędzi, między niskimi gałęziami ma się rozległy i ładny widok. Nie jedyne to ładne miejsca dzisiaj poznane.

 



 


Ciszę jednego z nich wypełniało charakterystyczne buczenie. Duży, pękaty bąk wyglądał śmiesznie i nienaturalnie unosząc się na swoich małych skrzydełkach – jakby beczka fruwała.

Niestety, słyszałem też warkot motocykli. Może któryś się przewróci – wyraziłem życzenie – i dadzą sobie spokój z jeżdżeniem tędy? Oczywiście skwapliwie pomagałbym podnieść się, a jakże!

Na brzegach polnych dróg, a częściej na uskokach gruntu, w wąwozach i jarach strumieni, leżą sterty gałęzi. Rolnicy wycinają krzewy i gałęzie drzew przeszkadzające im w uprawie brzegów pól, ale też widziałem, jak ktoś przywiózł traktorem gałęzie i wyrzucał je w takim miejscu. Mimo że nie są to tworzywa sztuczne, nie podoba mi się ten zwyczaj. Tworzy się na długie lata brzydkie miejsca, gąszcze zarośnięte pokrzywami.

Trasy właściwie nie miałem wyznaczonej. Cały dzień kręciłem się po wzgórzach w pobliżu Wólki Czarnostockiej i Gorajca Zagrobli. Linią na mapie wyznaczyłem najdalszy zasięg moich wędrówek, natomiast środkową część tego obszaru przeszedłem wzdłuż i w szerz, ale tych linii nie zaznaczałem chcąc zachować czytelność mapy.

PS.

Program służący do tworzenia nowych postów po zmianie działa strasznie. W całym szeregu funkcji nie znajduję żadnej, która teraz działa lepiej. Pełno tutaj jakichś bzdur, niejasności, dziwacznych pomysłów i klasycznych błędów, wprowadzania zmian tylko po to, żeby je wprowadzić. Tworzenie nowego posta jest teraz dla mnie mordęgą. Nie mam żadnej alternatywy, bo gdybym ją miał, zlikwidowałbym bloga na Googlach – tak jak od lat likwiduję swoje konta na popapranych stronach. Niestety. Chcąc blog prowadzić, zmuszony jestem brać udział w każdej nowej głupocie i niedoróbce serwowanej przez ten koncern.

 






 

























niedziela, 23 maja 2021

Z dżungli na mokradło

 

150521

Krzyżowa Góra, strome wzgórze w Tarnowoli, skusiło mnie kamiennym krzyżem. Nic o nim nie wiedziałem, po prostu był zaznaczony na mapie, więc wszedłem w gęsty las z zamiarem jego odnalezienia. Kręciłem się po zboczu tam i z powrotem, znalazłem stary, duży kamieniołom, krzyża nie. Później, wracając z pól za wioską, krzyż zobaczyłem z ulicy. Stał pod szczytem, może sto metrów od brzegu lasu. Przecież nie mogę go ominąć! Ustawiłem się dokładnie pod krzyżem i wszedłem między drzewa. W czasie pierwszej próby wydawało mi się, że przedzieram się przez chaszcze, teraz uznałem, że wtedy szedłem jasnym lasem, bo ten gąszcz nie to, że przypominał dżunglę, ale po prostu był nią. Pokonanie dystansu stu metrów zajęło mi przynajmniej 10 minut. Mnóstwo gałęzi i niskich konarów jakichś krzewów porośniętych było zielonym, śliskim mchem. W wielu miejscach nie tyle po ziemi szedłem, co po tych gałęziach przyciskanych butami, ustawicznie uwalniając plecak z uchwytów gałęzi, wyszarpując buty z omszałej plątaniny i ciągnąc za sobą zupełnie nieprzydatne kije. Słowem: wpakowałem się jak zwykle. Kiedy w końcu zziajany i spocony (szedłem zapięty, z kapturem na głowie, a to przez kleszcze) doszedłem do krawędzi ściany kamieniołomu, krzyża nie znalazłem. Oczywiście rozglądałem się, ale wzrok tonie tam już po kilku metrach. Na chybił trafił skręciłem w lewo i po kilkunastu metrach zobaczyłem krzyż. Ma kilka metrów wysokości i upamiętnia Powstanie Styczniowe.



Dopiero w domu obejrzałem mapę – spóźnione myślenie. Gdybym to zrobił we wsi, może poszedłbym szlakiem, chociaż nie wiem, czy byłoby łatwiej, bo żeby dojść do krzyża, należy wejść na nieoznaczoną ścieżkę.

* * *

Już po kilkunastu krokach od zejścia z piaszczystej drogi, woda zachlupotała pod butami, ale ufny w ich szczelność szedłem dalej. Po dwustu metrach nie mogłem już iść najkrótszą drogą, szukałem przejść przez kanały lub omijałem szczególnie mokre miejsce. Spojrzałem za siebie i przed siebie. Nawet jeszcze do cypla lasu nie doszedłem. Wracać? Ale już sporo przeszedłem!

Poszedłem dalej.

Bobry? Nie, one nie wyrzucają puszek po piwie – pomyślałem, patrząc na tamy z gałęzi i ziemi przegradzające cieki wodne.

Skoro tamy powodują rozlewanie się wody, zapewne mają na celu jej zatrzymanie na mokradle. Dobrze, tylko którędy przejdę? Stojąc na chybotliwej kępie trawy macałem wokół siebie kijem chcąc znaleźć twardszy grunt. Nie znalazłem. Zawróciłem, a przejście znalazłem za kępą olsz stojących w wodzie.

Mokradło kwitło. Szkoda, że poza pięknymi i słonecznymi kaczeńcami, nie znam innych, tak licznych roślin, a nie przyszło mi do głowy robić zdjęcia do późniejszej identyfikacji. Mało też znam gatunków ptaków, ale te, które tam widziałem, spokojnie kroczące po rozlewiskach z jakże u nich charakterystycznym kiwaniem głową, zna każdy. W widoku bocianów jest coś, co budzi ciepło w piersi i wywołuje uśmiech. Oczywiście nieformalnie, ale te ptaki są u nas niemal święte, bo przecież wiadomo, jak oceniany byłby człowiek polujący na nie. Widziałem, jak leciały parę metrów nad moją głową – niesamowite wrażenie.

Mogłyby tylko solidniej się wziąć do pracy, bo mało, stanowczo za mało rodzi się dzieci u nas.

Na zdjęciach moja trasa wyglądała na prostą: ominę od prawej jęzor lasu, paręset metrów za nim zaczynają się pola uprawne, a więc koniec mokradła. Tylko ten las przybliżał się w tempie schorowanego żółwia!

Kiedy w końcu doszedłem na brzeg pola i poczułem twardą ziemię pod stopami, westchnąłem z ulgą, ucieszony. Przejście nie było niebezpieczne, ale marsz z celowaniem na chybotliwe kępy traw zmęczył mnie. Usiadłem na stopniu drabiny ambony z szeroko rozstawionymi stopami, znajdując upodobanie w stabilności tej pozycji. Ochraniacze miałem mokre powyżej cholewek, ale w butach nie czułem wilgoci.




Tydzień temu widziałem nad domami i lasami Górecka odkryte wzgórze. Dzisiaj przyszła pora sprawdzić, czy jest tak ciekawe i widokowe, jak mi się wtedy wydawało. Jest – od razu powiem.

Wzgórze nazywa się Góra Brzezińska. Nota bene, nazwanie roztoczańskich wzgórz górami jest przesadą, ale przecież i na Pogórzu Kaczawskim jest podobnie. Ta góra nie jest samotna, mając sąsiadów, a wszystkie te wzgórza są ładne, widokowe i swojskie. Takie do nieśpiesznego poszwendania się granicami pól i zagajników, miedzami i dzikimi łąkami na zboczach. Stanowczo warte są zapisania na mojej elitarnej liście najpiękniejszych miejsc Roztocza. Dzisiaj, po piątej wędrówce, trzy mam takie miejsca: właśnie Górę Brzezińską, wcześniej poznaną Wysoką Górę między Tereszpolem na Nowym Góreckiem, i bezimienne wzgórza pod Gorajcem, które planuję dokładnie poznać w najbliższym czasie. Wierzę, że lista będzie długa. Inaczej mówiąc, Roztocze podoba mi się coraz bardziej.

 Właśnie tam, w pobliżu wzgórz pod Górą Brzezińską, znalazłem na miedzy kwitnącą gruszę. Oczywiście to nic wyjątkowego o tej porze, jednak akurat to drzewo wywarło na mnie szczególne wrażenie swoją urodą i symboliką. Swoim zwyczajem odchodziłem już i wracałem, fotografowałem, ale i stawałem pod drzewem i słuchałem. Siebie? Drzewa? Nie wiem. Już, już wydawało mi się, że rozumiem tajemnicę czaru, ale po chwili stwierdzałem, że nic nie wiem, głuchy na szepty natury. Może to i lepiej, bo mówi się, że jeśli tęcza zostanie rozpleciona, straci swoją magię.

Nieodległą linię lasu po raz pierwszy w tym roku zobaczyłem zieloną. Czekałem tak długo, tak bardzo długo na zieleń drzew! Jesienią przychodzi taki czas, gdy z dnia na dzień coraz mniej liści jest na drzewach, a w końcu po którejś mroźnej nocy listopadowej pokazują się nagie, czarne i zamarłe. Zaczyna się niezmiernie długi czas czekania na zieleń i słońce, na długie dni.

Kiedy w końcu przychodzi taki czas, ramiona się prostują, nie gniecione ciężarem burego nieba, a wzrok, odwrotnie niż w zimie, biegnie do zielonych drzew, bo czyż jest piękniejsze zostawienie barw od zieleni liści na tle błękitu nieba?...

Nadal trwa festiwal kwitnienia. Owszem, mirabelki już zakończyły swoje gody, już w ciszy i skupieniu zajmują się swoimi owocami, ale nadal kwitną czereśnie, jabłonie, grusze i tarniny. Szkoda tylko, że ich cudny czas trwa tak krótko. Ledwie raz czy dwa napatrzę się, a już widzę płatki pod drzewami – jak majowy śnieg. Tak trzeba, żebyśmy należycie docenili ten czas? To tylko pocieszanie się Hiperborejczyka zmuszanego do corocznego długiego brodzenia w szarościach zimy i znoszenia kapryśności północnej aury. Może po prostu gody zawsze trwają krótko, bo czyż inaczej jest u nas?

Świtało, kiedy wyjeżdżałem z Lubartowa, a gdy po ponad jedenastu godzinach wędrówki wróciłem do samochodu, słońce jeszcze wysoko stało na niebie. Jechałem do domu w słoneczny przedwieczór, a zachodzące słońce zobaczyłem między blokami miasta. Niech będą błogosławione długie dni, zieleń, kwiaty i słońce!

* * *

Siedziałem na brzegu suchego, piaszczystego pola, a miejsce na przerwę nie wybrałem przypadkowo – rosły tam lubiane przeze mnie maleńkie kwiatki: fiołki trójbarwne i niezapominajki polne. Fiołki bywają spore, ale tam, gdzie mają biednie (co ciekawe, właśnie takie gleby preferują), ich kwiaty mają wielkość małego paznokcia. Żeby dobrze obejrzeć miniaturowe kwiaty niezapominajki polnej, założyłem dwie pary okularów. Pięć niebieskich płatków tworzy kwiat wielkości łebka zapałki. A swoją drogą to porównanie skazane jest na zapomnienie, bo któż używa jeszcze zapałek… Te rośliny kwitną od wiosny do jesieni, więc gdy po kwiatach drzew owocowych nie ma już śladów, bratki polne i maleńkie niezapominajki nadal cieszą oczy. Owszem, nie są tak efektowne jak kwitnąca jabłoń, ale jeśli da się im szansę, nachylając się i oglądając z bliska, nie wydadzą się ubogie.

* * *

Spokojnie płynącą rzeczkę Szum przekroczy się trzema krokami, a mimo tych cech jej wody napędzają turbinę dającą dwieście kilowatów mocy. Dane wziąłem z tej strony. Czy to dużo? Jeśli w domu prąd używany jest jedynie do oświetlenia oraz zasilania lodówki i urządzeń elektronicznych, 200kW wystarczy do zasilenia kilkuset domów, czyli sporej wioski. Jeśli weźmie się poprawkę na czajniki elektryczne, pralki, żelazka czy klimatyzację, dwieście kilowatów wystarczy dla stu – dwustu posesji. Owszem, budowa jest wielką inwestycją, ale nie dość, że prąd jest bez dymienia, to jeszcze mamy nowe jezioro.


 

Wracałem drogą wypatrzoną rano. Spodziewałem się doprowadzenia mnie do szlaku w pobliżu zalewu, jednak skończyła się wcześniej. Znowu musiałem iść na orientację, ale słońce pokazywało kierunek, a do przejścia było ledwie paręset metrów. Nasza gwiazda stała jeszcze wysoko, gdy doszedłem do samochodu, ale przecież teraz, przy tak długim dniu, trudno jest wędrować tak, jak w zimie, czyli od świtu do zmierzchu. Tak, tłumaczę się z niewykorzystanych godzin dnia. Ot, zwyczaj zimowego wędrowcy. 

 O czym informuje ta tablica informacyjna?


Dzisiejsza trasa:

Parking przy zaporze na Szumie, Góra Brzezińska, Tarnowola, Brzeziny, podmokłe łąki za tą wioską, powrót pod Górę Brzezińską i następnie na parking.