Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 20 lutego 2022

O książce „Psie pazury” Thomasa Savage

 170222

Telewizor w domu pojawił się w połowie lat sześćdziesiątych jako jeden z pierwszych na naszej ulicy. Był wtedy urządzeniem tak nowym i pociągającym, że sąsiedzi przychodzili ze stołeczkami na wiadomości lub film. Do dzisiaj pamiętam ojca kręcącego anteną, żeby chociaż trochę zmniejszyć śnieżenie obrazu. Pamiętam też reagowanie starszych ludzi: bywało, że ostrzegali bohaterów oglądanego filmu przed niebezpieczeństwem lub udzielali porad. Zachowywali się tak, jakby patrzyli na żywych ludzi i ich prawdziwe życie.

Może coś z tych zachowań zostało we mnie, ponieważ nie lubię filmów i książek, w których piętrzy się przeszkody przed bohaterami, tworzy się niebezpieczne i bez wyjścia sytuacje, zwłaszcza głupie, nieprzemyślane, takie, których można było uniknąć; kiedy ma się wrażenie sztuczności w zamyśle scenarzysty czy autora, epatowania strasznościami i cierpieniem. Nie lubię, ponieważ przejmuję się losami tych fikcyjnych ludzi tak, jak tamte babcie sprzed dziesięcioleci. W książkach chciałbym znajdować mądrość i piękno, nie straszności i beznadzieję.

Czytając powieść „Psie pazury” miałem wrażenie osuwania się w jakąś czarną i duszącą norę. Nie mogąc znieść opisów pogrążania się Rose i zachowań tego strasznego Phila, zajrzałem na ostatnie strony, i dopiero po poznaniu finału akcji wróciłem, nieco uspokojony, do lektury w poprzednim miejscu. Po przeczytaniu, z ulgą odłożyłem książkę.

Można więc powiedzieć, że autor realistycznie i sugestywnie opisał losy swoich bohaterów, a więc zrobił dobrą robotę, i na pewno będzie w tym pewna racja, jednak dalece nie cała.

W posłowiu przeczytałem pochwały powieści.

(…) studium psychologiczne naładowane dramatyzmem i napięciem, niezwykłe, jeśli chodzi o podejmowanie tematu rzadko dyskutowanego w tamtym czasie – stłumionego homoseksualizmu, który w zmaskulinizowanym świecie na ranczu manifestuje się jako homofobia. To wspaniała i mocna książka (…)”.

Mocna niewątpliwie, dla mnie bynajmniej nie wspaniała.

Nie znajduję w niej śladów studium stłumionego homoseksualizmu ani żadnego studium, a jedynie dziwne połączenie genialności i wyjątkowego chamstwa. Rysy tej postaci mam za przejaskrawione i nienaturalne. Savage stworzył złośliwca, a nie homoseksualistę tłumiącego swoje popędy czy mężczyznę niewiedzącego kim jakoby jest. Jakoby, ponieważ trudno wywnioskować z treści książki, że Phil jest homoseksualistą.

Nie wiem, jak go nazwać. Mizantropem tłamszącym psychicznie nawet brata, pospolitym nieokrzesańcem mimo cytowania Owidiusza w oryginale? Można tak i tak, ale śladów jego homoseksualizmu nie znajduję. Zaryzykowałbym słowa o doszukiwaniu się tej jego cechy teraz, gdy nie tylko wolno swobodnie rozmawiać i pisać o ludzkim seksualizmie, a nawet jest to modne.

Za przejaskrawiony mam nakreślony w powieści obraz stosunków między ludźmi. Wszyscy oni mają poważne problemy nawet w zwykłych kontaktach ze sobą, nie mówiąc o nawiązywaniu silniejszych i głębszych związków emocjonalnych. Trudno to wytłumaczyć ówczesnymi rygorystycznymi konwenansami, dla nas tak bardzo niewłaściwymi i niesprawiedliwymi. Tylko George, ten łagodny, milczący i nie wiedzieć czemu przedstawiany jako ciężko myślący brat Phila, jest człowiekiem, którego chciałbym poznać osobiście. Rose? Ona mi umyka, opisana niejasno; widzę ją za mgłą. Prawdziwą wydała mi się wtedy, gdy biegła za Indianami.

Nota bene: kraj i ludzie, którzy jeszcze tak niedawno w okrutny sposób segregowali innych ludzi i krzywdzili ich na wiele sposobów, teraz mają czelność pouczać świat w kwestiach tolerancji i moralności! Jedynie mając w pamięci historię niemal współczesną, można zrozumieć ich obecny prozelityzm i wynaturzenia głoszonych idei.

Doczytawszy powieść do końca, pomyślałem o zbudowaniu całej fabuły właściwie w jednym celu: żeby wykorzystać oryginalny, przyznaję, pomysł na jej zakończenie.

Książka Savage odrobinę zyskuje w moich oczach, jeśli oceniam ją jako sensacyjną (z domieszką kryminału) czy jako thriller psychologiczny z akcją osadzoną w realiach amerykańskiego Zachodu przed wiekiem. Jest to jednak gatunek, po który nigdy świadomie nie sięgam, ponieważ w książkach nie szukam negatywnych emocji, a piękna myśli, słów, czynów, przyrody i takiego ich opisania.

Może więc zakończę cytując zwracające uwagę słowa, jedne z nader nielicznych w tej powieści. Niech będą przeciwwagą dla moich wcześniejszych krytycznych słów.

Innymi słowy, wiedział o miłości tyle, ile trzeba – że jest to radość przebywania w obecności ukochanej osoby.”

czwartek, 17 lutego 2022

Słoneczny dzień na Pogórzu Wałbrzyskim

 130222

Wyjechałem wcześniej, już o czwartej, wszak o siódmej jest widno, a dzień trzeba wykorzystać cały, zwłaszcza, że zapowiadano słońce. Nocne niebo było bezchmurne, widziałem wielką Wenus. Przyciągała wzrok, wspaniała i jasna. Żadnej gwieździe nie równać się z jej urodą iście magnetyczną.

Kilka tygodni temu, idąc wzgórzami na północ od Jaczkowa na Pogórzu Wałbrzyskim, zobaczyłem w oddali, na linii horyzontu, odkryte wzgórze z samotnym drzewem na szczycie, a taki widok ma dla mnie urok szczególny i budzi pragnienie pójścia tam. Już wtedy postanowiłem odszukać je na następnej wędrówce. Oglądając mapy, ustaliłem, gdzie ono może być i dzisiaj tam pojechałem. Oczywiście ku wzgórzu poszedłem szerokim zakolem, wszak wędrówka miała być całodniowa.

Na Młynarkę wszedłem jeszcze przed wschodem słońca. Masyw Chełmca stał czarny, a nad nim lekko zachmurzone niebo płonęło łuną Jutrzenki. Słońca nie zobaczyłem, a jego pojawienie się nad Chełmcem poznałem po rozświetlonych chmurach. Krótko później pola wokół, zimno białe z odrobiną szarej niebieskości, zabarwiły się lekko barwą pomarańczy z domieszką czerwieni; jak nazwać ten kolor, tak ładny, a tak rzadko widywany?



Widoki z tego wzgórza są panoramiczne: spora część Gór Wałbrzyskich, ładne tajemniczością złoto-perłowo-niebieskie Góry Kamienne i kilka karkonoskich szczytów z białą panią Śnieżką. Oczywiście bliżej widziałem wiele małych górek wałbrzyskich, ale o ile w Górach Kaczawskich na ogól rozpoznaję górski drobiazg, tutaj znam nader niewiele.

Trasę ustaliłem w zarysie tylko, chcąc poznać kilka niewielkich górek wyróżnionych posiadaniem nazwy, a popołudniu, po zatoczeniu pętli, odszukać wzgórze z brzozą. Nie jestem pewny gatunku drzewa widziałem je z daleka, może po prostu chciałem zobaczyć to piękne drzewo na szczycie ładnego wzgórza.

Przed chwilą wyszukałem zdjęcie ze wzgórzem zrobione kilka tygodni temu. Zapewne nie widzicie tej drobinki, nie dziwię się, bo zdjęcie zrobiłem z odległości czterech czy pięciu kilometrów, a i aparat oddala. Drugie zdjęcie powiększyłem: pierwsza strzałka wskazuje poszukiwaną górkę, druga Młynarkę. Domy w dole to Witków.


Z niewielkiego wzgórza na wyrost zwanego Górą Krawca schodziłem w dolinę, do wioski Borówno, a kiedy obejrzałem się, zobaczyłem samotną brzozę na tle nieba (znowu!). Spodobała mi się i poczułem potrzebę zobaczenia jej z bliska. Po chwili rozpoznałem teren: przecież właśnie stamtąd idę! Tę brzozę i wiele innych poznanych w tych górach, odwiedzę na pewno.

Za wioską, na zboczu wzgórza, zobaczyłem prawdziwą zimę: zmarszczki na śniegu uformowane przez wiatr, klasyczną zaspę o ostrej krawędzi, i tumany białego kurzu pędzącego tuż nad powierzchnią białej płaszczyzny łąki. Wiało silnie. Stanąwszy na wydłużonym grzbiecie wzgórza zobaczyłem, że jestem na krawędzi urwiska, nad wyrobiskiem starego kamieniołomu. Odsunąłem się o krok, szarpany porywami wiatru i niepewny swojego zmysłu równowagi, a gdy ruszyłem dalej, trawersując strome zbocze, byłem spychany w dół. Wszedłem więc na grzbiet: wiatr tam silniejszy, ale nogi można stawiać szerzej.



Tam, jak i w wielu innych miejscach trasy, czasami na uboczu, poza szlakiem, widywałem świeże ślady butów. Zwracam na to uwagę, przyzwyczajony do pustki kaczawskich dróg i bezdroży; tutaj jest inaczej.

Byłem na wydłużonym masywie zbudowanym z kilku sporych wzgórz stojących w szeregu. Droga wiodła zalesionym grzbietem, ale między drzewami wiele było luk, więc i dalekich widoków. Na przełęczy pod Jastrzębią Górą widziałem ładną, zabytkową kapliczkę. Jest na tyle duża, że można do niej wejść, w środku jest ławka. Drzwi zamknięte są na skobel i podparte kamieniem, a w pobliżu jest widokowe miejsce; popularne, jak zauważyłem. Z wioskowej ulicy dojdzie się tam w 10 minut.

 



 

Widząc podejście na następny szczyt, spanikowałem. Zamęczę nogi, a ledwie południe – pomyślałem i zszedłem ku drodze w dole. Później, widząc na grzbietach wiele miejsc odsłoniętych, pożałowałem pochopnej decyzji, ale w nagrodę widziałem piękną aleję starych kasztanowców i lip.

 
Przy tej drodze jest skrzyżowanie, stał na nim samochód. Nie na poboczu, a wprost na używanej, sądząc po śladach, drodze. Ominąć go można było poboczem. A ja, głupi, tyleż razy rezygnowałem z zaparkowania w obawie o przeszkadzanie przy przejeździe. Widać, że nie wszyscy się przejmują takimi drobiazgami.

Przy tej drodze widziałem też ślady przedwiośnia: puchate, młodziutkie bazie i kwitnącą leszczynę. Za miesiąc wiosna!

W dolinie rozsiadła się duża wieś Czarny Bór, a za nią wznosi się wydłużona góra Boracza. Jej nie ominę – postanowiłem, mając na myśli wcześniejsze zejście. W las wszedłem szukając drogi widocznej na zdjęciach Googli, znalazłem znaki żółtego szlaku. Niewiele wyżej zobaczyłem słupek z napisem „Boracza”. Już szczyt? Za słupkiem zbocze wznosiło się, a na mapie znaczek był paręset metrów dalej. To nie jest szczyt, wniosek był oczywisty. Pójdę, zdecydowałem. Pójdę w zamian za ominięte tamte dwa szczyty, a jeśli nie znajdę przejścia, po prostu zawrócę. Między małymi buczkami zobaczyłem niewyraźną ścieżkę i wszedłem na nią. Ostra grań, z jednej strony urwista, a ścieżka kluczyła, znikała i pojawiała się dalej, ale trudno tam było zabłądzić. Ze szczytu jest ładny widok na bliski Chełmiec i Mniszek z Boreczną, a u ich podnóży domy Gorców; Trójgrab oczywiście też jest dobrze widoczny.







 Za szczytem doszedłem do starego kamieniołomu; górą iść czy dołem? Poszedłem górą, dalej zobaczyłem znak szlaku, zgubiony wcześniej. Niżej ścieżka kończyła się przy szerokim dukcie. Znak szlaku nakazywał skręcić w lewo, mnie pasowało iść w prawo. Dwieście metrów dalej po raz ostatni zobaczyłem, wbrew spodziewaniu, znak. Skąd on się tutaj przyplątał, skoro skręciłem w przeciwną stronę?

Od ognia, wojny i tak oznakowanych szlaków, uchroń mnie, Panie.

Kilkaset metrów szedłem szosą, ale szybko z niej zszedłem. Nie lubię chodzić szosami. Trafiłem na podmokłe miejsca, błoto chlupało pod nogami, ale nie było głęboko; wzniesienie terenu rosło w oczach, było już blisko. Znalazłem tam ładną drogę polną, z tych pogodnych, widokowych dróg, którymi chciałoby się iść i iść. Doszedłem nią do wzgórza Skotnica; szczyt jest łagodnie zaokrąglony pługiem, z ładnymi widokami.




 Nierzadko jedna czy dwie góry towarzyszą mi przez cały dzień wędrówki, kręcąc się na horyzoncie. Ostatnio był to Grodziec na Pogórzu Kaczawskim, dzisiaj towarzyszyły mi trzy góry: Trójgarb, Chełmiec i stromy stożek dwojga imion – Mniszek i Boreczna. Ciekawe informacje podawane są o tej górze, może warto byłoby poświęcić jej dzień.

Cała dzisiejsza trasa była ładna widokami, zwłaszcza, że świeciło słońce, jednak okolice dwóch ostatnich wzgórz, w bliskim sąsiedztwie Trójgarbu, były wyjątkowo ładne. Wrócę tam i to wkrótce. Wrócę dokończyć poszukiwań wzgórza z drzewem. Było tak: zszedłem ze Skotnicy i idąc pod górę po zboczu ostatniej górki, Góry Filara, wypatrywałem drzewa. Tutaj dygresja: szedłem rozkisłym polem, kroki stawiając tak, jakbym nogi miał nagle ociężałe. Miałem, dźwigałem parę kilogramów lepkiego, tłustego błota.

A ja prałem sznurówki przed wyjazdem – pomyślałem w bezradnym proteście patrząc na buty.

Byłem prawie pewny, że skoro wcześniej nie znalazłem drzewa, to tutaj jest na pewno. Szczyt był jednak łysy. Owszem, widoki rozległe, na wszystkie strony, ładne, urozmaicone, ale drzewa nie było, więc nie to wzgórze widziałem parę tygodni temu z daleka. Rozejrzałem się uważnie i… wzgórze zobaczyłem za sobą, nieco w bok.

Minąłem je o kilometr, niezauważone, ukryte za grzbietem. Wiedząc gdzie patrzeć, zobaczyłem to wzgórze (dalekie, malutkie, ale jednak) na kilku dzisiejszych zdjęciach robionych w różnych miejscach trasy.

Gapiostwo? Tak, ale będę się bronił: winna jest też mgła tamtego dnia, gdy zobaczyłem wzgórze po raz pierwszy. Myślałem, że widzę je na tle nieba, a teraz wiem, że widziałem na tle Mniszka niewidocznego zza mgły. Może gdybym wiedział o tym, górkę odnalazłbym. Kiedy ją zobaczyłem z niewielkiej odległości kilometra, wydała mi się jeszcze ładniejsza.

Następnym razem dojdę do ciebie; dzisiaj już nieco za późno, nie chcę się spieszyć – szepnąłem, a myśl o tej wędrówce sprawiła mi przyjemność.

Obrazek ze szlaku:

Biel i błękit, pole i niebo, nic więcej, a przecież tak wiele. Może nawet wszystko.

Trasa: z Witkowa na Młynarkę i Górę Krawca. Za wioską Borówno podejście na wzgórze ze starym kamieniołomem i dalej wzdłuż pasma wzgórz na Jastrzębią Górę. Zejście ku lokalnej szosie i przejście podnóżem wzgórz pod wieś Czarny Bór. Za wioską wejście na wzgórze Boracza. Następnie wzgórza Skotnica i Góra Filara. Powrót do wioski Witków.

Dystans 22 km w czasie 10,5 godziny. Spora była suma podejść. Program do rejestracji trasy podaje 890 metrów w górę i oczywiście tyleż w dół, ale mam wątpliwości co do prawidłowości jego wyliczeń; myślę, że raczej 600-700 metrów. Niepotrzebnie się martwiłem stanem nóg, wieczorem nie bolały.





















niedziela, 13 lutego 2022

Ludzie a Ziemia

100222

Mam „zielone” przekonania, a więc uznaję dbałość o Ziemię za sprawę najwyższej rangi, chociaż nie należę do żadnego stowarzyszenia, z żadnym nie sympatyzuję, ani też nie zaglądam na strony czy kanały o tej tematyce. Do zdecydowanej większości swoich poglądów doszedłem sam, drogą przemyśleń i nabywania wiedzy z książek popularnonaukowych; ta prawidłowość dotyczy także poglądów na temat ekologii. Można powiedzieć o mnie, że jestem samoukiem. Ostatnio chodzą mi po głowie myśli na pewno nie odkrywcze, ale moje, nie przyjmowane od kogoś.

Chodzi o ludzi i ludzką gospodarkę.

Cały nasz przemysł bazuje na surowcach nieodnawialnych, to znaczy takich, których nie przybywa, a tylko ubywa. Niektórych jest dużo, wystarczy ich na wieki, innych jest niewiele i wyczerpanie zasobów możliwe jest w najbliższych dziesięcioleciach. Energię pozyskujemy głównie z tych nieodnawialnych surowców, z węgla, ropy i gazu. Ropę naftową zużywamy w ogromnych ilościach nie tylko do produkcji paliwa do samochodów, ale i w przemyśle chemicznym. Niektórzy nie zdają sobie sprawy w ilości produktów codziennego użytku wykonywanych z ropy naftowej. Nie tylko typowy plastik, a więc nieszczęsne, wszechobecne folie, torby i butelki, ale i obudowy smartfonów, oprawki okularów, pudełka na drobiazgi, leki, niemal cały wózek dla dziecka, spory kawałek samochodu, ale i wiele naszych ubrań, od skarpetek poczynając, poprzez buty na kurtkach kończąc. Potrafimy przekształcać węglowodory, ale produkować ich na masową skalę nie potrafimy. Żeby zrobić zabawkę dla dziecka, opony do samochodu, asfalt na drogę i mazut do silników okrętowych, potrzebujemy ropy naftowej.

Wytwarzamy ogromne ilości gazów, pyłów, płynów i najróżniejszych śmieci zanieczyszczających atmosferę, ziemie i wody. To prawdy powszechnie znane, więc na ich pobieżnym wyliczeniu zakończę wstęp i przejdę do nakreślenia zakresu koniecznych zmian, a zacznę od łatwiejszych, mianowicie technicznych.

Energię elektryczną, której produkcja odpowiada na niemałą część zanieczyszczeń i zużycia surowców, produkować można z energii atomów. To wiadomo, wszak od lat działają elektrownie atomowe, ale mimo że są czystsze od węglowych, mają swoje wady: są nimi prace górnicze przy wydobyciu rud uranowych, kłopotliwe procesy jej wzbogacania, oraz wysoce szkodliwe, bo promieniotwórcze, odpady. Fakt, jest ich niewiele, ale wymagają kosztownego przechowywania przez nieokreślony czas. Może kiedyś nabędziemy umiejętności ich utylizacji. Wad tych nie mają reaktory termojądrowe. W nich też energię uzyskujemy z atomów, ale nie poprzez rozbijanie jąder ciężkich atomów, jak uran czy pluton, a z połączenia najlżejszych jąder, czyli wodorowych. Paliwo uzyskuje się z wody, więc jest go niemal nieograniczona ilość, a odpadów promieniotwórczych nie ma. Rewelacja. Tylko że takich reaktorów też nie ma. Od lat buduje się urządzenia badawcze; efekty są stopniowo coraz bardziej obiecujące, ale nadal nie potrafimy efektywnie, w sposób ciągły, dokonywać łączeń jąder wodoru. Dodam tutaj, że proces ten nazywa się fuzją termojądrową i jest identyczny do reakcji zachodzących wewnątrz gwiazd. Dzięki niej wszystkie gwiazdy, a więc i nasze Słońce, świecą. Problem jest w stworzeniu i długotrwałym utrzymaniu odpowiednich warunków: potrzebna jest temperatura wynosząca dziesiątki milionów stopni dla pokonania siły, z jaką jądra odpychają się od siebie, niechętne połączeniu. Jednak kiedyś zbudowana zostanie pierwsza elektrownia bazująca na procesie fuzji, później powstaną następne, aż w końcu wygaszony zostanie ostatni kocioł na węgiel czy gaz. Ta przemiana wydaje mi się najłatwiejsza, mimo ogromnych trudności technicznych i kosztów, jednak zajmie być może dziesięciolecia, a czas nagli.

O silnikach spalinowych już pisałem. Są bardzo skomplikowane (a zatem drogie i z dużym śladem węglowym) i nie dość, że spalają surowiec nieodnawialny, to jeszcze emitują szkodliwe gazy i pyły. Elektryczne nie mają tych wad. Samochód z prawidłowo wykonanym i eksploatowanym silnikiem indukcyjnym może przejechać miliony kilometrów, a rur wydechowych nie ma. Tyle że nie potrafimy budować baterii o odpowiednio dużych pojemnościach i jednocześnie małych oraz bez użycia rzadkich metali. Obecnie produkowane wystarczają na przejechanie paruset kilometrów bez ładowania, ich żywotności sporo brakuje do tych milionowych przebiegów, są wątpliwości co do efektywności procesów utylizacji, a do produkcji używany jest lit, którego jest mało. Jednak dopiero od czasu sukcesu samochodów Tesli, czyli od około dziesięciu lat, intensywnie pracuje się nad nowymi akumulatorami. Wieści są obiecujące, chociaż potrzebny jest czas na badania i uruchomienie masowej produkcji.

Gorzej z przebudową całego przemysłu i zasad jego funkcjonowania.

Problem tkwi w nastawieniu na zysk. Problem tym większy, że właśnie zysk jest motorem napędowym postępu technologicznego koniecznego do zmniejszenia zanieczyszczania Ziemi. Co się dzieje, gdy ludzie nie mogą się bogacić, pokazał Związek Radziecki, nadal pokazuje Kuba. Jednak ten sam zysk nakazuje produkować dużo i byle jak. Produkt ma się szybko zepsuć, a jego naprawa nie może być opłacalna. Służą temu wyrafinowane metody badawcze i produkcyjne, wspierane przez zespoły znawców ludzkiej psychiki. Mamy kupować, zużywać, kupować – i tak bez końca.

Aby prawdziwie dbać o naszą Ziemię, należy wytwarzać produkty trwałe, ale takie będą droższe i znajdą mniej nabywców, co zmusi firmy do zmniejszenia produkcji. Dobrze, o to chodzi, chciałoby się krzyknąć, ale jest druga strona tego medalu: to redukcja zatrudnienia. Ponieważ zmiana musiałaby dotyczyć bardzo dużej ilości firm, zwolnienia mogłyby być masowe i spowodować recesję. Nasza gospodarka nie znosi spadku wytwórczości i zatrudnienia. Takie zjawiska powodują panikę na rynku i w efekcie następne redukcje, czyli mają wbudowane sprzężenie dodatnie. Musi być wzrost, wtedy jest dobrze, ale dokąd ma trwać wzrost produkcji i usług? Gdzie i jaki kres?

Dochodzę tutaj do zmian najtrudniejszych, zmian nas samych.

Można by powiedzieć, że wymuszenie zmniejszenia produkcji jest łatwe, wszak wystarczy zmniejszyć popyt, ale to jest właśnie zmiana najtrudniejsza, a przy tym bliższa psychologii i socjologii niż ekologii.

Zmniejszenie popytu, czyli naszej konsumpcji, to nie tylko racjonalne wykorzystywanie zakupionej żywności, a marnujemy wielkie jej ilości, nie tylko rezygnacja z kupowania bez zastanowienia niepotrzebnych ale błyszczących gadżetów, to także użytkowanie posiadanych dóbr póki do użycia się nadają, a my wymieniamy ubrania, meble, samochody, telewizory, właściwie wszystkie produkty, częstokroć tylko dlatego, że się nam znudziły.

Potrzebne jest oszczędzanie na zakupach, które w istocie trudno odróżnić od zachowań wymuszonych biedą.

Mało tego! Potrzebne są zwyczaje ekologiczne na co dzień, nieznane jeszcze niedawno, a i teraz przez wielu niepraktykowane. To swoiste oszczędzanie. Nietypowe, bo nie tyle pieniądze się oszczędza, co produkty, a zatem surowce i Ziemię.

Do sklepu chodzić z torbą; dwóch kupionych cebul nie wkładać do woreczka; unikać zakupu napojów w szklanych opakowaniach jeśli nie są zwrotne, ograniczać zakup produktów w butelkach plastikowych i plastiku ogólnie. Ograniczyć do minimum używanie ręczników papierowych, nie włączać pralki dla paru małych ciuszków, otwierać kran z wodą tylko wtedy, gdy jej używamy. To oczywiście przykłady, a sposobów ograniczenia naszej konsumpcji i wytwarzania śmieci jest mnóstwo. Jestem, nota bene, za znacznym opodatkowaniem wszelkich butelek i innych opakowań nie ulegających szybkiemu rozkładowi, ponieważ są zbyt tanie, i w rezultacie mało komu opłaca się używać je ponownie lub poddawać recyklingowi; całe wpływy z tego podatku powinny być przeznaczone na ulgi dla firm zagospodarowujących odpady.

Wiele z tych sposobów praktykuję, chociaż powinienem więcej, co oznacza, że są wyraźne skazy na mojej zieloności. W końcu będąc na emeryturze wróciłem do pracy, ponieważ chcę mieć nowszy samochód. Nie kupowałbym go, ale mój opel ma już 22 lata i się po prostu sypie. Chcę tylko powiedzieć, że oszczędzanie „ekologiczne” nie jest uciążliwe, jeśli jest praktykowane świadomie, a nawet sprawia przyjemność.

Wielu ludzi nie chce oszczędzać. Mówią, że harują po to, by mieszkać w ładnie i modnie urządzonym mieszkaniu, jeździć niestarym samochodem, mieć nowego smartfona i często wymieniać zawartość szaf, bo ich stać. Chcą, by inni wiedzieli o tym.

Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Ziemi nie stać na takie zachowania. Jest nas za dużo i za bardzo eksploatujemy naszą planetę. Winne jest nasze rozpasanie konsumpcyjne, podsycane wszechobecnymi reklamami (byłbym za ich opodatkowaniem na rzecz ekologii), mała wiedza o potrzebie ochrony Ziemi, oraz cechy naszych umysłów. My nie dostrzegamy zagrożeń odległych o lata. Przestraszymy się bliskiego gromu z nieba, daleki nie robi na nas wrażenia. Trudno nam pojąć ogrom powiązań w planetarnym ekosystemie oraz rozliczne skutki naszych ingerencji, a na dokładkę często podważamy ustalenia naukowców, jak więc przekonać Kowalskiego i Smitha do niewymieniania samochodu w tym roku, skoro maszyna nie jest stara, mimo że stać ich na zmianę.

Winien jest nasz brak wyobraźni i zwykły prymitywizm. Brane bez wyraźnej potrzeby woreczki w sklepie? Przecież są darmowe! Butelka wyrzucona w lesie? Była pusta i tylko jedna, więc nie przesadzaj, brachu.

Szczerze mówiąc, nie wierzę w przemianę ludzi. My chcemy mieć i to mieć coraz więcej. Uważamy, że nam się należy to i tamto, należy coraz więcej.

Jedyne, co może nas zmienić, to katastrofa na skalę globu, na przykład, albo ceny rosnące o tysiące procent. Jest tutaj podobieństwo do mechanizmów działających w przyrodzie: nic nie powstrzyma wzrostu liczebności gatunku, jeśli nie ogranicza go brak żywności ani naturalni wrogowie. Dopiero katastrofalny głód lub radykalna zmiana środowiskowa przywraca liczebność do odpowiedniego poziomu, co w istocie oznacza hekatombę ofiar.

Podobnie może być z nami. Skoro nie przyjmujemy przestróg, przyjmiemy, być może, srogą i bolesną nauczkę.

PS

Często widzę na ulicach plakaty informujące o podatku klimatycznym wynoszącym 60% kosztów produkcji energii elektrycznej. Jest to prawda i jednocześnie świadoma manipulacja.

Na kwoty płacone za prąd składają się trzy główne a różne czynniki: pierwsza część kosztów, to elektrownie, druga, to wielkie linie przesyłowe i centra jej rozdzielania, to praca potocznej „elektrowni”, czyli firm, które doprowadzają prąd do mieszkań, zakładają liczniki i pobierają opłaty, a trzecia część to polskie podatki. Produkcja, przesyłanie i dystrybucja detaliczna, podatki – trzy etapy, z których każdy kosztuje około trzecią część naszych rachunków. Skoro w procesie produkcji energii opłaty wynoszą 60%, a te są trzecią częścią całości kosztów, to znaczy, że w cenie detalicznej wynoszą one 20%.

Akcja (de)informacyjna o kosztach jest elementem szerszej akcji zniechęcania nas do Unii.

Dopisek późniejszy: ten sześćdziesięcioprocentowy podatek pozostaje w kasie państwa, nie jest przesyłany do Brukseli, i z założenia miał służyć od finansowania rozwoju czystej energetyki, a służy, jak podejrzewam, do łatania dziur w budżecie.

PS2

Byłem dzisiaj w Górach Wałbrzyskich. Trójgarb, jedną z pokaźnych góry tego pasma, widziałem niemal cały dzień. Jest i na tym zdjęciu. Przyjrzyjcie się, co widać w lewym dolnym rogu zdjęcia. W pobliżu nie ma wioski, najbliższą jest ta widoczna w dolinie. Ktoś musiał specjalnie przejechać parę kilometrów polną drogą.

Ziemia zasypywana jest śmieciami przez śmieci.

środa, 9 lutego 2022

W wietrzny, deszczowy i ładny dzień

 060222

Chcąc ustalić miejsca wędrówki, czasami puszczam myśli samopas czekając na pojawienie się obrazów znanych miejsc – i tam jadę. Pytając się w ten sposób swoich wspomnień przed dzisiejszym wyjazdem, ujrzałem drogę pod Twardocicami, ale oglądając mapę, zobaczyłem nieco na północ od tej wioski wzgórza, do których nie doszedłem rok temu, i zdecydowałem poznać je dzisiaj. Cała trasa była mi nieznana, prawdziwa terra incognita, co warte jest zaznaczenia wobec półrocza spędzonego na kaczawskich wędrówkach. Tłumaczę się rozległością Pogórza Kaczawskiego; w zależności od przyjętych granic, mierzy 700 albo i blisko 1000 kilometrów kwadratowych. Nieźle znam południową część, bliższą Górom Kaczawskim, natomiast na północnych krańcach są duże obszary w ogóle mi nieznane. Dzisiejszy wyjazd wypełnił treścią jedną z tych białych plam. Od razu dodam, że owa treść okazała się urokliwa, i dlatego planuję wrócić tam w czasie letniego urlopu.

Wiatr i niewielki deszcz – taka była prognoza synoptyków, i tym razem się nie mylili. Czułem jednak taką potrzebę wyjazdu (dwa tygodnie przerwy!), że nie zrezygnowałbym nawet z powodu dużego deszczu. Okazało się, że wiatr głowy nie urywał, a padający przez pół dnia deszcz nie zmoczył mnie, chociaż musiałem chodzić w kapturze i specjalnych nieprzemakalnych rękawicach. Byłem odpowiednio ubrany, nie marzłem, w czym pomagała plusowa temperatura.

Krajobraz jest tam typowy dla północnych części Pogórza Kaczawskiego: rozległe pola na niewielkich wzgórkach, czasami ledwie zaznaczonych, w szerokich i płytkich dolinach liczne wsie, z rzadka rozrzucone większe wzgórza, a zdarzają się wśród nich i górki o dość stromych zboczach. O ile Ostrzyca króluje południowej części pogórza, tak w północnej góruje Grodziec. Jest bardziej masywny od smukłej Ostrzycy; na jego spłaszczonym szczycie widoczne są z daleka dachy zamku.

Głównym celem wędrówki było pasmo trzech wzgórz na północ od wioski Zbylutów. Przyjechałem tam tak jak lubię, przed świtem, żeby spokojnie wypić kawę i wyruszyć o szarej godzinie, gdy kontury domów wioski wyłaniają się z mroku. Przyznam się do słabości: czasami, gdy świt jest mroźny, albo deszczowy i wietrzny jak dzisiaj, kiedy otworzę drzwi i zimno lub wiatr wtargną do nagrzanego wnętrza samochodu, czuję chęć szybkiego zatrzaśnięcia drzwi i powrotu. Oczywiście nigdy nie wróciłem i nigdy nie żałowałem wyjazdu, chociaż nie oceniam ich jednakowo. W pierwsze minuty marszu potrafi pojawić się inna myśl: mam 9 albo i ponad 10 godzin czasu; jak mi miną? Nie będą się dłużyć?

Zawsze mijają szybko, nierzadko za szybko. Czas jakby się rozpędzał. Początkowe pół godziny czy cała godzina są znaczącym czasem, później okazuje się, że już minęła dziesiąta albo jedenasta, a wkrótce, niemal nagle, jest trzynasta, czternasta, i już wracam, już liczę odległości by zorientować się, czy zdążę przed zmierzchem. Na ogół przychodzę przed zmrokiem, ale bywało, że zapędzałem się za daleko i do samochodu docierałem w nocy. Parę lat temu wracałem bezdrożem w ciemną noc, prowadził mnie niewyraźny, ciemniejszy od nocy, brzeg lasu. Mile wspominam tamten powrót.

Na pierwszym wzgórzu, Leśnej, jest kamieniołom, a że takie miejsca bywają ciekawe i ładne, poczłapałem śliską drogą do kopalni piaskowca, jak głosiła informacja na mapie. Ta rozjeżdżona ciężkim sprzętem błotnista droga widziana w deszczowy wczesny ranek jeszcze nie w pełni zamieniony w dzień, była przeraźliwie smutna. Taka też była widziana tam zmęczona życiem czereśnia – nie jedyna stara, reumatyczna czereśnia dzisiaj oglądana.

Niestety, jedyne wejście okupowane było przez cerbera.

Nie wolno! Złamie pan nogę i poda nas do sądu.

Uznałem jego zachowanie za nieuprzejme, ale zakaz był uzasadniony, bo moje doświadczenia zawodowe potwierdzają takie zachowania niektórych ludzi. Moda przyszła z Zachodu, chyba ze Stanów: przewróciłem się na nierównych płytkach chodnikowych – kto jest winien? Kogo mam pozwać do sądu?

Bez słowa zawróciłem, ale nie zdecydowałem się na wejście na wał otaczający kopalnię, jak zwykle robię, bo ten był wyjątkowo stromy i najeżony dużymi złomami kamiennych odpadów. Na pocieszenie znalazłem plac z gotowymi bloczkami piaskowca. Czyż nie ładny materiał na podmurówki?

Poszedłem ku Karczmisku, następnej górze w masywie, a że na rozległym polu wybrzuszonym zboczem wzgórza zobaczyłem samotne drzewo na tle nieba, skręciłem w boczną dróżkę chcąc rozpoznać gatunek i chwilę postać pod tym polnym samotnikiem. Robiliście tak? Spróbujcie. Krajobraz oglądany spod dużego drzewa rosnącego na miedzy lub przy drodze jest ładniejszy.


 Dzisiaj kilka razy wchodziłem na boczne drogi, co i widać na mapce trasy. Skręcałem widząc urwisko, zagajnik, albo po prostu ładną drogę. Wiele jest tam polnych dróg potrafiących skusić wędrowca, i właśnie dla zobaczenia ich letniej urody chciałbym wrócić za kilka miesięcy.

Stojąc przy tej polnej czereśni, jak się okazało, po raz pierwszy dzisiaj zobaczyłem hegemona okolicy, Grodziec. Tę górę widziałem później wielokrotnie, z różnych miejsc trasy. Kilka razy pokazała mi się nagle, wychylając się zza drzew, ale i widziałem ją powoli wyrastającą z ziemi na linii bliskiego horyzontu. Lubię ten efekt perspektywy: góra wyłania się z niebytu i rośnie w miarę moich kroków, oderwana od podłoża, ponieważ dopiero w chwili wejścia na szczyt wzniesienia, gdy nagle horyzont ucieka ode mnie na wiele kilometrów, widzę ją całą, ze swoim podnóżem i wioskami przycupniętymi u jej stóp. Lubię odczuwane wtedy wrażenie otwierania się doliny przede mną i lubię widok mojej drogi, która jeszcze chwilę temu kończyła się blisko, na tle nieba, a teraz rozpędzona biegnie zakolami daleko, ku malutkim domkom wioski w dolinie. Biegnie rozradowana pędem, ale i ogląda się na mnie, co zdarzyło mi się widzieć kilka razy na własne oczy. :-)

Pod Raciborowicami, a właściwie nad tą wioską, stoi wiatrak w ruinie. Obok jest zaznaczone na mapie wzgórze, Trawnik, a miejsca z nazwą zawsze warto poznać, więc poszedłem tam. Budowla czyni wrażenie wielkością i masywnością, także nadal widoczną starannością wykonania. Szkoda, że to ruina, bo – tak pomyślałem – można by urządzić w nim schronisko, hotelik albo coś.



 Trawnik okazał się mało zaznaczonym wzgórzem, którego szczyt równie dobrze może być tutaj, jak i sto metrów dalej, ale widoki z niego są ładne i rozległe. W pobliżu szczytu opasuje je zapomniana, zielona droga; w lecie na pewno motyle po niej fruwają.

Za wzgórzem wszedłem w las, wybierając jego wąski pas. Dnem dolinki płynął strumień, a jego brzegu bronił gąszcz uschniętych badyli. Znalazłem jednak ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta i bez problemów doszedłem do strumienia. Warto było. Nie dość, że strumyk jest wyjątkowo ładny swoją naturalną dzikością i meandrami, to przy nim zobaczyłem kępę przebiśniegów. Zaczynają kwitnąć, a to znaczy, że wiosna tuż tuż. Leszczyna też potwierdza tę radosną wiadomość swoim kwitnieniem. Wiosna już blisko!




 

Na drugi brzeg przeszedłem po konarach zwalonego drzewa. Były śliskie, więc szedłem powoli trzymając się oburącz (kije rzuciłem na drugą stronę), a gdy w końcu stanąłem na ziemi, byłem dumny jakbym wyczynu dokonał nie wiadomo jakiego.

Widziałem nie tylko czereśnie. Gdzieś pod Sośnicą (są dwie górki tej nazwy, i to blisko siebie), na rozdrożu, zapatrzyłem się na dąb i lipę, a niewiele dalej, na skraju uroczego zakątka z urwiskiem i dróżką skręcającą do lasu, zobaczyłem całujące się brzozę i lipę. Oto dowód, żeby nie było, że zmyślam.


Chcąc wejść na Sośnicę, najwyższe wzgórze w okolicy, szedłem brzegiem lasu i rozległych pól, ale drogę zamykał mi las dużym jęzorem schodzący w dolinę, jednak zdjęcia Googli pokazywały wolny przesmyk. Był, chociaż zwątpiłem i już się nastawiałem na przejście lasem.

Wielkie płaszczyzny pól zieleniące oziminą, jak teraz, mają trudny do zdefiniowania czar. Ich widok uspokaja i nastraja pozytywnie. Jest w nim zapowiedź przyszłych plonów, sytość i bezpieczeństwo przyszłości. Swojskość, polskość, optymizm i spokój.

Oczywiście skręciłem ku wielkim słupom potężnej linii energetycznej. Rok temu była jeszcze w budowie, teraz jest chyba gotowa. Patrzyłem na konstrukcję tych słupów, analizując celowość poszczególnych ich elementów. Tak, konstrukcje mnie fascynują, a tutaj jest jeszcze świadomość przesyłania wielkich mocy w sposób czarodziejski, bo po prostu drutami rozciągniętymi między słupami. Nic, tylko czary jakieś.


Na łące oddzielonej od drogi tylko sznurkiem pasło się bydło. Zwierzaki patrzyły na mnie, a jeden z nich, na pewno by
k skoro wyglądał byczo, patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie zjeść albo chociaż nadziać na rogi! Nie wierzycie? Proszę, oto dowód.

Trasa:

Ze Zbylutowa poszedłem do kamieniołomu na Leśnej. Przełęczą między Karczmiskiem a Sośnicą doszedłem do wioski Raciborowice Górne. Poznałem wiatrak i wzgórze Trawnik. Idąc wioskową ulicą i dalej polami trafiłem pod wzgórze Sośnica i obszedłszy je wróciłem do Zbylutowa.

W ciągu bez mała dziesięciu godzin przeszedłem 23,5 kilometra.