Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 17 kwietnia 2024

Rzeczywistość i marzenie

 060224

Wielokrotnie przymierzałem się do napisania tekstu o moim podejściu do posiadania dóbr i o kierunku, w którym powinna podążać ludzkość, ale odkładałem pisanie nie znajdując w sobie dość sił i argumentów uznanych za potrzebne do zmierzenia się z tym zadaniem. Nadal ich nie mam, na pewno temat ledwie zacznę wiele upraszczając i omijając, ale w końcu zdecydowałem się na pisanie dzięki dwóm wybitnym osobom: pierwszy to Ajschylos, poeta i myśliciel żyjący 2500 lat temu tam, gdzie kolebka – także przez niego kształtowana – naszej cywilizacji; drugi to zmarły niedawno profesor Aleksander Krawczuk. Był uczonym, starożytnikiem, pisarzem, mądrym i prawym człowiekiem. Trudność polega na nader łatwym zbanalizowaniu myśli i wniosków, zapewne nie uniknę tej pułapki, ale chociaż wesprę się słowami tych dwóch cenionych przeze mnie ludzi.

RZECZYWISTOŚĆ

Żądza sławy, pieniędzy i władzy działa jak narkotyk: trudno się od niej uwolnić, a dawki muszą być zwiększane dla zachowania dobrego samopoczucia. Trzeba przerwać tę niekończącą się spiralę, ale zdecydowana większość ludzi nie widzi potrzeby lub możliwości zmian. Mieszkańcy bogatych i bezpiecznych krajów uznają obecny stan za trwały, dobrobyt i stabilizację za pewnik i w przyszłości. Czy na pewno? Pandemia, później wojna blisko nas, zmieniły wiele, może nawet wszystko. Jeszcze w 2019 roku mogło się wydawać, że już tylko wzrosty przed nami i zajmowanie się modnymi trendami, ale teraz widać gołym okiem, jak cieniutka jest warstewka cywilizacji na grzbiecie jaskiniowca zwącego się homo sapiens i jak niepewna jest przyszłość Europy i szerzej – cywilizacji. Teraz widać, że czasy Stalina i Hitlera nie minęły i zamiast budować naszą dobrą przyszłość, produkujemy narzędzia zabijania szykując się do działań, którym z pasją oddajemy się od początku naszego istnienia – wzajemnego mordowania.

Wielki kraj ze wschodu nie jest wyjątkiem. Druga wojna domowa w Kongo pochłonęła ponad 5 milionów istnień ludzkich w wyniku działań zbrojnych, głodu i chorób. Syria, Jemen, Sudan, Etiopia, Strefa Gazy – to tylko nieliczne przykłady krajów, w których ludzie cierpią i giną. Szacuje się, że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza w wojnach zginęło nie mniej niż 200 milionów ludzi, a dwa miliardy żyje na terenach objętych konfliktami zbrojnymi. W tych biednych ekonomicznie krajach nawet kilkadziesiąt procent ich nader skromnych dochodów pochłaniają walki zbrojne. W krajach, w których ludzie głodują!

Daleko od nas? Oni nie należą do lepszego Zachodu? Dwie wojny światowe rozpętane w Europie, wojna na Bałkanach, teraz w Ukrainie, zaprzeczają takim twierdzeniom. Kiedy słucham analiz sytuacji między państwami (czyli o geopolityce, jak teraz zwykło się mówić), prędzej czy później zawsze mam wrażenie bycia świadkiem narady wilków przed atakiem na sarny.

To są wielkie sprawy, a są inne, drobniejsze, wydawałoby się, przy tamtych milionach zabitych. Korupcja na najwyższych szczeblach władzy, także w krajach europejskich, kradzież publicznego grosza albo jego marnotrawienie, prawa ustalane pod zamówienia wielkich korporacji a sprzeczne z interesem społeczeństw, ograniczanie naszych swobód dla utwierdzenia władzy. To wszystko dzieje się u nas, w Europie. Nie jesteśmy lepsi od tamtych wyrzynających się Azjatów i Afrykanów, tylko mamy mniej możliwości na skutek lepszego działania prawa, czyli po prostu lepsi jesteśmy ze strachu lub pod przymusem.

Żądza pieniądza przejawia się na każdym kroku, także w formie niesprzecznej z prawem. Za istotny przykład, silnie związany z ekologią i naszą żądzą posiadania, mam produkowanie rzeczy mało trwałych i nierzadko nienadających się do naprawy, ale tańszych od tych solidnych, oraz wymuszanie na nas określonych działań w zakresie produkcji i zakupów. Mamy szybko kupować, szybko wyrzucać i znowu kupować, ponieważ w ten sposób producenci mają zyski a my mamy swoje upragnione dobra. Nadto usilnie zachęca się nas przekonywując na wszelkie sposoby, nie tylko reklamami ale i prawem, do kupowania tego, co jakoby jest dobre dla nas i dla planety, albo niekupowania i nieużywania tych uznanych za złe.

Nastawieni (i nadal nastawiani) jesteśmy na rosnącą konsumpcję dóbr wszelakich, co jest sumarycznym skutkiem skłonności tkwiących w nas od zawsze i wpajaniem nam na każdym kroku modelu szczęśliwego i nowoczesnego człowieka zwącego się homo consumens.

Każdego roku oczekujemy wzrostu gospodarczego, czyli zwiększonego wytwarzania produktów i usług. Jeśli braki dotyczą dóbr podstawowych, jak jedzenie, ubranie, mieszkanie, to trudno dopatrzeć się w takim oczekiwaniu czegoś złego, ale już tutaj ujawnia się nasza cecha, która nie tylko wiedzie nas na manowce, ale i wniwecz obraca wszelkie próby ustaleń co jest, a co nie jest, owym dobrem podstawowym. Dla jednych nędzą będzie tani obiad zjedzony w barze, dla innych luksusem, chociaż raczej już nie w naszym kraju; dla pewnej grupy ludzi jeżdżenie samochodem wartym 20 tysięcy będzie wstydem i fizyczną udręką, dla innej normą a nawet wygodą, dla jeszcze innej nieosiągalnym dobrobytem. Te oceny nie są stałe, a zmieniają się wraz ze zmianą zamożności. To, co dla początkującego biznesmena lub pracownika było luksusem, w miarę wzrostu dochodów powoli i niepostrzeżenie dla nich staje się oczekiwaną normą, a luksus znajdują na wyższym poziomie cenowym, jeszcze dla nich nieosiągalnym, przy czym i ten stan jest tymczasowy. Nie ma tu stałych granic między podstawami (naszego bytu), normami i luksusami, tak jak nie ma takiej ilości pieniędzy, którą uznamy za nadmiar.

Bardzo celnie wyraził to wszystko Richard Easterlin, amerykański profesor ekonomii.

„Wraz z rosnącym bogactwem to, co kiedyś było bytową koniecznością, czyli zaspokojenie głodu, dach nad głową, to wszystko stawało się banałem, normalnością, natomiast luksusy zamieniały się w wygody, a wygody w potrzeby.”

„Triumf wzrostu gospodarczego nie jest triumfem ludzkości nad materialnymi pragnieniami, a raczej triumfem materialnych pragnień nad ludzkością.”

Triumf materialnych pragnień nad ludzkością – jakże celne słowa! To, co miało być ledwie podstawą, zabezpieczeniem życia, zostało rozdęte do monstrualnych rozmiarów i stało się jego celem nadrzędnym. Żądza posiadania zapanowała nad nami.

Ten ekonomista sformułował, nota bene, zasadę nazwaną od jego nazwiska Paradoksem Easterlina. W skrócie: polega on na braku związku między satysfakcją a wzrostem zamożności u ludzi bardzo bogatych. W tym artykule są krótkie a celne uwagi na ten temat (chociaż nie zawsze precyzyjnie opisane w naszym języku) a dotykają one jądra tego, co chciałem opisać w tym tekście: destrukcyjnego działania naszego nienasyconego głodu posiadania.

Reklamy wołają do nas: kupować, kupować, kupować! No i kupujemy coraz więcej, kupujemy ponad potrzeby, sens, logikę i etykę. Nawet szczęście potrafimy utożsamiać z możliwością posiadania dóbr; znacie słowa Marilyn Monroe o szczęściu i zakupach, prawda?

„Wszelkie nieszczęścia nie pochodzą z braku, a z nadmiaru dobrobytu.” To słowa Lwa Tołstoja.

Dążności do zdobycia dóbr nie można z gruntu ganić, ponieważ sprzyjała i sprzyja rozwojowi gospodarczemu, a bez niego nie zastanawialibyśmy się dzisiaj nad wystarczającą dla nas jakością samochodu, a nad sposobem zdobycia czegokolwiek do zjedzenia i przetrwania przednówka, jak to było przez tysiące lat naszej historii. Jednak oczekiwanie ciągłego wzrostu dobrobytu doprowadza nas do ściany, ponieważ nie może wiecznie wzrastać gospodarka, skoro ograniczone są zasoby materiałowe Ziemi oraz jej tolerancja na nasze działania. Jeśli nawet ludzkość znajdzie sposób na usunięcie tej przeszkody, nadal pozostaje pytanie o pryncypia, a w istocie o nich pisał Easterlin. Po zabezpieczeniu naszych potrzeb materialnych logicznym byłoby zacząć żyć, nie zmieniać życia w ustawiczną pogoń za rzeczami i znaczeniem, a to właśnie robimy. Jako jednostki i jako wielkie struktury społeczne zwane państwami.

Dobra są wartością dodatnią, trudno podważać tę konstatację, ale i mają potencjalną wartość ujemną. Na pewnym poziomie, u pewnych ludzi, ich negatywne oddziaływanie można uznać za immanentne, a więc nierozłączne z faktem ich posiadania. Mówiąc wprost: pewnej (większościowej) grupie ludzi dobrobyt po prostu szkodzi, co wszyscy znamy z własnych obserwacji.

Myślę, że to miał na myśli Ajschylos pisząc w „Agamemnonie” te wersety:


„Tyle jeno miej, ile starcza,

jeśliś zdrów na duchu:

zbytek rodzi niedolę!”


Dwa i pół tysiąca lat mają te słowa – niewyobrażalny ogrom czasu. Jeśli uznać, że nowe pokolenie pojawia się co 30 lat, byłoby ich ponad 80. Gdy Ajschylos bronił pod Maratonem swojej ojczyzny (z czego do końca życia był dumny), żyli moi pra – powtórzone osiemdziesiąt razy – prababcia i pradziadek. Od tamtej pory świat ludzi zmienił się nie do poznania, ale jednocześnie pozostał niezmieniony. To, co dla tego Ateńczyka i niewielkiej części jego współczesnych było ideałem, a co wyraził w tych krótkich słowach, nadal rozumiana, akceptowana i stosowana jest przez nielicznych. Jest nawet gorzej, ponieważ wtedy tacy ludzie jak Ajschylos, czyli poeci i myśliciele, mieli wysoką pozycję społeczną, ich słowa miały znaczenie. Wszak nie bez powodów ten mały i biedny naród stworzył i ukształtował zespół pojęć, praw, sposobów rozumowania i widzenia świata, który do dzisiaj zachował swoje indywidualne cechy i nazywany jest zachodnią cywilizacją. Dzisiaj jednak słucha się raczej idoli niż autorytetów. Nie ludzi mądrych, wyróżniających się rozległością wiedzy i wnikliwością myśli, a ludzi potrafiących ustawić się przed kamerami mimo swojej przeciętności albo i miernocie. Wielki wpływ mają też na nas gwiazdy i gwiazdki mediów, sportu i rozrywki; wpływ wielki i negatywny, ponieważ kreowany przez nich i nam przedstawiany świat jest zwykłym błyszczącym koralikiem, a oni sami jakże często klasę i estetykę zastępują epatowaniem szokującymi zachowaniami. Jeśli sens znajdujemy w zdobywaniu pieniędzy i znaczenia, jeśli pożądamy bogactwa i popularności, pora na uświadomienie sobie miałkości naszego ducha – i szerzej: niebezpiecznej drogi społeczeństw wartościujących jednostki tylko pod kątem mamony.

Przy okazji parę słów o wspomnianym moim osiemdziesięciokrotnym pradziadku. Prosty i szybki rachunek na kalkulatorze (mamy dwoje rodziców, czworo dziadków, ośmioro pradziadków, itd.) pokazuje, że musiałem mieć więcej tych odległych dziadków niż ludzi żyjących na Ziemi, jednak paradoksu tutaj nie ma. Nie dość, że wszyscy rówieśnicy Ajschylosa byli moimi przodkami, to jeszcze ich potomkowie w różnych pokoleniach wielokrotnie łączyli się w pary i mieli wspólne dzieci. Tak jest i dzisiaj: wystarczy sięgnąć dostatecznie daleko w przeszłość (na ogół nie więcej niż kilkanaście pokoleń), by znaleźć wspólnych przodków dowolnej pary ludzi. Inaczej mówiąc: wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Szkoda, że nie pamiętamy o tym.

Obraz ludzi

Nas można tresować dokładnie tak samo jak psy. Jeśli nasz przywódca polityczny, guru czy pasterz duchowy każe nam szczerzyć kły, będziemy to robili. Jeśli każą nam zabijać dla wartości uznawanych za nadrzędne, będziemy zabijać i damy się zabić. Każdą szczytną ideę potrafimy zmienić w jej karykaturę albo wprost w morderczą ideologię. Dajemy sobie wmówić każdą głupotę i przyjmujemy każdą paranoję za prawdę objawioną, za którą warto płacić duże pieniądze a nawet cierpieć i cierpienie zadawać. Jeśli nie aż tyle, to chociaż szpilę komuś wbijemy w tyłek, bo wtedy na chwilę poczujemy się od tej osoby mądrzejszym lub sprytniejszym.

Bo tamci mając coś, czego my nie mamy, bo inaczej wyglądają i mówią, bo modlą się do innego boga, albo nawet bez żadnego powodu, z czystej bezinteresownej niechęci do innych, która siedzi w nas niczym potomstwo szatana. Bo nasz mózg nie powstał jako narzędzie do badania świata i mechanizmów społecznych, tylko jako narzędzie do zwiększenia szans przetrwania i posiadania potomstwa, a my o tym nie wiemy albo nie chcemy wiedzieć. Jedną z dróg wiodących do tych celów jest zdobycie i utrzymanie wysokiej pozycji w hierarchii swojej grupy – nieważne jakimi sposobami; w tym jesteśmy dobrzy i na tym się skupiamy. Poważnym problemem okazało się utworzenie ogromnych grup społecznych zwanych narodami i państwami, ponieważ nasza skłonność do zdobywania znaczenia i niechęć do „obcych-innych”, ma rozleglejsze pola działań, co widzimy od stuleci do teraz.

Konieczność istnienia przymusów

Muszą być przynajmniej dwie partie polityczne, bo gdyby była jedna, ich rządy szybko stałyby się dyktaturą. Muszą być przynajmniej dwie konkurujące ze sobą firmy, bo jedna mająca pozycję monopolisty bardzo szybko podniosłaby ceny swoich usług bądź towarów a obniżyłaby jakość, czego doświadczaliśmy w PRLu. Przeszkody i braki nas mobilizują, skłaniają do wysiłku fizycznego i intelektualnego, czynią nas odpornymi na nie. Musimy też mieć bat nad sobą w postaci ograniczeń, nakazów i zakazów by w miarę normalnie funkcjonować. W przeciwnym razie stajemy się gnuśni intelektualnie, przychodzą nam do głowy głupie idee szybko zmieniane w paskudne ideologie, które usilnie narzucamy innym. Stajemy się nieodporni na przeszkody, kłopoty i trudy – nawet takie zwykłe, codzienne. Tracimy sens życia albo znajdujemy go w szalonych działaniach czy ideologiach. W rezultacie zapełniamy (my i nasze dzieci) gabinety psychologów.
Obrazek a propos

Leżący na ziemi złamany konar wierzby iwy trzyma się pnia kilkoma włóknami. Na nim wyrastają nowe gałązki z baziami. Mimo tragicznej swojej sytuacji to drzewo chce żyć i puścić w świat zalążki nowego życia. Jakby wiedziało, że właśnie życie jest najważniejsze. Po prostu żyć – oto cała filozofia.

Patrząc na to drzewo pomyślałem, że ono jest mądrzejsze od człowieka. U nas istnieje wyraźna sprzeczność. Mamy mózg zdolny tworzyć kantaty i pojazdy marsjańskie, a jednocześnie są w nas cechy gorsze niż u najagresywniejszych zwierząt uznawanych przez nas za prymitywne. Nasze cechy wykształcone w zupełnie innym świecie nie pasują do naszych zdolności intelektualnych, a te mamy za duże w stosunku do naszej etyki i moralności. Ludzka zdolność zbudowania rakiety albo urządzeń elektronicznych wykazujących wszystkie z zasadzie cechy świadomego i rozumnego bytu, kontra siedzące w nas od dziesiątków tysiącleci odruchy i sposoby myślenia – oto przepis na tragedię.

MARZENIE

Najszlachetniejsze i najcenniejsze jest pozytywne przeżywanie życia w sposób możliwie mało uzależniony od pieniędzy. Piszę o względnej niezależności, ponieważ w naszym świecie nader trudna, chociaż nie niemożliwa, jest pełna rezygnacja z używania pieniędzy. Wystarczy umiar. Jeśli nasze zainteresowania, hobby, uprawiana aktywność, są zbyt drogie, wypadałoby raczej zrezygnować z nich, niż tracić czas, a nierzadko zdrowie i godność, na powiększanie stanu konta.

Kiedyś cytowałem na tym blogu fragment wiersza Williama Blake’a, teraz wesprę się słowami poety raz jeszcze.


Zobaczyć świat w ziarenku piasku

I niebo w pięknym kwiecie.

Zamknąć nieskończoność w dłoni,

A wieczność w godzinie.”

 

Ta wersja jest nieco zmienionym przeze mnie tłumaczeniem Google.

Znalazłem też inne tłumaczenie, nieznanego mi autora, i chociaż nieco odbiega od oryginału, jest piękne:

Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.”

Proszę nie zwracać uwagi na oczywistą idealizację, wszak poezja ma swoje prawa, a w odbiorze tego wiersza skupić się na istocie. Na idei przeżywania, które nie potrzebuje niesamowitych wyczynów, bycia w wyjątkowych miejscach, posiadania grubego portfela, adrenaliny ani ogłuszania zmysłów. Takie przeżywanie, takie postrzeganie świata i swojego życia, a niechby tylko starania o nie, są po prostu najwartościowsze, ponieważ swoją siłę czerpią z piękna natury, artystycznych dzieł ludzi lub bezpośrednio od nich, a nie z kupowanych wzmacniaczy.

Obcując z oszałamiającym zróżnicowaniem piękna natury i naszej twórczości może nie jest łatwo o częste i głębokie przeżywanie odciskające się w nas trwałym śladem, ale łatwo o miłe chwile dostrzeżenia i docenienia ładnego drobiazgu – i na początek tyle wystarczy. Można je znaleźć na szlakach wędrówek, niekoniecznie w licznie odwiedzanych modnych i drogich miejscach, one są i w parku po sąsiedzku, są w książkach, w muzyce, a otrzymujemy je także od naszych znajomych, przyjaciół i rodziny. Są wszędzie, tylko powinniśmy nauczyć się patrzeć. Ta nauka polega na odrzuceniu przekonania o związku między wartością naszego życia a wartością portfela i pozycji społecznej. Niewiele trzeba, ale jednocześnie wiele dla wielu, by zauważyć piękno i w jakiś sposób przeżyć go w sobie.

 Proszę uważnie obejrzeć to zdjęcie. Jest na nim mój młodszy wnuk, dziecko mojego najmłodszego dziecka. Siedzi zapatrzony w bałwana zrobionego wspólnie z ojcem. Pamiętał o zeszłorocznym bałwanie, czekał na jego tegoroczny powrót, teraz przeżywa swoje sam na sam z nowym wcieleniem tej śnieżnej postaci. Czujecie magię tego zdjęcia? Patrząc na tego małego człowieka przeżywającego chwilę, którą być może zapamięta i poniesie w swoją dorosłość, czuję wyraźnie, jak niewiele znaczy mamona, a jak wiele uczucia i zwykłe chwile dnia powszechnego.

Pozytywne przeżywanie swojego czasu.

>>Człowiekowi w gruncie rzeczy niewiele potrzeba, by zapewnić sobie znośny byt materialny. Szczęście zaś prawdziwe polega na poczuciu swobody; tę zaś może zdobyć każdy, ograniczając swoje wymogi życiowe, rozbudowując zaś świat doznań intelektualnych.

Tego nauczali Sokrates, Diogenes, Zenon, Epikur, Epiktet, Seneka, Marek Aureliusz. <<

Słowa te napisał Aleksander Krawczuk w książce „Starożytność odległa i bliska”.

Od siebie dodam drobne uzupełnienia: Krawczuk, rasowy i w sensie dosłownym klasyczny intelektualista, pisząc o doznaniach intelektualnych miał na myśli, jak mniemam, nie tylko trudniej dostępne dla zwykłych ludzi przeżycia tego rodzaju, ale i to wszystko, co pozytywnego dzieje się w naszym duchu. Wszystkie chwile naszego dobrego przeżywania świata i życia; także zapatrzenie mojego wnuka siedzącego przed swoim bałwanem i myśli budzone we mnie jego widokiem.

Drugie: autor użył słowa „ograniczenie”; trudno o lepsze, skoro w języku odbija się nasze pojmowanie życia i świata, ale budzi ono niewłaściwe skojarzenia ponieważ wiążemy je z przymusem, z niedostatkiem i uciążliwością, z pozbawieniem się tego, czego nie chcemy się pozbawiać, a o niczym takim nie ma tutaj mowy. Aby w pełni pojąć różnicę, trzeba wykonać niemałą pracę, mianowicie przemodelować swój obraz świata i miejsce w nim. Można próbować opisać go paroma słowami: bardziej być niż mieć.

Możliwe jest osiągnięcie takiego stanu ducha i takich poglądów, w których nie tylko przestajemy porównywać się do zamożnych ludzi (potocznego) sukcesu, ale i zaakceptujemy swój stan posiadania, a nawet odczujemy satysfakcję z niepodlegania pragnieniu pieniędzy i wpływów. Decyzja o rezygnacji lub o odłożeniu zakupu na później – zwłaszcza, gdy motywowana jest nie tyle brakiem możliwości, co zasadą lub racjonalnością (np. sprawnością czy dobrym stanem używanej rzeczy), staje się naturalna i uniezależniająca nas od mód i reklam. Wyzwalająca. Nie muszę tego kupować (a tym samym zabiegać o pieniądze) nie muszę tam bywać, nie muszę zajmować stanowiska i pracować pod presją, nie muszę udowadniać, wpływać, załatwiać, a więc jestem wolny.

Wolny, więc spokojniejszy, pogodniejszy, a nawet szczęśliwszy.

Bardziej trzeba nam cenić spokój wewnętrzny, duchową harmonię, niż zajmowany stopień drabiny społecznej czy zawodowej; cieszyć się raczej parogodzinną rozmową z przyjacielem niż setką polubień przez obce osoby na Instagramie; posiadane pieniądze wydać raczej na poznanie swojego (a nawet nie tylko) kraju, niż na nowe rzeczy albo nonsensownie drogie usługi. Zająć się wartościową literaturą, muzyką lub innymi dziełami sztuki, a nie oglądaniem miałkich stron internetowych, zawartości półek sklepowych lub pracą na kolejny samochód skoro posiadany jeździ, mamy w co się ubrać i co jeść. Nie wkręcajmy się w spiralę pożądania rzeczy i pracy na nie. Pamiętajmy, że przez ostatnie drzwi przejdziemy tak, jak przeszliśmy przez pierwsze, czyli nadzy, i jeśli cokolwiek mieć będziemy po drugiej stronie, to na pewno nie pieniądze i władzę. Może jednak pamięć naszych dobrych chwil ocaleje, a jeśli nie, to zawsze zostanie nam godność, której nie zagubiliśmy w walkach o znaczenie i bogactwo.

A więc przebudowa nas samych i naszej cywilizacji? Tak. Czy to nie utopia? Owszem. Nie zmienimy się jako ludzkość, więc albo wypracujemy jakieś obronne mechanizmy społeczne i prawa, postaramy się o zmianę mód i standardów, albo marny czeka nas los.

PS 1

Nie piszę tego wszystkiego z pozycji osoby, która osiągnęła to, o czym pisałem, wcale! Nie jestem przeciwnikiem posiadania, chodzi mi o pewien umiar, o rozsądek w dążeniu do pieniędzy i znaczenia. Chodzi o nieocenianie według takich zasobów siebie, innych ludzi i społeczeństw, o panowanie nad naszymi złymi skłonnościami. To i owo osiągnąłem na tym polu, jednak więcej pracy przede mną niż za mną.

Po prostu opisuję postrzeganą rzeczywistość i swoje marzenie o jej zmianie.

PS 2

Widząc, jak bardzo rozrasta się tekst, kilka pobocznych wątków usunąłem, wiele zachowanych skróciłem, a i tak tekst jest długi. Wiem, że dla wielu za długi, ale nie będę dostosowywał się do obecnych zwyczajów pisania tekstów opatrzonych nagłówkiem „Przeczytasz w dwie minuty”. Ten blog nigdy nie był i nie będzie prowadzony tak, by zyskiwał popularność.

PS 3

Na zakończenie przykłady wielkiej ilości piękna dostępnego każdemu z nas: Jan Sebastian Bach, toccata i fuga d-moll. Dzieło człowieka, który będąc obarczonym licznymi obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi, potrafił stworzyć setki wspaniałych utworów muzycznych. Komponował je tak, jakby nosił w głowie gotowy już zapis nutowy, który wystarczyło tylko zapisać na papierze. Tak jak my napiszemy krótki liścik między jednym zajęciem a drugim, on tworzył utwór, który wielu dobrych kompozytorów mogłoby słusznie uznać za znaczące dzieło w swoim dorobku. Ten człowiek miał wyjątkową, tajemniczą i nadludzką, umiejętność sprowadzania na ten świat piękna w najczystszej postaci.

Jeśli wydaje się za długi lub trudny w odbiorze, proponuję sławne „płynące” preludium C-dur mające w katalogu dzieł Bacha numer BWV 846, tutaj w transkrypcji na gitarę:

niedziela, 14 kwietnia 2024

Nie tylko o wiatrakach

 070424

WIATRAKI

Będąc na Roztoczu zobaczyłem w oddali kilka wiatraków, których rok temu nie było, i oczywiście poszedłem zobaczyć je z bliska. Okazało się, że stoi tam 10 dużych turbin o mocy 3,6 MW każda. Dla porównania: średnie zapotrzebowanie jednorodzinnego domu mieszkalnego wynosi ok. 2 kW, czyli taki wiatrak pracujący pod pełnym obciążeniem zasili 2 tysiące domów, a więc duże osiedle w mieście. Porównanie czyni wrażenie, ale czytajcie dalej. W internecie trafiłem na stronę poświęconą energetyce, a na niej informację o kosztach budowy farm wiatrowych.





Dla nieobeznanych: 1 GW (gigawat) = tysiąc MW (megawatów) = milion kW (kilowatów) = miliard W (watów). Moc żarówki to 5-20 W, telewizora 70-150 W, a czajnika 2000 W czyli 2 kW.

Na wspomnianej stronie podawany jest koszt wiatraków w granicach 5 do 7 milionów złotych za 1 MW; to znaczy, że każdy z widzianych dzisiaj wiatraków kosztował jakieś 20 mln, a cała farma 200. Ogromne pieniądze, ale każdy rodzaj elektrowni kosztuje bardzo dużo. Parę lat temu oglądałem nową elektrownię wodną na Bobrze pod Jelenią Górą. W skałach wydrążone są kanały, położone wielkie rury, stoi duży budynek wypełniony specjalistycznymi urządzeniami, a to wszystko w górach, z dala od dróg. Moc? Raptem 1 MW. Kosztów tej konkretnej inwestycji nie poznałem, ale dowiedziałem się, że średni koszt jednego megawata elektrowni wodnej wynosi w Polsce 8,5 mln zł. Dla porównania: w elektrowni atomowej ten współczynnik wynosi 14,5 mln, czyli jeden zespół prądotwórczy (reaktor atomowy, turbina i generator) o mocy 1 GW kosztuje kilkanaście miliardów.

MOC A ENERGIA

Bardzo często w internecie, nawet na technicznych stronach, piszą bzdury myląc moc z energią. Moc to waty, energię liczy się w watogodzinach. Nie można pisać o mocy 100 watów na godzinę, bo to dokładnie tak, jakbyśmy napisali, że nasz termos mieści litr herbaty na godzinę, a silnik samochodu ma moc 100 kW na pół godziny.

Tak właśnie napisane jest tutaj:

Moc po prostu nie ma związku z czasem, to inna jednostka niż energia, aczkolwiek możemy powiedzieć, że ów przykładowy silnik rozwijał moc 100 kW przez 30 minut, a litr herbaty z termosu wypijemy w ciągu godziny.

Płacimy za zużytą energię, czyli mocy pobieraną w określonym czasie. Jeśli nasz telewizor pobiera 100 watów (czyli 0,1 kW), to w godzinę swojej pracy zużyje 0,1 kWh, czyli jedną dziesiątą kilowatogodziny energii elektrycznej, i za taką ilość zapłacimy. Ledowa żarówka o mocy 10 W, czyli 0,01 kW, świecąca cały zimowy wieczór, powiedzmy, że 10 godzin, zużyje energii 0,01 kW razy 10 h = 0,1 kWh, a czajnik wykorzysta tyle energii w ciągu paru minut.

Jeszcze o nazewnictwie. Wiatraki nazywane są też turbinami albo elektrowniami wiatrowymi. Uważam, że wszystkie te nazwy są prawidłowe, a tutaj wyjaśnię znaczenie technicznego określenia „turbina”. Otóż jest to rodzaj silnika, w którym obrót uzyskiwany jest przez działanie wiatru, wody, spalin lub pary wodnej na łopatki zamocowane na osi. Tak więc dziecięcy wiatraczek jest turbiną, w elektrowniach wodnych są turbiny obracane lejącą się z wysokości wodą (bo wtedy z większą siłą działa na łopatki), a w omawianych wiatrakach łopatkami turbiny jest trzyramienne śmigło na które działa wiatr. Generator natomiast to urządzenie generujące czyli wytwarzające coś technicznego, na przykład prąd. Najmniejszy i kiedyś powszechnie stosowany był montowany w rowerach i wytwarzał prąd do oświetlenia. Żeby generator działał, musi się kręcić. W elektrowniach napędzany jest turbinami, w rowerze wiadomo, a po co w takim razie reaktor w elektrowniach atomowych? Bo my nie potrafimy wytwarzać energii elektrycznej bezpośrednio z rozpadu pierwiastków promieniotwórczych, a to właśnie się dzieje w reaktorach atomowych. Robimy to okrężną i dość prymitywną drogą: w czasie tego rozpadu pierwiastków uwalniana jest ogromna ilość ciepła, które wykorzystuje się do gotowania wody i zbierania pary pod dużym ciśnieniem. Dalej jest tak samo jak w elektrowniach opalanych węglem lub gazem: owa para puszczana jest na łopatki turbiny, ta się kręci i napędza generator. No i mamy prąd w gniazdku.

 Tutaj są zdjęcia turbin parowych stosowanych w elektrowniach, a jak wyglądają turbiny wiatrowe, widać na moich zdjęciach wyżej albo w ręku dziecka.

POJEMNOŚĆ

Skoro już się wymądrzam, wyjaśnię często spotykane nieporozumienie związane z pojemnością akumulatorów. Ta pojemność jest oczywiście miarą ich zdolności przechowywania energii elektrycznej, i do tej pory używano do tego celu jednostki zwanej amperogodziną, w skrócie Ah. Ten parametr wskazywał, ile amper prądu może oddać akumulator przez określony czas, a tworzony był przez pomnożenie prądu i czasu jego pobierania. Na przykład typowy akumulator samochodu osobowego mający 50 Ah pojemności, jeśli jest w dobrym stanie i w pełni naładowany, może dać 5 A przez 10 godzin albo 1A przez 50 godzin. Iloczyn w obu przypadkach wynosi 50 Ah, czyli znamionową pojemność akumulatora. Ta jednostka wystarczała do określania wielkości akumulatorów rozruchowych w samochodach spalinowych, jednak do wielkich baterii akumulatorów w samochodach elektrycznych się nie nadaje, bo tak naprawdę nic nie mówi o ilości zgromadzonej energii. Dlaczego? Bo energia elektryczna to moc pobierana w określonym czasie. Moc, nie prąd (ampery), a moc jest iloczynem napięcia i prądu. Aby naprawdę wiedzieć, ile energii gromadzi akumulator, trzeba uwzględnić napięcie mnożąc przez nie amperogodziny, a wtedy otrzymujemy znane już watogodziny (Wh) i tysiąc razy większe kilowatogodziny (kWh). Przykład obrazujący różnicę: akumulator o napięciu 12 V i pojemności 50 Ah, czyli jak w naszych osobówkach, zgromadzić może 0,6 kWh energii (12 V razy 50 Ah = 600 Wh = 0,6 kWh). Akumulator o takiej samej pojemności 50 Ah ale napięciu 120 V, ma dziesięciokrotnie większą zdolność przechowywania energii, ponieważ 120 V razy 50 Ah = 6 kWh. Na pierwszym samochód elektryczny przejedzie około 3 km, na drugim 30.

Tak więc aby mieć pełne rozeznanie w wielkości baterii samochodów elektrycznych, dodano napięcie otrzymując kilowatogodziny i takich jednostek się używa.

MAGAZYNOWANIE ENERGII

Energii elektrycznej nie da się wytworzyć i odłożyć na półkę jak zwykłego towaru. Musi być jednocześnie wytwarzana i pobierana czyli zużywana. Prąd jest zorganizowanym ruchem elektronów, zatrzymanie tego przepływu to zanik prądu. Żadne akumulatory nie przechowują prądu, a w procesie ładowania wykorzystują jego energię do procesów chemicznych, które są odwracalne, to znaczy przebiegając jakby w drugą stronę wytwarzają prąd.

Największą wadą wiatraków i paneli słonecznych jest nierównomierne wytwarzanie energii elektrycznej. Nie ma słońca albo wiatru, nie ma prądu. Mocno wieje nad ranem, jest nadmiar, itd. Niemal jedynym sposobem na usunięcie tej wady jest budowa magazynów energii, których głównym składnikiem są wielkie baterie akumulatorów. W samochodach elektrycznych ich pojemności wynoszą do 100 kWh, co wystarczy na przejechanie do około 800 kilometrów albo do zasilania domu przez 2-4 tygodnie. Te porównania pozwalają na wyobrażenie sobie wielkości akumulatorów potrzebnych w zawodowym systemie energetycznych. Są takie budowane, to dziesiątki kontenerów wypełnionych akumulatorami i elektroniką. Koszta? Ogromne, więc u nas powstaje ich mało. Powiem tylko, że taki magazyn przeznaczony do jednorodzinnego domu kosztuje 40 tysięcy złotych, ale są i droższe. Jeśli współpracuje z panelami słonecznymi odpowiedniej wielkości, zapewni stałą dostawę energii do domu i niezależność od sieci zewnętrznej. Do 40 tysięcy (sam magazyn, bez paneli) na jeden dom, a większe? Znalazłem ofertę jakiejś chińskiej firmy oferującej magazyn o pojemności 5 MWh za 4,5 miliona złotych. Na ile taki magazyn wystarczy? Przeliczyłem dane podawane przez GUS i okazało się, że 5 MWh wystarczy do zasilania przez całą dobę 450 większych domów jednorodzinnych, ale jednocześnie prosty rachunek wskazuje, że jeden z oglądanych wiatraków w ciągu niecałych dwóch godzin przy wietrznej pogodzie zapełni cały ten magazyn. Jeden wiatrak! (3,6 MW jego mocy razy 2 godziny = 7,2 MWh. To znaczy, że aby zapewnić stabilizację systemu, czyli stałą dostawę energii, do kosztów wiatraków trzeba doliczyć przynajmniej drugie tyle pieniędzy na akumulatorowe magazyny. Przy tym trzeba wiedzieć, że podaż litu stosowanego w akumulatorach jest ograniczona i niewielka, a jego uzyskanie bardzo, bardzo nieekologiczne.

Bez magazynów energii elektrownie słoneczne i wietrzne są swoistą zabawką, niewiele przydatną w systemie energetycznym. Z wielu przykładów podam jeden: jeśli jest wietrzna pogoda, zdarza się nierzadko, że dyspozytor mocy zarządza wyłączanie wiatraków, bo jest nadmiar prądu z którym nie ma co w tej chwili robić (bo brakuje magazynów energii). Zgodnie z umowami, właścicielom takich wyłączonych wiatraków wypłaca się odszkodowania, no bo przecież są stratni…

O DZIWNEJ ELEKTROWNI

Są alternatywne sposoby przechowywania energii, ale i one mają poważne wady. Wspomniałem o wielkich akumulatorach jako niemal jedynym sposobie, ponieważ od dziesiątków lat stosuje się inny sposób magazynowania energii: elektrownie szczytowo-pompowe. To dwa wielkie zbiorniki wody, jeden jest w dole, drugi dużo wyżej. Między nimi biegną monstrualne rury oraz zamontowane są turbiny z generatorami. Jeśli w systemie energetycznym jest niedobór mocy, na polecenie bardzo ważnej w kraju osoby, mianowicie głównego dyspozytora mocy, otwierane są zawory, woda płynie z góry, turbiny się obracają, generatory dają prąd. System uruchamia się w ciągu minut. Kiedy jest nadmiar mocy, dyspozytor decyduje o inicjacji procesu odwrotnego: generatory dostają prąd stając się silnikami napędzającymi turbiny pracujące wtedy jako pompy. Milion ton wody pchany jest pod górę i napełnia górny zbiornik. W ten sposób zużywa się nadmiarową moc, szkodliwą jak i niedobór, oraz przygotowuje elektrownię do nowego cyklu pracy.

Słyszałem, że planowana jest u nas budowa kolejnej takiej elektrowni. Na koniec ciekawostka obrazująca skalę trudności w zapewnieniu równowagi między podażą energii a popytem na nią: taka elektrownia więcej zużywa prądu niż go wytwarza.

W starych zbiorach znalazłem zdjęcie mojej rodziny na tle jednej z dwóch rur takiej elektrowni działającej w pobliżu Władysławowa. Co powiecie o jej wielkości?


 

PIENIĄDZE I SENS

Dlaczego o tym piszę? Bo jestem technikiem, bo kiedyś policzyłem, ile dodatkowej mocy będziemy musieli mieć, jeśli wszystkie spalinowe samochody osobowe będą zmienione na elektryczne. Ta dodatkowa moc wyniesie 7 GW czyli 7000 MW! Zaznaczam raz jeszcze: tylko do ładowania osobówek! Znalazłem w internecie informacje o stopniu wykorzystania mocy wiatraków, wynosi 27 do 40%, a to oznacza, że jeśli brakująca moc miałaby być uzyskania tylko z wiatraków, to wtedy takich ponadstumetrowych kolosów jak te dzisiaj widziane trzeba będzie postawić 6 tysięcy za jakieś 120 miliardów. Oczywiście pod warunkiem dalszego działania naszych starych elektrowni węglowych, a tak nie będzie.

Zmiana samochodów na elektryczne wymusza też radykalną zmianę i rozbudowę sieci przesyłania energii, tych wielkich słupów z rozciągniętymi między nimi przewodami, stacji transformatorowych i dziesiątków tysięcy stacji ładowania. Koszta tych ostatnich zaczynają się od dziesiątek, kończą na setkach tysięcy w przeliczeniu na jedno stanowisko do szybkiego ładowania.

W skali całego kraju potrzebne są setki miliardów, może nawet biliony, na przebudowę systemu energetycznego. Nie mamy możności sfinansowania tych wszystkich wydatków. Piszę o tym, ponieważ będąc za OZE, za dbałością o przyrodę, widzę, że nas nie tylko nie stać na całkowite przejście na odnawialne źródła energii, to jeszcze te źródła są niedopracowane, kosztowne i niezbyt – delikatnie mówiąc – ekologiczne w wytworzeniu i późniejszej utylizacji.

Wszystkie kraje Unii wytwarzają około 7% globalnej produkcji CO2, a gaz ten jest odpowiedzialny w kilku tylko procentach na efekty cieplarniane. Kilka procent z kilku procentów do drobne ułamki na poziomie pojedynczych promili, czyli tysięcznych części. Inaczej mówiąc: nawet jeśli u nas wszystko się zamknie i zaorze, to w skali świata nic to nie zmieni nie tylko dlatego, że atmosferę mamy jedną, nieznającą granic państwowych, ale po prostu z mikroskopijności efektów.

Dlaczego więc zmusza się nas do tych działań, ustala nierealne terminy i grozi karami? Dobre pytanie…

czwartek, 11 kwietnia 2024

Dzień brzóz i kwiatów

 070424

Po pięciu miesiącach pracy daleko stąd wróciłem do domu i na Roztocze. Kłopotów z wyborem pierwszej trasy wędrówki nie miałem, a to dzięki pojawiającym się w pamięci obrazom brzóz w zielonej mgiełce. Tak brzozy się stroją krótko, może przez tydzień, na początku rozwijania swoich liści. Drzewa wtedy nie są jeszcze w pełni zielone, pierwsze listeczki mają wielkość paznokcia, i właśnie one tworzą efekt mgiełki – zielonej, zwiewnej, nieokreślonej i szybko przemijającej niczym marzenie senne.

Tydzień później brzoza jest już normalnie zielona. Owszem, ładna, nawet bardzo, ale bez tej magii marzenia. Był i drugi powracający obraz – brzeziny i uroczej drogi poznanych w minionym roku. 





 

Pojechałem tam i zdążyłem zobaczyć ów wczesnowiosenny strój brzóz. Taki był cały mój plan na dzisiaj, chociaż z rana zobaczyłem w oddali, na tle błękitnego nieba, kilka wiatraków których nie było w minionym roku, a zobaczywszy wiedziałem, że pójdę do nich. Wiedziałem nim podjąłem świadomą decyzję. Ani myślę walczyć z moimi technicznymi upodobaniami, ponieważ także i one mnie budują.

Więc brzozy, towarzyszki wszystkich roztoczańskich wędrówek, ale dzisiejszej szczególnie.

Jesienią brzoza jest ładna, ale nie olśniewa taką urodą jak się chwali klon zwyczajny czy szczególnie miłorząb. Wiosną jej jasnozielone małe listeczki są śliczne, ale nie kwitnie tak spektakularnie jak wiąz górski czy magnolia. Brzoza ma jednak wyjątkową umiejętność dbania o swoją urodę cały rok. Gdy przekwitnie magnolia, gdy klon zostanie ogołocony z liści, nie ma w nich nic przyciągającego wzrok, brzoza natomiast i w końcu listopada potrafi wystroić się paroma ostatnimi listkami, a i miesiąc później, gdy szarość wokół dominuje, jej delikatne gałązki podnoszone wiatrem niczym kobiece włosy i białe konary rozjaśniają świat i ludzkie oblicze. O brzozie myślę „ona”, ponieważ ma w sobie niejeden kobiecy pierwiastek.

Mirabelki już przekwitły (kiedy??), ale kwitną czereśnie i śliwy tarniny, a jednych i drugich jest na Roztoczu bardzo dużo. Rokrocznie zadziwia rozrzutność, szafowanie swoimi siłami niepozornych przecież krzewów tarniny. Na miedzach i na brzegach zadrzewień, a więc wszędzie tam, gdzie rosną, nierzadko bardzo gęsto, widać w te dni białe ściany utworzone z milionów kwiatów.



 

Tak jak i w minionym roku, z przyjemnością i pewnym rozczuleniem patrzyłem pod nogi, na drobne roślinki z maleńkimi, niepozornymi kwiatkami wielkości łebka zapałki albo małego paznokcia. Na przydrożach, na mało używanych polnych drogach, a zwłaszcza na plantacjach porzeczek, widziałem mnóstwo gwiazdnic (tych pospolitych, wielkokwiatowe chyba jeszcze czekają), rzodkiewników i taszników. Poznałem je dopiero niedawno i trudno mi zrozumieć, dlaczego przez tyle lat nie zwracałem uwagi na te rośliny, wiosenne przecież i ujmujące swoją niepozornością. Widziałem ich mnóstwo, ale zdjęć prawie nie mam, bo trudno mi je fotografować. Chyba… nie śmiejcie się, chyba one nie lubią być fotografowane.




 

O wiatrakach napiszę osobny tekst, o drodze wspomnę.

Otóż kilkaset metrów szedłem betonową drogą wiodącą na pola. Coraz częściej takie spotykam, są następczyniami zwykłych, jakże często wyboistych i błotnistych, polnych dróg. Te nowe biegną ich śladami, a więc też są wąskie i kręte, ale równe i nie rozmakają. Na końcu drogi stała tablica informacyjna z której wynikało, że koszt budowy jednego metra wynosił około 500 zł, czyli pół miliona za kilometr. Dla porównania: koszt eski biegnącej przez Sudety wynosi 100 tysięcy za metr, czyli sto milionów za kilometr. Szokująca różnica? Owszem, początkowo byłem zaskoczony, ale tylko do chwili uświadomienia sobie nieporównywalnej skali inwestycji. Te gminne drogi też trzeba uznać za drogie, skoro w każdej gminie trzeba ich dziesiątki kilometrów by zapewnić dobry dojazd do pól. Drogie, ale potrzebne do przejazdu ciężkiego sprzętu rolniczego.

 

Wyjątkowo dużo, bo pięć godzin, wałkoniłem na miedzach w ładnych miejscach. To przywilej ciepłego dnia i wędrowania bez celu; nie, raczej bez planu, bo cel miałem i to precyzyjny: zobaczyć wiosnę.

 


Stojąc przy brzozie rosnącej na wysokiej między, przez jej małe listeczki patrzyłem na wąskie pola wspinające się na zbocze wzgórza. Opodal widziałem ukwieconą czereśnię, wysoką zwichrowaną sosnę, plantację malin na szczycie, dalej różnokolorowe paski pól przetykane samotnymi drzewami, a wszystko jasne, kolorowe i promienne w wiosennym słońcu; drogie mi, swojskie i lubiane. Czułem radość ze swojego powrotu i bycia u siebie.

U siebie... Wspomniałem swoje sudeckie ścieżki zostawione tak daleko, a w tamtej chwili wydały mi cenne jak to wszystko, co tracimy. Obraz rozmazał mi się łzami i wtedy pomyślałem, że są one moim zapewnieniem: wróciłem tutaj, wrócę i tam.

Obrazki ze szlaku

Czasami lepiej nie zaglądać w głąb ciemnych wąwozów roztoczańskich.


 Uschnięte badyle nawłoci wyższe ode mnie to częsty widok. Nie podoba mi się nawłoć poza krótkim okresem jej kwitnienia. To uprzykrzone, nachalne zielsko nieznikające nawet w następnym roku.

 Plantacje, zwłaszcza porzeczek, potrafią ciągnąć się setkami metrów.

 Zwarta ściana aronii. Wiele jest opuszczonych, czy raczej niewykorzystywanych plantacji tych roślin, a wtedy, nieprzycinane, szybko się rozrastają tworząc ściany praktycznie nie do przejścia. Kiedyś trafiłem do labiryntu aroniowego: wszedłem między dwa rzędy gęstych krzewów ponieważ biegły w pożądaną stronę, ale dalej okazało się, że przejścia nie ma, jest zarośnięte. Mając do wyboru przedzieranie przez gęstwinę, wybrałem powrót po śladach i szukanie innej drogi.




 Ilość koniecznych prac na plantacjach malin (ale przecież nie tylko) jest bardzo duża. Jakie będą ceny skupu? Dwa lata temu płacono 15 i chyba nawet więcej złotych za kilo owoców, rok temu cztery i mniej. Jeśli i w tym roku tak będzie, znowu większość owoców opadnie. Rozmawiałem z plantatorką zbierającą owoce dla siebie, powiedziała mi, że przez jeden dzień zebrać można do 40 kilo, a więc o wartości ledwie wystarczającej do opłacenia pracownika. Czuję w sobie niezgodę, nawet bunt, na myśl o marnotrawieniu darów natury, a tutaj i ludzkiej pracy. Tyle wartościowego jedzenia się marnuje!

Trasa: na południe i zachód od wsi Łady na zachodnim Roztoczu. Dodaję drugą mapę, w małej skali, aby łatwiej było się zorientować w której części Roztocza byłem.

Statystyka: 11 godzin na szlaku długości 17 km, a szedłem godzin sześć.





















piątek, 5 kwietnia 2024

Ostatnia przed przerwą

 240324

Na pożegnalną wędrówkę sudecką wybrałem ulubione okolice Trzmielowej Doliny w Górach Kaczawskich. Ścieżkami w jej pobliżu chodziłem może nawet dziesięć dni, ale lubię tam być. W Dolinie i okolicy mam wiele swoich miejsc, będąc tam jestem u siebie.

Wracam pamięcią do pierwszych sudeckich wyjazdów sprzed czternastu lat, i z tej perspektywy widzę, jak z pozoru niepowiązane ze sobą decyzje czy zdarzenia mogą silnie wpłynąć na nas, na bieg i treść wielu następnych lat. Będąc w Anglii kupiłem samochód bo… chyba głównie dlatego, że wtedy używane samochody były tam bardzo tanie. Wróciłem nim do Polski i jeszcze rok jeździłem, póki miał ważny przegląd. Wtedy właśnie, 14 lat temu, zacząłem jeździć w Sudety, a któregoś dnia, umyśliwszy sobie zdobyć odznakę Korona Gór Polskich, wybrałem się na Skopiec w Górach Kaczawskich. Tego dnia po raz pierwszy byłem w Trzmielowej Dolinie, chociaż tak po prawdzie niewiele widziałem we mgle i chyba nawet nie wiedziałem, że taką dolinę przecinam. Coś jednak zobaczyłem i zapamiętałem skoro wróciłem w te góry, a później im częściej wracałem, tym bardziej wracać chciałem. A co by było, gdybym w UK nie kupił samochodu? Albo nie wrócił do tej samej firmy w Lesznie? Albo, albo, albo?

Dziesiątki tysięcy przejechanych kilometrów, kilka tysięcy przemierzonych pieszo, setki dni na szlaku, który częściej był bezdrożem niż jakąkolwiek ścieżką. Teraz zdałem sobie sprawę z podobieństwa nie tylko tych sudeckich, ale wszystkich moich dróg: najczęściej były bezdrożami.

Za bardzo skręcam tam, gdzie nie powinienem, może więc zacznę wędrówkę.

 

Wyruszyłem spod Przełęczy Komarnickiej, czyli z najwyższej części Komarno, wioski dwóch pór roku, jak czasami o niej myślę. Kilkukilometrowa główna ulica wioski cały czas dość ostro pnie się ku niebu, w rezultacie kiedy w dole bywa już wiosna, przy ostatnich domach jeszcze leży śnieg. W minione lata widziałem tam takie różnice. Z małego parkingu na samym końcu uliczki najczęściej idę na zbocza Maślaka przechodząc obok domu, na którym właściciel zwykł wieszać deski z wymalowanymi sentencjami. Oto napis na jednej z dzisiaj widzianych:

„Postęp Moralności jest jedyną prawdziwą miarą postępu człowieka”.


 Wobec zdarzeń ostatnich lat można bronić twierdzenia o braku prawdziwego postępu od początku dziejów. Przy okazji: czemu słowo „moralność” napisano wielką literą? Nie znajduję uzasadnienia. Ciekawy jest też napis na drugiej desce.

Nie najkrótszą trasą zmierzałem w stronę Uliny, bo... po prostu chciałem wejść na tę górkę. Powrót wypadł końską rodziną, czyli przez Źróbek, Kobyłę i Ogiera. Ładna, widokowa trasa. Mając jeszcze czas, odwiedziłem kilka miejsc w Trzmielowej Dolinie i po blisko dwunastu godzinach wróciłem pod przełęcz, do samochodu. Czy syty drogi? Tak, ale sytość zwykle trwa u mnie krótko. Bywa, że nim wyjadę poza swoje góry, widziane zza szyby otoczenie ponownie budzi tęsknotę za wędrówką. Jej się nie da ugasić. Kiedyś dławić ją będzie konieczność albo niemożność, a póki co... czeka Roztocze.

Obrazki ze szlaku

Przybliżenie:
 


Po raz pierwszy widziałem szczytowe skały Sokolika na tle nieba i na dokładkę między brzozami. Z nazwami jest pomieszanie. Dwie bliźniacze góry tworzące potocznie zwane Cycki Bardotki (i parę mniejszych górek) to Góry Sokole będące częścią Rudaw. Jedna z nich to Krzyżna Góra, druga zwie się Sokolikiem. Najwyższa skała tej drugiej góry, a właściwie dwie pionowe skały, mają dwie nazwy: Bliźniaki albo… Sokoliki.

Tak więc na Sokoliku w Górach Sokolich są Sokoliki. Wszystko jasne!

 W oddali Góry Kamienne, widok z Wysoczki. Po przyłożeniu miary do mapy policzyłem, że góry widziałem z odległości 35 kilometrów.

 

Na tym zdjęciu widać, jak bardzo słońce wypięknia świat. Na wprost ciemnieje Maślak, za nim jest Skopiec uznawany za szczyt najwyższy, ale to raczej z przyzwyczajenia, bo dokładne pomiary nie potwierdzają jego prymatu. Bliżej widać szeroką lipę o której jeszcze wspomnę. Widok z malowniczej, aczkolwiek niewielkiej, Wysoczki.


 Duże stado saren. Zbyt późno je zauważyłem i nie zdążyłem zrobić lepszego zdjęcia.

 Pole na szczycie pagóra. Zwykle im wyżej, tym więcej kamieni, a na tym polu jest ich wyjątkowo dużo.

 W pobliżu wzgórza Ulina szedłem kiedyś polem na którym rosły miliony (naprawdę!) fiołków trójbarwnych; pamiętam, że idąc pod górę próbowałem omijać kwiaty. Mając iść dzisiaj na szczyt tym samym polem, spodziewałem się je zobaczyć. Widziałem, ale bardzo niewiele, chociaż wydały mi dorodniejsze.

 Nowa kapliczka w Komarno.

 A tutaj stara, w mojej ocenie ładniejsza.

 Młoda trawa przebija się przez zeszłoroczną gęstwinę.

 „Kupię tę działkę” – tabliczka tej treści stoi na działce przy drodze na zboczu Maślaka. Nie dziwię się, ponieważ widok z okien domu tam postawionego byłby rozległy i ładny. 

 Domy na sprzedaż. Postawiono je na końcu wioskowej uliczki, niewiele ponad sto metrów od Przełęczy Komarnickiej. Widok dalekich gór z okien częściowo zasłaniają drzewa; przypuszczam, że już niedługo będą wycięte.

 Pałka. Taka zwykła a taka ładna.

 Coraz częściej widzę ogrodzenia z dala od zabudowań. Tutaj postawiono je wokół dużego pola.

 Droga do nieba.

 Nora w starym kamieniołomie jest nadal zamieszkała. Ciekawe, czy kiedyś poznam lokatora… A tak wyglądają skały tego ukrytego wśród drzew kamieniołomu.



Obrazki ze szlaku, drzewa



 Dąb z widokiem na Rudawy Janowickie i Karkonosze. Na pewno byłem w tym miejscu, ale wydaje mi się, że jego walory w pełni doceniam dopiero dzisiaj. Pierwsze zdjęcie zrobiłem o chmurnym poranku, drugie późnym ale jasnym popołudniem; tak właśnie słońce maluje nam świat.








W okolicy Trzmielowej Doliny jest sporo drzew znanych, pamiętanych i odwiedzanych; są moimi milczącymi kumplami. Na przykład stare rosochate wiązy rosnące tuż przy źródłach Trznadla; wysoka lipa na brzegu lasu i druga, bardzo rozłożysta, dająca (moją własną) nazwę Lipowej Dolince; jest modrzew, który bardzo wystrzelił w górę ponieważ wydaje się mu, że jest jodłą albo daglezją; zapleciona jarzębina rosnąca na Kobyle czy dąb samotnik – zmęczony życiem staruszek nadal dzielnie odpierający ataki wiatrów.


Na widokowym zboczu Ogiera jest grupka brzóz i jeden mizerny krzew różany – miejsce wyjątkowe dla mnie, bo jednoznacznie kojarzone z książkowymi Jasiami. Ta i poprzednia zima były ciężkie dla brzóz, wszystkie ucierpiały tracąc część swoich konarów, a dzika róża trzyma jeden jedyny owoc.


 
Oczywiście liczniejsze są drzewa nieznane, a może po prostu zapominane i na nowo odkrywane, jak ten jesion odmiany jednookiej :-), albo idealnie zgrabna choinka, na którą tylko bombki wieszać. 

 Zagajnik grabowy. A co widać między drzewami?...

 Grupa świerków na skraju polany wychyla się ku słońcu. Obraz można by nazwać „Pożądanie słońca”.

 Ładny, jasny las świerkowy. Pamiętam drogę do niego i wrócę.

 


W lesie szedłem przy plantacji zachowawczej jodły pospolitej – o czym dowiedziałem się z tablicy informacyjnej. Plantacja jest zachowawcza w sensie zachowania potomków drzew (tutaj jodły) wybranych pod względem jakości. Niech rosną i wydają nasiona, niech ten nasz prastary gatunek rozprzestrzenia się w górskich lasach. Tutaj sadzona była z modrzewiem, ale nie wiem, dlaczego. O kosztach niech świadczą dwa fakty: kilkuhektarowa plantacja jest porządnie ogrodzona, a trawa między drzewami koszona, co uniemożliwia wzrost niepożądanych tam roślinnych intruzów.

Obrazki ze szlaku, strumienie

W Trzmielowej Dolinie i jej najbliższych okolicach dużo jest strumieni. Ilekroć tam jestem znajduję nowe i zapewne nigdy nie poznam wszystkich, a kiedyś, idąc w gęstej mgle, ich mnogość tak mi pomieszała w głowie, że wyszedłem na drogę dość daleko od planowanego miejsca.


 



Głównym strumieniem płynącym dnem Doliny i zbierającym wody wszystkich bocznych strumyków jest Trznadel. Dzisiaj odwiedziłem jego dwa źródła, widziałem skalny próg przez który przeskakuje, i dołączające do niego strumyczki kilkumetrowej długości, a to wszystko na długości może stu metrów. Dalej już nie poszedłem, zniechęcony widokiem opony leżącej w strumieniu. Dla mnie rzucenie śmieci do czystego strumienia górskiego jest czynem równie niegodnym, jak podstępne wykorzystanie młodej, subtelnej dziewczyny marzącej o wielkiej miłości.

 Ten strumyczek miał siły by popłynąć, ale tylko na odległość dwóch kroków. Trafiwszy na luźny gruz skalny, wrócił z powrotem do wnętrza ziemi.

 Strumień z wysokimi kępami traw. Wyglądają dziwnie, jak skulone krasnoludy.

Trasa: początek we wsi Komarno w Górach Kaczawskich. Byłem na zboczach Maślaka, na Wysoczce, Ulinie, Przełęczy Widok, Źróbku, Kobyle i Ogierze. Sporo kręciłem się wokół Trzmielowej Doliny.

Statystyka: przeszedłem 21 km w ciągu 8,5 godziny, a na szlaku byłem 12 godzin bez kwadransa.

To był ostatni dzień mojego jesienno-zimowego sezonu, ponieważ cztery dni później zakończyłem pracę i wróciłem do domu, na moją rodzinną Lubelszczyznę. Pora będzie zacząć drugi sezon, wiosennych i letnich wyjazdów na Roztocze – i nie tylko tam. W Sudety wrócę na początku lata, zamierzam spędzić tam przynajmniej tydzień.