270522
Wróciłem do „Bolesława Chrobrego” autorstwa Antoniego Gołubiewa.
To dzieło jest wielkie nie tylko objętością, ale i wielowątkową narracją ukazującą skomplikowane przemiany ludzi z lat tworzenia się naszego społeczeństwa; wiele jest też w powieści pięknych opisów przyrody. Nie jest moim zamiarem napisanie recenzji ani zachwalanie; niech wybrane cytaty same poświadczą piękno tej epopei.
Dzisiaj o pszczołach; tak, planuję temat kontynuować. Dodam tylko, że język powieści, której akcja dzieje się tysiąc lat temu, jest stylizowany.
* * *
W lasach kwitła lipa. Powyżej jasnych, kremowych i zielonkawych skrzydełek wyrastały pęczki drobniutkich, bezbarwnych, miodnych kwiatków. Jak strzały śmigały pszczoły od drzew lipowych do brodatych dębów i garbatych wierzb, do ukrytych między liśćmi ulów, wiodących w barć pachnącą woskiem, smółką, miodem, próchnem. (…)
Wraz z kłębkiem wyłażących z pnia owadów wyszła pszczoła większa, długa i smukła, z wydłużonym, zgrabnym odwłokiem, ostrym na końcu, giętka i jędrna – młoda matka, oblubienica w tym ciepłym, słonecznym dniu. Siadła na liściu chmielu, przeginała się i tańczyła, odwłok jej drgał, skrzydła rozłożyła, grzała się rozkosznie, rozkładała-składała różki, oślepiona blaskiem słońca, drżąca w przeczuwaniu tego, co ją czekało, a jednocześnie spragniona, parta przez dziki pędy życia, nieświadomy i ślepy a celowy i nieomylny. Drgnęła na dosłyszany dźwięk, głuchy i buczący, jaki wydaje gruby, tęponosy i szerokobary truteń. W nagłym porywie śmignęła ku górze, po drodze słonecznego promienia, wraz zleciała nad gęstwinę i szyła prosto w niebo, ze wszystkich sił, z całej rozkoszy i wszystkiego strachu przed huczącym, goniącym ją, dzikim, rozdygotanym tłumem samców. Rwali ciężcy i dudniący, oślepieni blaskiem i namiętnością skłębionego nurtu życia, tegoż życia, co rozsadza skorupy orzecha i rwie lody na rzekach, co przebija dziobkiem żółtego kurczęcia – miękkim jeszcze i niemocnym – skorupę matczynego jajka i co wiedzie rysia w nieomylnych ruchach z gałęzi na gałąź, co uczy jętki rojenia się w ciepłe noce nadrzeczne i co stado wilków prowadzi zimą przez śnieżne bezkresy. Przed tą dziką, ślepą siłą, wcieloną z rój trutniów, zmykała w spazmach strachu i rozkoszy dziewicza matka pszczela. (...)
Zbity kłąb, idący zrazu gęstą ławą, jął się rozciągać, wydłużać, słabsze samce odpadały. Dziewica-matka szła bez ustanku w górę. Była wysoko nad wielkim, szumiącym krajem. Na południu czerniały i złociły się pasma gór; na północ rozciągała się płaska kraina, pokryta chmurą lasów, poprzecinana pasmami wód i płaszczyznami pól, malowana kolorowo, zadumana i dzika, rozległa i wierząca w swą siłę. Nad tą krainą odbywała swój weselny lot smukła matka pszczela.
Dognał ją. Najsilniejszy, ostatni – gdy inni odstali. Spadł na nią, chwycił, zakotłowali złączeni, truteń zachłysnął się słońcem, latem, złocistą doskonałością pszczelą, zatoczyli jeszcze parę kół, truteń drgnął w najwyższym napięciu rozkoszy i w tejże chwili targnął nim dziki ból, zlał się w jedno z rozkoszą, matka pszczela szarpnęła, wyrwała z samca kłak wnętrzności – zapłodniona na całe życie – a trup trutnia jął spadać z wysokości – kręcąc się w kółko – w rodzimą puszczę; złapała go w locie jaskółka, uniosła do gniazda.
Matka pszczela wracała leniwie, wzlatując i opadając. Odnalazła swój dąb, nurknęła w gąszcz, wróciła do barci, obciążona tak samo, jak wracały obciążone szare pszczoły robocze. Po dniu już czerwiła, posłuszna ślepemu pędowi życia, nie pytająca, po co czyni i po co żyje. (…) Nie wiedziała. Posuwając się po woszczynie kołowym ruchem, zaglądała do każdej komórki, badała ją, wsadzała odwłok i składała na dnie jajo – córki ojca strąconego spod nieba w ekstazie miłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz