Przeprowadzka,
czyli spakowanie lunaparku i jego przewiezienie do nowego miasta. Tym razem
jest to Żagań odległy od Poznania o 200 kilometrów. Początek pracy o siódmej,
koniec – gdy ostatnia ciężarówka dojedzie do celu.
Pierwsza
godzina.
Po
dwóch tygodniach wstawania przed dziewiątą, nie było łatwo rozpocząć dzień tak
wcześnie; pomogły plamy słońca na firance wiszącej nad łóżkiem i prozaiczna konieczność. Rozniosłem
klucze do samochodów, podczepiłem busa pod potrzebną mi przyczepkę i zjechałem
z górki, gdzie było zaplecze, na dół, między karuzele. Ustawiłem przyczepę do
załadunku, a że zwolnił się HDS (dźwig instalowany na samochodach ciężarowych),
zarekwirowałem go i do śniadania udało się nam, czyli mojej czteroosobowej
ekipie, zapakować kasy na ciężarówkę i zdemontować byka.
Piąta
godzina.
Ania
(wbrew imieniu do facet, wyjątkowo okrągły pyknik; właśnie z racji swoich
krągłości noszący to imię nadane mu wiele lat temu) zgłasza mi awarię
hydraulicznego układu składania swojej karuzeli. Mam pewne pojęcie o stalowych
konstrukcjach i o elektryce, ale bardzo blade mam pojęcie o hydraulice, także o
mechanice, chociaż nierzadko muszę w tej pracy zajmować się jednym i drugim.
Zostawiłem swoich ludzi, wziąłem skrzynkę narzędziową i poszedłem z Anią.
Grzebałem się w tej hydraulice chyba ze dwie godziny, w końcu znalazłem
wadliwie działające przyciski w pilocie sterującym pracą układu. Zwierane na
krótko powodowały minimalne poruszenie siłowników. Co robić? – gapiłem się na
zalaną olejem pompę i jakieś zawory. A może oleju brakuje? – myśl niekoniecznie
jak olśnienie, raczej jak ostatnia deska ratunku. Odpowiedniego oleju miałem
niewiele, ale okazało się, że akurat tyle układ potrzebował. Ania zajął się swoją
robotą, ja wróciłem do swojej.
Na
obiad było… nie wiem co. Kucharką jest Ukrainka, kiedyś zrobiła gulasz, który
uznałem za zupę kartoflaną. Nie, było trochę inaczej: jedząc, byłem pewny, że
to zupa, dopiero po obiedzie dowiedziałem się, że to był gulasz. Na szczęście
działa przyzwyczajenie i pesto, dodawane przeze mnie do wielu potraw. W tej
przyprawie, także w cząbrze, zakochałem się ostatnio.
Dziesiąta
godzina.
Ósma
godzina.
Przyjechał
elektryk, odłącza nam prąd. Zwijamy przewody i rozdzielnie, odłączamy też wodę;
dobrze, że rano pamiętałem zaparzyć kawę w termosie. Wóz z toaletami i kuchnia
zostają przełączone na zasilanie w wodę ze zbiorników na dachach. Przygotowuję
wnętrze campingu do jazdy: laptop, prywatny telefon, czajnik i krzesło przenoszę
na łóżko, lodówkę przypinam do ściany, zbieram wszystkie drobiazgi ze stolika,
a drzwi szafek zamykam na klucz. Grzejnik kładę na podłodze i zamykam okienko
dachowe. Nota bene: używanie czegoś równie okropnie brzmiącego jak, za
przeproszeniem, szyberdach czy alufelgi, powinno być prawem zakazane.
Ciepło.
Zdjąłem sweter i jeden podkoszulek. W butli z wodą zobaczyłem dno. Nogi?
Dobrze, jak na końcówkę demontażu urządzeń, czyli naście kilometrów
przedreptanych po placu.
Zjechałem
swoją scanią na dół i podczepiłem ją do pałacu śmiechu. Obszedłem plac,
pokazałem stróżowi miejsca do wyrównania, zakopałem wyjęty przez nas kosz na
śmieci z betonową podstawą, wydałem z magazynu silną chemię do umycia plam
oleju na asfalcie – słowem: ostatnie przygotowania do wyjazdu. W końcu
poszliśmy na górkę, do kuchennego wozu, na kolację.
Kolacja
w dzień wyjazdu z miasta jest nietypowa: na dworze, obok wozu, na paru
taboretach stoją talerze z kanapkami, ponieważ ławy i ławki pakowane są zaraz
po obiedzie. Kucharka nalewa herbatę do jednorazowych kubków, a je się bez
talerzy, na stojąco, w roboczych ubraniach, na ogół brudnymi rękoma trzymając
chleb. Zwykle wtedy wydaję kierowcom dokumenty wozów i tarczki tachografów, a
zapominalskim opisy trasy. Jeśli droga jest długa, od kucharki dostajemy
woreczki z drugą kolacją, zwaną tutaj suchym prowiantem: chleb lub bułkę z
kawałkiem kiełbasy. Jeszcze ostatnie wyjaśnienia dojazdu na plac, jeszcze ktoś
przypomina sobie o niedziałających kierunkowskazach lub o konieczności
wyskoczenia do sklepu, ktoś zabiera niezjedzone kanapki, inny opowiada dowcip,
a popędzana przez kierowcę kucharka kręci się po kuchni szykując pomieszczenie
do jazdy. Tu i tam słychać odpalane silniki, ktoś przeciera przednią szybę, a
pierwsze zestawy powoli, ciężko kołysząc się, wyjeżdżają z placu.
Zaraz,
czy wszystko zabrałem do kabiny? – zastanawiam się, widząc ruszający mój
camping. Dokumenty, termos z kawą, wodę do picia, latarki, swoją skrzynkę
narzędziową, naręcze ciepłych ubrań, opakowanie landrynek do gryzienia; to
sposób na senność, praca mięśni odpędza sen. Chyba mam wszystko…
Jak
zwykle wyjeżdżam ostatni. Czasami obejdę jeszcze plac, bardziej żegnając się z
nim niż kontrolując go, czasami nawet nie obejrzę się; ot, jeszcze jedno
miejsce za mną, a przede mną droga i kolejne miasto. To miejsce zapamiętam z
powodu ładnych dni kwietniowych, mojego blogu i drzew: oglądanych wiele razy
brzóz, wiązów i klonów.
Trzynasta
godzina.
Na
początku drogi, jeszcze w Poznaniu, na rondzie Rataje, ktoś skręcił nie tam
gdzie powinien; zadzwoniłem do niego i usłyszałem zapewnienie o poradzeniu
sobie z powrotem na ustaloną trasę. Poczułem ulgę, bo myśl o zawracaniu dwudziestoośmiometrowym
zestawem, albo o rozczepianiu się i szukaniu zaginionego w dużym mieście, nie
była przyjemna.
W
kabinie upał. Pocę się, ale nie zdejmuję bluzy w obawie przewiania; w ostatnie
dwa wieczory łykałem aspirynę czując zbliżające się przeziębienie. Na
horyzoncie błyskawice rozdzierają noc, niewiele później wjeżdżam w burzę. Suche
trzaski bliskich piorunów, szybkie ruchy wycieraczek i bąble wodne na szosie.
Widoczność słaba, światła mam źle ustawione, bardziej rów niż szosę oświetlają.
O godzinie 21.30 mijam Leszno; już liczę, że około północy powinienem być na
miejscu. Jeśli tylko nie będzie awarii – zastrzegam się.
Piętnasta
godzina.
Bardzo
nielubiany widok: stojący na poboczu nasz wóz z włączonymi światłami
awaryjnymi. Zatrzymałem się za nim i też włączyłem światła. Zniechęcony
wyszedłem z samochodu, ale zimno wstrząsnęło mną tak, że wróciłem i założyłem
sweter. Później założyłem jeszcze zimową kurtkę; o zabraniu zimowej czapki
zapomniałem. Na szczęście awaria nie była poważna, tylko pęknięta opona, usterka
częsta w tej pracy. Kierowcy i jego pasażerowi dałem swoje, lepsze, klucze do
kół i świeciłem im latarką. Na szczęście nie padało, po godzinie ruszyliśmy.
Szesnasta
godzina.
Właściwie
lubię jazdę, zwłaszcza scaniami, lubię słuchać chrapliwego głosu ich silników.
Gdy przegazuję duży, widlasty silnik diesla, jego niski ryk kojarzy mi się z
rykiem wściekłości wkurzonego lwa. Lubię, jeśli wyjazdy nie są zbyt częste i
nie ma awarii.
Ten
sam samochód, ciągle jadący przede mną, zatrzymał się na łuku drogi, na
podwójnej linii ciągłej. Czy jemu wydaje się, że jest u siebie na Ukrainie? –
pomyślałem. Nie, zatrzymał się z powodu awarii. Dobrze, że zatrzymał się też
kolega mający zielone pojęcie o mechanice; po poniesieniu kabiny i obejrzeniu
wnętrzności maszyny wspólnie uznaliśmy, że tym razem awaria jest poważna, bo
uszkodzenie skrzyni biegów. Kolega szybko zaproponował dobre rozwiązanie
problemu doprowadzenia sprzętu na plac; ja analizowałbym sytuację i długo
zastanawiał się nad najlepszym rozwiązaniem. Jedna ciężarówka miała z placu
wrócić tutaj i holować zepsuty ciągnik siodłowy, druga miała podczepić się pod
naczepę karuzeli i dokończyć trasę. Ta druga miała na sobie generator prądu,
mógł się przydać gdyby okazało się, że trzeba będzie podnieść wielotonową
naczepę na jej siłownikach hydraulicznych.
Pechowy
kierowca został przy maszynie, my ruszyliśmy dalej.
Osiemnasta
godzina.
Piętnaście
kilometrów do celu. Pada niewielki deszcz, wycieraczki monotonnie kiwają się na
boki, moje powieki też zaczynają się kiwać. Właściwie dlaczego tyle już lat
trzymam się tej pracy, tak psychicznie ciężkiej dla mnie, pracy, której
fizycznie nie wytrzymują dużo młodsi ode mnie? Czy na pewno tylko dla
pieniędzy? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Zresztą, teraz, po trzydziestu latach
pracy w tej branży, czy ma to jakieś znaczenie? Jadę do kolejnego miasta. Z
każdym tygodniem dzień jest wyraźnie dłuższy, za siedem przeprowadzek będą
wakacje, czyli spokojniejsza praca gdzieś nad morzem. Przyjadą do mnie żona,
dzieci i wnuczka. Po wakacjach będę liczyć przeprowadzki czekając na jesień i
powrót do bazy. Przyjadę, musnę dłonią maskę forda, założę mu akumulator i
rozpocznę sezon innych wyjazdów.
Mój
umysł sam, zupełnie sam, kontroluje tor jazdy, sam decyduje o zmianie biegów,
sam każe oczom zerkać w lusterka, a ja patrzę na przewijające się przede mną
obrazy mojego czasu.
Budzi
mnie głośny wystrzał. Wiem, co on oznacza: pęknięcie opony, tym razem u mnie, w
mojej scanii. Samochód z obu stron tylnych kół ma zamontowane wielkie skrzynie
ładunkowe, w których przewozi się tysiące najróżniejszych części, materiałów i
narzędzi potrzebnych w lunaparku. Dna tych skrzyń są 30-40 cm nad ziemią, ale
teraz na pewno nie było czterdziestu centymetrów, bo samochód stał pochylony.
Zajrzałem z jednej strony i z drugiej, ale nie widząc możliwości podstawienia
podnośnika z zewnątrz, położyłem się na jezdni i ciągnąc na sobą ciężkie
żelastwo wczołgałem się pod dno skrzyni. Na łydkach, a po chwili i na
pośladkach, poczułem zimny okład; myśl o wystających na zewnątrz nogach kazała
mi podkulić je, przecież staliśmy na jezdni. Częściowo podniosłem ciężarówkę,
ale spokoju nie dawała mi myśl o stabilności wielotonowego pojazdu. Szorując
plecami po asfalcie i nosem po dnie skrzyni, wypełzłem spod niej i podłożyłem
pod koła dodatkowy klin, a pod ramę drugi podnośnik. We dwóch, bo z moim
pasażerem, Ukraińcem, przez półtorej godziny walczyliśmy z ciągle za nisko
stojącym ciężarem, później w zapieczonymi nakrętkami kół, ze zdjęciem cholernie
ciężkiego i założeniem drugiego koła, ale w końcu ruszyliśmy. Przed nami na
horyzoncie świeciła łuna miasta. Ciągle padało.
Dwudziesta
godzina.
Plac
okazał się być zakiszony, więc zgodnie z zaleceniami szefa zaparkowałem na
brzegu miasta. Nota bene: zakiszenie oznacza brak możliwości manewrowania z
powodu ciasnoty na placu. Mojego campingu nie było tutaj, a na docelowym placu.
Telefony kolegów milczały (po co odbierać, skoro w rezultacie może trzeba
będzie wstać i gdzieś jechać), w końcu jeden odebrał, poprosiłem go o
przyjechanie tutaj moim campingiem, bo w scanii nie mam pościeli, a poza tym
mam przemoczone ubranie. Okazało się, że camping jest zastawiony, nie ma
możliwości wyjechania. Na szczęście przyjechał bus z jedną z małych przyczepek,
zostawiliśmy ją na parkingu i w końcu, po ośmiu godzinach podróży, dotarłem do
mojego mieszkania. Stało tak mocno pochylone, że gdy położyłem się, miałem
wrażenie zsuwania się głowy poza poduszkę – na ścianę; wrażenie często
odczuwane w tej pracy, chociaż oczywiście kierunek zsuwania się z łóżka jest różny.
Przy tych okazjach z zaciekawieniem przyglądam się szybkim procesom
przystosowawczym mojego mózgu.: Trzymam pion, o czym jakiś ośrodek w mojej
głowie wie, ale z oczu dochodzą informacje o odchyleniu od pionowych zwykle
ścian, a zatem o przewracaniu się. Automatycznie zostaje uruchomiona korekta
mojej pozycji, która oczywiście prowadzi do zachwiania równowagi. Mam wtedy
wrażenie kręcenia się w głowie, które szybko mija, o ile widzę ściany lub
pamiętam o ich pochyleniu. Przyzwyczajenie, czy raczej adaptacja, bywa wtedy
tak pełna, że pojawia się zdziwienie kątem wiszenia kurtki czy ręcznika na
ściennym haczyku, no bo przecież wszystko jest w normie, więc czemu to tak
dziwnie wisi?.. Czasami, gdy zapomnę o pierwotnym powodzie, zdarza mi się macać
ręcznik albo zaglądać pod niego w próbie ustalenia przyczyny jego wiszenia pod
kątem do ściany, ale też odwrotnie: powraca zachwianie równowagi gdy zapomnę o
pochyleniu wozu.
Tę
dążność umysłu do tworzenia typowych obrazów i sytuacji, czy raczej do ich
poprawiania, obserwuję też, gdy założę lecznicze okulary do czytania używane
przy spawaniu lub szlifowaniu. Do ich szkieł przylepione są drobiny metalu,
które widzę jako punktowe zaciemnienie i zamazanie ostrości obrazu, ale widzę
tylko przez chwilę, później już nie.
Może
jednak dość uwag o możliwościach adaptacyjnych naszego oprogramowania, wracam
do zimnego campingu. Trzęsąc się z zimna zdjąłem mokre drelichy, chwilę
kręciłem się szukając miejsca dla nich, w końcu rzuciłem je na leżący na
podłodze grzejnik. W mieszkaniu mam niecałe dwa metry wolnej przestrzeni, ale
po przygotowaniu wozu do jazdy, nie ma w nim nawet skrawka wolnej podłogi, bo
leży na niej duży grzejnik, schodek wejściowy i zwój kabla zasilającego wóz;
nawet krzesło kładę na łóżku, a rozbierając się, stoję na zwoju przewodu. Na
szczęście w poprzednim roku zainstalowałem sobie silne oświetlenie ledowe z
akumulatora, więc nie muszę już trzymać latarki w zębach w czasie szukania
czegoś w szafie.
W
ciągu ciepłego dnia obiecywałem sobie wziąć prysznic po przyjeździe do nowego
miasta, ale teraz, w środku zimnej i mokrej nocy, byłem tak zmarznięty, że
odechciało mi się kąpieli w zimnej wodzie. Pod kranem z wodą ciurkającą ze
zbiornika na dachu umyłem się pobieżnie, założyłem czyste i suche, nareszcie
suche!, skarpety, opatuliłem się dwoma podkoszulkami, i skulony, w embrionalnej
pozycji, po czubek głowy przykryty dwoma śpiworami, zakończyłem pierwszy dzień
przeprowadzki.