Napisane w sierpniu.
Dzisiaj znowu deszczowo. Na krzaku pod oknem błyszczą krople
wody – piękne jak zwykle. Pęcznieją, odrywają się od liści i wolno, takie mam
wrażenie, spadają, ciągle błyszcząc. Ponownie, jak wiele już razy, wspomniałem
podobne zapatrzenie sprzed laty, gdy z wojska jechałem na przepustkę; tego dnia
padał deszcz, szyba okna w przedziale była mokra, ponaznaczana kropelkami wody.
Te małe, przezroczyste wybrzuszenia na tafli szkła zsuwały się nierównym
tempem, znacząc swą krętą drogę mokrym śladem, niczym ślimak, by po chwili, nie
mając siły na przebrnięcie suchego odcinka drogi, zubożałe, zmniejszone,
zatrzymać się. Czasem taka kropla, pchana przemożną siłą ciążenia, milimetr po
milimetrze przesuwała się, aż w końcu, trafiwszy na ślimakowy ślad swojej
siostry, ruszała w dalszą drogę. Bywało też tak, że drogi dwóch kropelek
krzyżowały się: wtedy stapiały się w jedną, większą, i ta przyspieszała, czasem
bardzo mocno, spływając błyskawicą zygzaków, porywając (jakby karmiąc się w ten
sposób) inne, mniejsze drobiny wody, by po chwili zniknąć poniżej dolnej
krawędzi szyby. Zwykły widok, najzwyklejszy, ale wtedy stało się coś dziwnego i
znaczącego, coś, co w pełni doceniam dopiero w te ostatnie lata.
Otóż z zupełnie nieznanych mi wtedy powodów zachwyciłem się
tym tuzinkowym widokiem; może nawet wstydziłem się – nie pamiętam - przyznać do
tego zachwytu, bo i czym, prawda?, ale teraz wiem, że tak naprawdę wszystkie
takie chwile ledwie inicjowane są zdarzeniami zewnętrznego świata; zdarzeniami,
które w żaden racjonalny sposób nie są w stanie tłumaczyć naszych przeżyć - jak
się wydaje nam, dorosłym, którzy tyle widzieli, że przez to mało widzą. Wtedy
po raz pierwszy poczułem te nieokreślone, dziwne i piękne pragnienie pisania, i
po raz pierwszy poddałem się mu – to powód drugi. (Niestety, szybko
zrezygnowałem po uświadomieniu sobie skali trudności - chyba pojawiło się ono
zbyt wcześnie.)
Trzeciej przyczyny ważności tamtej chwili na pewno nie
uświadomiłem sobie, chociaż mogłem, ponieważ tkwiła ona między ową obudzoną
potrzebą pisania, a siłą wrażenia, jakie wywarły na mnie ruchy kropel wody,
ważności potwierdzonej pamięcią, o której już nie raz zdarzyło mi się myśleć
jako o tej części naszego jestestwa, która bywa od nas mądrzejsza, bo lepiej od
nas wiedząca co pamiętać, jakie chwile mają dla nas wartość, a jakie jej nie
mają. Zapamiętałem tamte krople wody równie dokładnie, jak wygląd widzianej po
raz pierwszy w życiu twarzyczki maleńkiej Małgosi śpiącej w beciku na moich
kolanach w szpitalu – tuzinkowy widok i wyjątkowa dla ojca chwila. Dlaczego
druga – wiadomo, można byłoby powiedzieć, ale pierwsza? Przyczyny najgłębszej,
powodu wyboru tej, a nie innej chwili, nie jestem w stanie wskazać; mogę
jedynie powiedzieć, iż obie były prawdziwie moje, a więc z tych, które tworzą
życie wewnętrzne, i wcale nie chodzi tu o same krople (tak jak poznawany
kształt twarzy Gosi, ani nawet świadomość patrzenia na nią po raz pierwszy w
życiu, nie był najważniejszym powodem), co o wrażenie. O przeżywanie, którego
intensywność daleko wykracza poza codzienne doznania, i które z tajemnych –
mimo wszystkich prób wyjaśnienia – powodów pojawia się w zwykłej, niczym
niewyróżniającej się chwili, czyniąc ją niezwykłą tylko swoją obecnością. Tutaj
docieram, poprzez krople wody wiszące u wiosła, różową barwę śmietany z
truskawkami, i tyleż innych drobnych, zdawałoby się nieznaczących chwil
opisanych w powieści, do Prousta:
“...dane im będzie przetrwać w ich najbardziej ulotnych
zjawiskach; a przecież ten zapach głogów wabiący wzdłuż żywopłotu, gdzie
niebawem zastąpi go dzika róża, odgłos kroków bez echa na ścieżce, bańkę
utworzoną na wodoroście przez strumień i pękającą natychmiast – wszystko to
zachwyt mój uniósł i dał temu przetrwać tyle lat...”
“W stronę Swanna”, str. 188.
Czy to jest egzaltacja? W początkowym okresie mojej przygody
z Proustem tak uważałem, mając go za człowieka egzaltowanego, chociaż wiem, iż
sam przymiotnik może określać dość dużą rozpiętość cech osobowych w zależności
od używającej go osoby, szczególnie, gdy używa się go do określenia cech innej
osobowości niż własna.
Moja znajoma napisała kiedyś, że Prousta stać było na
zapatrzenia i zachwyty, na rozpamiętywania i zgłębianie siebie, ponieważ nie
miał żadnych obowiązków – do tego stopnia, że pewnie nie potrafił zaścielić łóżka.
Ta jej praktyczna, ale przecież słuszna, uwaga była kiedyś powodem mojego
zastanawiania się nad osobą Prousta, nad jego życiem i pisarstwem w
wyimaginowanej sytuacji, mianowicie konieczności pracy dla własnego utrzymania
się. Wcale nie jestem pewny napisania “Poszukiwania” w takiej sytuacji – ale to
tylko uwaga a propos.
W powszechnym rozumieniu w określeniach “egzaltacja” i
“egzaltowany” mieści się spora doza udawania, a już na pewno nienaturalności,
może nawet odrobina zachowań z pogranicza patologii – i chociażby z tych
powodów raczej nie pasują one do Prousta, a jeśli, to z zastrzeżeniem usunięcia
z nich tych pejoratywnych odcieni znaczeniowych.
Krążę wokół owego zachwytu, który na wiele lat uniósł
Proustowi zapach, echo i bańkę na wodoroście; w jednej chwili wydaje mi się, że
rozumiem, w drugiej, że chyba jednak nie, ale cóż, w końcu piszę dla siebie, a
piszę, ponieważ dostrzegam tutaj swój mały krok w kierunku lepszego zrozumienia
Prousta. Otóż gdy po raz pierwszy przeczytałem te słowa, zrozumiałem je
dosłownie: Proust zachwycił się czymś, czym w istocie trudno się zachwycić,
ponieważ był egzaltowany. Teraz tak nie myślę, inaczej odczytując umieszczone
tam słowo “zachwyt”, w czym pomogły mi moje przeżycia, łącznie z tamtą odległą
chwilą przy mokrej szybie okna. Tyle piękności było w spływających kroplach
wody, co i w bańkach powietrza wśród liści wodorostu, czyli niewiele, ale też
zachwyt nie ich samych dotyczył, a tego, co w nas - chwytających w locie
przemijającą chwilę naszego życia.