221115
Po
całym tygodniu wielogodzinnej pracy w zimnym warsztacie i po celowo wypitym piwie,
oczy zamykały mi się w czasie czytania; godzinę walczyłem z sennością, w końcu
o 19.30 dałem za wygraną kładąc się spać. Obudziłem się wyspany; w pokoju było
ciepło, leżało mi się wygodnie, z błogością przeciągałem się czekając na dźwięk
budzika, gdy nagle pomyślałem, spanikowany, że może nie słyszałem jego dźwięku
i zaspałem. Wstałem, założyłem okulary i spojrzałem na telefon: była 21.07. Jak
ja teraz usnę? – bezradnie rozejrzałem się po pokoju, zatrzymując wzrok na
lodówce. Wypiłem szklankę piwa, dla pewności nastawiłem drugi budzik i wróciłem
do łóżka. Usnąłem nadspodziewanie szybko, a gdy o 2.30 zadzwoniły budziki,
byłem wyspany.
Wstałem
wcześniej niż zwykle, ponieważ w Góry Kaczawskie miałem jechać okrężną drogą,
spod Wrocławia zabierając towarzysza mojej dzisiejszej włóczęgi. Nie chciałem
ciągnąć kolegi na typowe moje kręcenie się po kaczawskich górach, chciałem
pokazać mu coś, co on mógłby pokazać swojej rodzinie i co jednocześnie sam
chętnie zobaczyłbym. Z tych uwarunkowań ułożył mi się nietypowy plan: o świcie
Ostrzyca, na której byłem tylko raz kilka lat temu, następnie niedługi podjazd
pod Bystrzycę dla pokazania jednego z moich ulubionych kaczawskich miejsc
widokowych, a popołudnie na Grodźcu, górze i zamku dotychczas mi nieznanych.
Nie
wziąłem pod uwagę szybkości jazdy nową drogą, wrocławską eską, w rezultacie
omalże wyciągnąłem Tomka z łóżka. Czekając pod jego domem, zagapiłem się na
grupę drzew: dwie brzozy i wierzbę stojące w rządku po uliczną latarnią. Brzozy
miały jeszcze trochę żółtych liści, wierzba jak zwykle jeszcze sporo, a część z
nich była zielona. Na liściach i gałęziach błyszczały krople wody w silnym,
żółtym świetle lampy, a ich barwy były intensywniejsze; wydawały się
wyrazistsze w kontraście z ciemnością listopadowej nocy wokół kręgu ciepłego
światła, przyciągały wzrok, podobały się.
Przejechaliśmy
sporo kilometrów, także bocznymi, malowniczymi dróżkami kaczawskimi,
przeszliśmy niewiele, chyba nawet nie było dziecięciu kilometrów. Widzieliśmy
jednak sporo, a i czasu na rozmowę po półrocznym niewidzeniu się mieliśmy dużo:
cały dzień.
Widok
żwirowego parking u podnóża Ostrzycy przypomniał mi przeżytą przygodę tutaj
parę lat temu: zatrzasnąwszy kluczyki w samochodzie, próbowałem
najdziwaczniejszych prób dostania się do środka samochodu. W końcu udało mi się
na tyle odchylić górny brzeg drzwi, że włożyłem do środka patyk i pociągnąwszy
nim klamkę, otworzyłem drzwi.
Teraz
nastał u mnie XXI wiek, bo żeby otworzyć drzwi, naciskam taki mały guziczek
przy kluczyku, chociaż wolałbym otwierać tradycyjnie, jak w fordzie: najpierw
prawe drzwi, a lewe od środka, bo z zewnątrz nie chciały się otwierać. Mnie to
nie przeszkadzało. Mój ford już pewnie jest rozebrany… Za bardzo przyzwyczajam
się, nie tylko do rzeczy. Za bardzo. Numeru telefonu i kont bankowych nie
zmieniam od kilkunastu lat, bo po prostu przyzwyczaiłem się do nich, samochód
zmienić musiałem. Dobrze, już nie smęcę, wracam w góry.
Gdy
ruszyliśmy, wstawał pochmurny i zimny dzień późnej jesieni, ale widoczna
dzisiaj na wschodzie kolorowa plamka nocnej koszuli Eos budziła nadzieję na
odrobinę słońca i błękitu. Droga wiedzie aleją starych, okazałych lip.
Wiele
ich okazów ma pomnikowe rozmiary, a największą zauważoną lipę oszacowałem na ponad 6
metrów obwodu. Nie pamiętam, żebym zwrócił uwagę na te drzewa kilka lat temu, a
jeśli nie, to mam kolejny dowód potwierdzający zależność między widzeniem a
wiedzą.
Wyżej,
na stromym stoku, omszałe pnie i korzenie drzew; czarne i błyszczące,
wyślizgane butami, bazaltowe stopnie pod szczytem góry; chropawe, szaroczarne,
spękane skały szczytowe i wychylające się nad nie czarne i nagie gałęzie drzew.
Drobny ruch oczu przenosi mnie tam, gdzie nad Wielisławką słońce próbuje
przebić zasłonę chmur. Zieleń pól, szarości lasów poznaczone plamkami żółtych
kolorów, niebieskoszare masywy Gór Kaczawskich, a za nimi majacząca, ledwie
odróżnialna od koloru nieba, ściana Karkonoszy. Poczułem satysfakcję, gdy na
pierwszy rzut oka rozpoznałem Przełęcz Komarnicką, mało widoczne zagłębienie w
długiej i nierównej linii gór, a ciepło na widok Wielisławki, góry bliskiej mi,
chociaż tak po prawdzie, to nie wiem dlaczego. Bardziej na lewo wznosi się
Wilkołak nachylony nad Złotoryją, a na horyzoncie widać wysoki komin znaczący
miejsce Legnicy wśród płaskiej nieskończoności dali.
Między
kaczawskimi szczytami wzrok przyciągała śnieżna biel zbocza z dwoma masztami na
szczycie – północny stok Łysej.
-Widzisz?
Pamiętasz? Szliśmy tam trzy lata temu… - pokazałem koledze.
Pamiętał,
dodał garść swoich wspomnień.
Dla
mnie tamten nasz wyjazd pamiętany jest dzięki świątecznej pocztówce wysłanej mi
przez Tomka. Jest na niej widoczne niebo w intensywnych kolorach świtu, biały stok, w oddali mała sylwetka człowieka idącego pod górę i zostawiającego za
sobą meandrujące ślady w głębokim śniegu; na dole życzenia i podpis. Patrzyłem
na zarys sylwetki i coś wydawało mi się
w niej znajome, zapytałem Tomka, okazało się, że to ja; zaskoczył mnie i ucieszył bardzo.
Mam tę pocztówkę do dzisiaj na pulpicie laptoka.
Wracam
na szczyt Ostrzycy. Ilekroć jestem na neku, jednym z tych powulkanicznych
ostańców, doznaję zdumienia wielkością morfologicznych przekształceń Ziemi i
jej niewyobrażalnym wiekiem. Ta niemała góra, miliony ton magmy skamieniałej w
twardy bazalt, było kiedyś tylko drobnym fragmentem wielkiej góry, ze szczytu
której zionął ogień iście piekielny. Z pozoru nic nie znaczące drobniutkie
kroki procesów wspomaganych milionami lat, z tamtej góry utworzyły pola wokół,
odsłaniając zapchaną gardziel wulkanu – bazaltowy nek. Zrazu wyższy, po
odsłonięciu garbił się, przysiadał i rozpłaszczał w rozlicznych procesach
niszczących, aż któregoś dnia wszedł na jego szczyt pierwszy człowiek. Czy
tylko dla widoków tam lazł? Pewnie sam nie bardzo wiedział – i tak zostało do
dzisiaj.
Po
rannych obietnicach, słońce schowało się za zwałami chmur. Pociemniało,
poprószył pierwszy w tym roku śnieg. Pojechaliśmy pod Bystrzycę, w pobliże
jednego z moich ulubionych miejsc widokowych. Jest ono na zachodnich zboczach
Dzioba i Buczyńca (trudno mi określić, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga
góra), miejsce odwiedzane przeze mnie kilka już razy. Pokazałem je koledze
mając ukryty (i niecny) zamiar: otóż chciałem i chcę rozkochać Tomka, miłośnika
Tatr, w Górach Kaczawskich. Czy mi się udało, czas pokaże. W tamtym miejscu nie
ma rozległych widoków, takich na pół horyzontu odległego o 20 i więcej
kilometrów. Cały daleki widok, to garść bezimiennych (dla mnie) szczytów
Izerskiego Pogórza, ale ważniejsze i nadające wartość miejscu są urokliwe
zakątki między najbliższymi wzgórzami kaczawskimi. Kiedyś przeczytałem w
encyklopedii poświęconej Sudetom wzmiankę o tym miejscu i ucieszyłem się,
ponieważ autorzy dostrzegli urok miejsca i chwalili je w swoim dziele.
Najciemniejsza, najbardziej śnieżna i wietrzna godzina dnia była właśnie wtedy,
gdy tam byliśmy, jednak z miejscem naprawdę ładnym jest tak, jak z piękną (albo
kochaną) kobietą: w każdych warunkach i o każdej porze będą podobać się. Na
zdjęciach zobaczyłem, jak aparat widzi padający śnieg – w postaci białych,
skośnych smug. Odnoszę wrażenie, iż jego oprogramowanie graficzne jest sporo w
tyle za moim własnym.
Od
paru lat wybierałem się na Grodziec, samotną górę wyznaczającą granicę wielkich
Kaczaw. Piszę tak, bo trudno mi przyjąć zwyczaj ostrego dzielenia gór na góry
właściwe i na pogórze; sztucznym jest taki podział, aczkolwiek nierzadko wygodny. Dla mnie Góry Kaczawskie zaczynają się na Grodźcu (jeśli iść od
północy), a kończą na Cieciorkach, ponad 30 km bliżej równika. Z samotnego
Grodźca wszędzie daleko, trzeba jechać samochodem, a staram się unikać jazdy w
ciągu dnia spędzanego w górach, jednak dzisiaj tak zrobiłem, innej możliwości
nie było. Zamek na szczycie góry jest popularnym miejscem wycieczek, a skoro
tak, to musi mieć parking pod samymi murami – pomyślałem, i tak właśnie jest:
spirala szosy pnie się po zboczach na sam szczyt. Zaparkowaliśmy w połowie
wysokości, chcąc resztę drogi przejść, żeby chociaż w połowie wejść na górę,
nie wjechać. Długa jest i burzliwa historia budowli na szczycie, czyli dość
typowa dla sudeckich zamków: wojny, zniszczenia, odbudowa, znowu zniszczenia i
w końcu na ogół martwe ruiny. Ten zamek miał więcej szczęścia: żyje, w połowie
odbudowany, dalej naprawiany, zarabia na siebie pokazując ludziom fragment
dawnych dziejów i dawnej kultury.
Na
dziedzińcu stoją średniowieczne narzędzia tortur; gdy patrzyłem na te
przerażające urządzenia zbudowane li tylko dla zadania cierpienia drugiemu
człowiekowi, pomyślałem o pewnej organizacji, która przez całe wieki mając
władzę niemal absolutną, nawet nad królami (że wspomnę tylko Kanossę), także
wielki wpływ na myślenie ludzi, nie tylko nic nie zrobiła dla zakończenia tego
trudnego do wyobrażenia barbarzyństwa, a nawet istotnie przyczyniła się do jego
spotęgowania i dłuższego trwania.
Patrzę
na armaty stojące na dziedzińcu, na otwory strzelnicze, potężne mury obronne
zbudowane wielkim wysiłkiem, na to całe grodzenie się i zamykanie; przenoszę
wzrok ponad zębatymi zwieńczeniami i gdy patrzę na rozległość i piękno naszej
Ziemi, ogrania mnie zdumienie i smutek. Spokojnie żyć ciesząc się życiem i
pięknem - tyle wystarczy, nic więcej, a tak to trudne było i jest dla ludzi.
Labirynty
malowniczych krużganków i karkołomne spiralne schody, piękne sklepienia i
komnaty wielkości kilku mieszkań, ale też brak łazienki i jajowaty otwór w
występie muru do załatwiania wiadomej potrzeby. Mówi się i mówi uczenie, iż
cywilizacja zaczyna się od bieżącej wody.
Ach,
nie napisałbym o widokach! Na najwyższej wieży jest balkon widokowy, przy
dobrej przejrzystości powietrza horyzont odległy jest o kilkadziesiąt kilometrów;
słyszałem, że sięga po Ślężę. Główne pasma Gór Kaczawskich są tak malutkie, że
ma się wrażenie patrzenia na jakieś małe pagórki pogórza; są tak odległe, że
nie widać wielu szczegółów. Widać jednak w całej krasie majestatyczną
rozległość naszej pięknej Ziemi. Ziemi, z której emanuje na nas spokój, urok i
poczucie trwałości. Wystarczy w wyciszeniu zapatrzyć się w dal, by usłyszeć ją.