Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 10 stycznia 2016

Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień pierwszy


040116

Zachciało mi się iść i zmęczyć się na szlaku; zobaczyć początek dnia gdzieś na odludziu, niechby był szary i zachmurzony, poczuć smak herbaty z sokiem malinowym pitej w leśnej głuszy, zobaczyć wstążkę drogi chowającej się za grzbiet wzniesienia – słowem: byłem na głodzie. Chciałem iść na łazęgę, ale przecież nazajutrz po powrocie z urlopu spędzonego w domu miałem iść do pracy, jednak gdy dowiedziałem się o prognozowanym na najbliższe dni mrozie, z szafy wyciągnąłem plecak. Pracuję w namiocie, ale przy ujemnych temperaturach nie da się tam wytrzymać. Wieczorem w przeddzień wyjazdu było 12 stopni mrozu, nad ranem, gdy wyjeżdżałem, 13. Dwa dni mrozów  – głosiły prognozy, a że trzeci dzień był świąteczny, pojechałem na trzy dni.

Ubrałem się odpowiednio, ale już za Złotoryją termometr w samochodzie pokazywał tylko sześć na minusie. W ciągu dnia bywało, że szedłem rozpięty, ale pierwsze godziny dnia dały mi odczuć prawdziwie zimową aurę: skóra twarzy paliła mrożona wiatrem, a dłonie po zdjęciu rękawic błyskawicznie marzły. Szedłem w jednych z moich najcięższych, najgrubszych butach na mrozy lub błoto. Jak się okazało, nogi odzwyczaiły się od ich ciężaru, silnie odczuwanego w ciągu tej trzydniówki; biorąc buty w obronę napiszę, że przez cały czas odczuwałem na stopach luksus ciepła i wygody.

Chyba nigdy nie piszę o samych podróżach, więc teraz parę słów. Drogę znam na pamięć, ale widuję ją tylko nocą. Gdy czasami zdarzy mi się jechać tą trasą w dzień, widzę ją zupełnie inaczej. Więc jadę na pamięć, tylko czasami ostatnie kilometry wiodące bocznymi dróżkami sprawdzam na mapie, a sama jazda jest teraz u mnie przeżyciem godnym wyrafinowanego sabaryty. Nigdy nie męczyło mnie kierowanie samochodem, nawet w czasie wielesetkilometrowych podróży, teraz odpoczywam pławiąc się w luksusie. Polska nie jest biednym krajem, skoro za kilka tysięcy można kupić tak dobry samochód.

Jeszcze słowo o miłej chwili przeżytej w przeddzień wyjazdu. Zadzwoniłem do „Zaczarowanego ogrodu” w Proboszczowie pytając, czy przenocują mnie.

-Pana zawsze. – usłyszałem w odpowiedzi słowa właścicielki.

Dziękuję za nie, Danuto. Dodaję te słowa do uśmiechu, z jakim kiedyś powitała mnie Pani na progu swojego domu.

Jak zwykle nie mogłem zdecydować się gdzie jechać, ale że myśl uparcie powracała do Dzwonkowej Drogi i pewnego obelisku ustawionego w lasach Chełmów, wyjazd w wyższe pasma odłożyłem na inne dni i pojechałem w tamte rejony pogórza.

Rozwidniało się, gdy samochód zostawiłem w Sokołowcu pod sklepem i poszedłem w stronę Owczarni i Rakarza. Te wzgórza i ich okolice są ładne, po prostu ładne. Dalekie widoki, fałdy pól i łąk, nitki dróg ocienionych drzewami, linie lasów, kępy zagajników śródpolnych, no i to magiczne miejsce początku strumienia płynącego dnem Piekiełka. Magiczne jak każde źródło, a to miejsce dodatkowo czaruje kontrastem rozległych pól i jarem zaczynającym się po przejściu ledwie kilku metrów między pierwszymi drzewami lasu. Schodząc na dno ciemnego, skalnego uskoku (zapewne wodospadu w mokre lata), między drzewami widzi się rozległy przestwór pól. Urokliwa jest droga odchodząca na północny zachód od tego miejsca, zarastająca głogami stara droga pod szpalerem czereśni. Będę się starać zamieszczać współrzędne geograficzne niektórych miejsc; aby zobaczyć ich satelitarne zdjęcia, należy dane skopiować, wkleić w otwarte okno google maps, no i oczywiście kliknąć przycisk wyszukania.Udało mi się zamieścić aktywne linki, powinny działać.

51.048225, 15.851393 link 


Kręciłem się po okolicy, przypomniałem sobie poznane wcześniej przejścia przez lasy, poznałem nowe drogi, przeszedłem paręset metrów wzdłuż strumienia. Szukałem jego nazwy, ale nie znalazłem, niech więc i strumień nosi miano dolinki. Płynie on jarem o stromych, dzikich i trudno dostępnych, a przez to ładnych zboczach. Niestety, często widuje się tam doły wykopane przez poszukiwaczy agatów, bo rejon ten zalicza się do najzasobniejszych w ten ozdobny kamień. Parę lat temu w tamtej okolicy znalazłem (na powierzchni!) pierwsze swoje geody, jedną nawet rozłupałem, ale agatu w niej nie było; dla zachowania nadziei pozostałych już nie ruszałem. Gdy dane mi będzie wrócić tam, będę chciał przejść całą dwukilometrową długość strumienia.

Po drugiej stronie wioski, w pobliżu cmentarza, zaczyna się wielokilometrowa Dzwonkowa Droga.

51.040060, 15.815054 link 


Przeszedłem ją niemal całą, są tutaj opisy tamtych dni, dzisiaj chciałem przejść pierwsze kilka kilometrów, do lasów na wysokości Sądrecka. W Bieszczadach widziałem wioski bez mieszkańców i bez domów, ta wioska niewiele się różni od tamtych, mając tylko jeden zamieszkały dom; cóż, sąsiadami mieszkańcy nie muszą się przejmować. Mam na pulpicie laptopa zdjęcie tej drogi w okolicy wzgórza Rawka. Płynie tam strumień (nie teraz, wysechł jak i ten w Piekiełku) rośnie kilka brzóz, zawsze tak ładnie nachylających się nad wodą, obok krzewi się dzika róża wychylająca na dróżkę kolczaste łodygi, a po drugiej stronie rosną olsze ustawione w szpalerze… Rosły, już ich nie ma, wycięto wszystkie, jednak brzozy ocalały i różany krzew też. Patrząc na pocięte pnie drzew i sterty gałęzi, na rozjeżdżoną drogę, poczułem, że to miejsce straciło swoją magię. Szkoda. Pod osikowym zagajnikiem usiadłem na leżącym pniu robiąc przerwę na herbatę i odpoczynek nóg. Na ogół są te krótkie minuty zwykłymi przerwami w wędrowaniu, ale czasami jakoś inaczej dostrzegam otoczenie, siebie siedzącego gdzieś na odludziu, i tę chwilę mojego życia. Nie wiem, co czyni je wyróżnionymi, intensywniej odczuwanymi. Czasami myślę, że inność tkwi w zjednoczeniu świadomości z chwilą i z otoczeniem, to jakby spotęgowane „ja tu i teraz”. Miłe chwile, długo pamiętane.

Kwadrans później pamięć spłatała mi figla: po wyjściu z lasu byłem pewny zobaczenia ładnej kępy drzew przy drodze przecinającej rozległe pole, ale nie było ich, a i droga wydała się jakby inna. Ech, coś pomyliłem – westchnąłem. Będąc nieco dalej od lasu obejrzałem się i zobaczyłem tamte pamiętane drzewa. Były bliskie, a ocieniały sąsiednią, równoległą drogę. Właśnie tam, po minięciu sądreckiej drogi, zaczyna się najładniejszy fragment Dzwonkowej Drogi.

51.040930, 15.782718 link 



Jest jedną z tych, którymi dobrze i wygodnie wędruje się: równa, jasna, pogodna, chciałoby się powiedzieć uśmiechnięta, a biegnie skrajem dębowego lasu i pól. Czy potrzebne są inne atrybuty jej urody? Stanowczo zbyt szybko skończyła się. Widząc nową, szutrową drogę leśników, skręciłem w las chcąc ją poznać. Wyprowadziła mnie z powrotem na sądrecką drogę i gdzieś tam zobaczyłem Ostrzycę. Tak, widzianą tyleż razy z różnych stron i odległości, a kiedyś nawet zobaczyłem w niej coś kobiecego; dzisiaj widząc ją, pomyślałem o czasie. Ta góra jest pozostałością po wulkanie czynnym jakieś 10 – 20 milionów lat temu. Góry już nie ma, nawet bazaltowa gardziel wulkanu rozsypała się w stożek obecnej Ostrzycy.


 Jak będzie wyglądać góra i okolica za 20 mln lat? Co zachowuje sens przy takim bezmiarze czasu i przemian? Nic, ale po co sięgać do milionów lat? Zapytam się więc siebie, co z ludzkich dążeń zachowuje sens po upływie stu lat? Niewiele dla społeczeństw, nic dla człowieka. Co znaczy sto lat dla tej góry? Mniej niż mgnienie oka dla mnie. Jestem dla niej mgnieniem. Jestem maleńką chwilą istniejącą tutaj i teraz. Powinienem o tym pamiętać dla zachowania właściwych proporcji ważności jeszcze drobniejszych chwil, z których składa się moje życie.

Powrót zaplanowałem przez Sądreckie Wzgórza; po tych nierozległych wzgórzach chodziłem kiedyś dwa czy trzy dni, znam je nieźle. W ich centrum jest ładna polanka, chciałem ją zobaczyć, chciałem też odnaleźć przejście leśną ścieżką na odkryty, wschodni stok Łysej Góry, tej sądreckiej, mało znanej w przeciwieństwie do dużej imienniczki z wyciągami dla narciarzy.

51.028030, 15.793049 link 


Polankę zobaczyłem dokładnie taką, jaką zapamiętałem: ładną, cichą, zagubioną wśród wzgórz i lasów mało znanych innym ludziom. Moją. W cichym powietrzu powoli opadał płatek śniegu. Moment patrzyłem na niego, ale zaraz zobaczyłem następny, kolejny i tysięczny. Drobniutkie, zmrożone płatki śniegu powoli opadały na mnie, na dróżkę i na świerki.

Początek ścieżki był, ale wyżej już jej nie było, po prostu zarosła, nieużywana. Wyprowadza na skraj łąk, z których roztacza się ładny widok: na pierwszym planie wzgórze Grodowa, dalej Sokołowiec i wzgórza za wioską, na lewo rozległe pola, na których widać drzewo z krzyżem – początek Dzwonkowej Drogi, a po prawej wznoszą się Sokołowskie Wzgórza. Byłem tam ze trzy razy i będę wracać.

51.029670, 15.798800 link



Wolno i nie najkrótszą drogą schodziłem do wioski. Pani Danuta poczęstowała mnie nie tylko lampką wina, ale i miską gorącej zupy. Nim usnąłem, czytałem książkę o Korei Północnej. Wstrząsająca lektura. W XXI wieku, na oczach całego cywilizowanego świata, maltretowany jest, głodzony i mordowany dwudziestomilionowy naród – i nikt nic nie robi, bo nie ma tam ropy, a za to są bomby atomowe z guzikiem pod ręką Stalina i Pol Pota w jednej osobie, którą trudno nazwać człowiekiem. Myśl o tym kraju wracała do mnie w czasie słuchania Konkursu Chopinowskiego. Grali tam także Koreańczycy z południa, a jeden z nich konkurs wygrał. Patrząc na niego pomyślałem, że być może po drugiej stronie granicy żyje ktoś, kto mógł być zwycięzcą tego konkursu, a nie był nim, bo żyje w kraju rządzonym przez ludobójcę.

środa, 6 stycznia 2016

Jadąc prawą stroną, czyli zimowe rozmyślania


Myśli spisane w grudniu 2009 roku, po długiej podróży przez Polskę. 

Siedząc po lewej stronie samochodu nie czuję się pewnie. Wydaje mi się, że jadę zbyt blisko środka jezdni, szczególnie gdy wymijam tiry, no i niewłaściwe wydaje mi się wysiadanie na złą stronę, bo wprost na jednię; plus znajduję właściwie tylko jeden: mogę wygodnie, bez uderzania głową w szybę prawych drzwi, zajrzeć pod kierownicę przy wkładaniu kluczyka w stacyjkę.
Z uczuciem żalu i zdrady patrzyłem na moją angielską micrę ładowaną na lawetę handlarza samochodowymi częściami. Ja byłem tym zdrajcą. Samochód tak wiernie mi służący przez dwa lata zniknął za bramą, a ja poczułem się uboższy o jeszcze jedną rzecz przypominającą mi angielski czas.

Teraz został mi tylko coraz rzadszy odruch sięgania lewą ręką do dźwigni zmiany biegów, może jeszcze podchodzenie do samochodu z niewłaściwej strony. Z czasem i to zniknie - cóż wtedy zostanie? Poza drobiazgami, jak służąca mi teraz jako zakładka do książki karta z biblioteki w Trowbridge, uroczo zaprojektowana karta z sylwetką Bonda trzymającego książkę zamiast pistoletu i z napisem “007 licence to read”, pozostanie chyba tylko niezaspokojone pragnienie pójścia przez szkockie wrzosowiska.
Gdzieś pod Włodawą jest małe jeziorko, nazywa się... chyba Święte. Byłem tam kilka razy, ale wiele lat temu. Dlaczego myśl o nim pojawiła się we mnie właśnie teraz? Przez chwilę słuchałem wspomnień: to przez wrzosowiska. Łagodne pagórki wokół jeziora pokrywały łany gęstego wrzosu. Kiedy widziałem je po raz ostatni? Chyba w 94 roku. We wrześniu tego roku, u stóp Śnieżki – pamięć podsunęła bliższy obraz - widziałem rzadkie co prawda jego kępy, ale z kwiatami o cudnie nasyconym kolorze.
Wrzosy… - myślę patrząc przed siebie, na rozpaczliwie szary krajobraz. Wokół kamienia, na którym siedziałem robiąc przerwę w zejściu w dolinę Łomniczki, rosły drobniutkie kwiatki o różowych płatkach, przytulone do szarego odłamu Śnieżki, a teraz nie ma kwiatów, jest zima. Podmuch powietrza szarpie samochodem; każda mijana ciężarówka ciągnie wokół siebie szeroką aureolę zimowej szarości, przeraźliwie brzydką opończę brudnej mgły wodnej. Nie mogę opanować odruchu obrzydzenia wymieszanego z odrobiną strachu, z jakim zanurzam się w niej przy wyprzedzaniu ciężarówek, wyciągniętymi palcami szukając pod kierownicą włącznika wycieraczek.
Styczeń jest najgorszy. Otwiera przede mną długi ciąg dni jednakowych, szarych, krótkich, monotonnych, a do wiosny tak daleko! Przednia szyba co chwila pokrywa się szarym nalotem brudu schnącego w pędzie powietrza; włączam spryskiwacz, z niesmakiem patrząc na paskudną maź zgarnianą piórami wycieraczek na brzeg szyby.
Zima. Brrr!
Widząc reklamę baru, zjechałem na parking, a gdy wysiadłem, buty zanurzyły się w breji rozmoczonego śniegu. Drzwi były zamknięte, na głowę ciurkała mi woda z okapu dachu. Obok otworzyło się małe okienko i usłyszałem nieprzyjemny głos:
-Bar zamknięty. Ja tylko skupuje palety.
Stałem nie mogąc się zdecydować co robić. Między drzewami lasu widziałem budkę WC. Z niechęcią pomyślałem o konieczności pójścia tam – przez kałuże i błoto.
Nie, tak nie można, to przecież mój dzień. Brzydki tylko z powodu mojego nastawienia. Trzeba mi objąć go ramionami, przyciągnąć do siebie, blisko, twarz do twarzy, i wtedy przyjrzeć się mu, rozpoznać jego indywidualne rysy nadając mu w ten sposób wartości, a może i uroku.
Łatwo mówić – pomyślałem ruszając między drzewa. Smród czułem już kilka metrów przed budką. Nie wszedłem, pod drzewem skorzystałem z przywileju męskiej wygody.
Jak to zrobić? – myśl żałośnie bezradna. Jak znaleźć urok takiego dnia?
W samochodzie włączyłem Vivaldiego, mój ulubiony koncert wiolonczelowy c-moll. Szybę mam dziwnie blisko, tuż przy twarzy, gdy wyjeżdżając na szosę patrzę w lewo.
Przywyknę – wzruszam ramionami.
Pisać. Pisać! Gdzieś tam głęboko, w tajemnych zakamarkach mojego jestestwa, tkwią niewyobrażone, ledwie przeczuwane, gesty i słowa, myśli i uczucia, kształty i barwy, są wrażenia, mnóstwo wrażeń; jest tam cały świat o tyleż lepszy od rzeczywistego, o ile marzenia są piękniejsze od rzeczywistości. Oczarowanie chciałbym zmieścić w nim i zachwyt, baśń i... nie wiem, czy chcę rzeczywistości, a jeśli już, to niech ma rozmazane kontury, niech będą tam łagodne, a nawet niedostrzegalne, przejścia między światem baśni a rzeczywistością, o której nie będzie wiadomo gdzie się zaczyna, a gdzie kończy. I niech tam będzie wiosna wieczna urokiem uczuć i niezgodą na ich przemijanie, na zmienność ludzkiego serca. Dziecinne? Niech będzie.
Zejść w tajemną, tak trudno rozpoznawalną głębię, i wydobyć na światło dzienne to tajemnicze coś, co tam się ukrywa, czego przedsmak czuję w tych chwilach, gdy one same podnoszą się ku powierzchni świadomości, bliżej mojego zrozumienia. Wydobyć z siebie te pierwiastki, które, mocno w to wierzę, zawierają w sobie wszystko, czego tak bardzo brakuje dniom powszednim. Pozwolić im unieść mnie ponad codzienność, przenieść do lepszego świata, tego świata, w którym odczuwa się i przeżywa swoje życie najintensywniej, najgłębiej, najpiękniej. Stworzyć dzieło skomponowane z ulotnych wrażeń, z tęsknot, z marzeń najtajniejszych, najjaśniejszych i najcieplejszych. Przenieść się w wyimaginowany, baśniowy świat, aby tam znaleźć świat prawdziwszy, bo piękniejszy. Czy to ma sens, a jeśli tak, to jak zrobić ten ostatni krok? Rozglądam się, jakbym w mijanym krajobrazie spodziewał się znaleźć odpowiedź na to dręczące mnie od dawna pytanie.
Potrzebuję pisania, ale nie mogę ruszyć z miejsca. Vena… Czasami przychodzi do mnie. Jest ledwie muśnięciem, przeczuciem, pragnieniem wyobrażenia uroczych treści. Czuję ją blisko, jakby stała obok mnie, może na długość ramienia, ale ciągle jest za daleko, będąc w innym wymiarze, nie w moim świecie. To uczucie nieprzebytej bliskości towarzyszy mi od kilku już lat, na przemian dając siły i radości, chwilami nawet euforię – i siły te odbierając, budząc we mnie myśli o prozaiczności i ślepocie, o zupełnym braku umiejętności. Rozglądam się wokół siebie myśląc czasami o Prouście i jego drzewach, które, jak przeczuwał, miały mu coś powiedzieć, ale on nic nie usłyszał. Rozglądam się z podobnym przeczuciem. Tak trudno wydobyć coś z siebie!
Zbliżam się do Radomia, muszę pamiętać o skręcie w lewo na tamtym rondzie – wbrew znakom, które prowadzą w labirynt ciasnych uliczek śródmieścia. Sto metrów przed sobą widzę ciemny tył samochodu, za którym jadę już od kwadransa. Wyprzedzić go? – myśl pojawia się na chwilę, ale zaraz znika. Kieruję odruchowo, pozwalając myślom biec swoimi ścieżkami.
Znaleźć w sobie to, co jest tylko moje i tylko ode mnie zależne. Nie przejęte od osób mnie otaczających, nie wyczytane w książkach, także nic z tego, co jest owocem chwili, nastroju dnia dzisiejszego, ale to, co we mnie niezmienne, tylko mnie właściwe i co stanowi o mojej tożsamości na przestrzeni wszystkich lat mojego życia. Czy jest coś takiego? Jest!, mimo iż w najgorszych swoich chwilach twierdzę przeciwnie. To pamięć - kapryśna, często zawodna i nieciągła jak ludzkie postrzeganie czasu, ale moja. Więc pamięć, ale i coś jeszcze.
…Brakuje mi nierównych płyt z baptysterium św. Marka. Brakuje łączności między mną obecnym, a mną zmieniającym się na przestrzeni lat; potrzebuję pomostu między odizolowanymi wyspami moich przeżyć, pomostu umożliwiającego powrót do mnie tego wszystkiego, co dawały mi przeżycia  – ponad monotonią dni powszednich i uwolnione od brzydoty codzienności.
Właściwie dlaczego w zimie tak mało jest słońca?
Proust pisał tam o prawdach podsuwanych nam przy pomocy wrażenia, ale pisał też o ich rozszyfrowywaniu; skoro dla niego nie było to łatwe zadanie, to cóż ja mam powiedzieć?
Często mam poczucie bliskości odkrycia tajemnicy, krążenia wokół mnie prawdy, objawienia czegoś wielkiego i wspaniałego. Przyjemne to uczucie, dające przedsmak radości ogromnej, ale bywa też inaczej, dziwnie, gdy pustka w głowie rozrasta się gwałtownie, zapełniając się nieuchwytnymi, niemożliwymi do określenia, poplątanymi, szamoczącymi się i skłębionymi myślami. Ten spazm bezradności, ów pulsujący węzeł gordyjski myśli trwa tylko chwilę, po której eksploduje uwalniając gorycz niemożności, bezsilność w wyrażeniu siebie.
Jak to on powiedział? Prawdziwie nasze jest tylko to, co wydobędziemy z naszej ciemności. Było tam, w słowach Prousta, coś jeszcze: pełne wrażeń wspomnienie pustego pokoju z perkalowymi firankami (nie wiedzieć czemu zapamiętałem ten perkal), wspomnienie silnie kontrastujące z pustką wspomnień wystawnych przyjęć. No właśnie.
Patrzę na czarne pudełko GPS, które właśnie kobiecym głosem oznajmia mi, iż “ after four hundred metres turn left”, i wiem, że ten szereg wspomnień układających się w chwilowy nastrój budzony widokiem tego przedmiotu jest indywidualny, odmienny od wrażeń wszystkich innych ludzi. Wspomnienia z nim związane nie są w takiej chwili wyrażone, domyślone do końca, one tkwią niżej, jakbym oglądał je wszystkie razem, z daleka, ale nad nimi wznosi się momentalnie powstająca, delikatna tkanka mojego wrażenia utkanego z dziesiątków tamtych wspomnień.
Gdy biorę w rękę zielonkawy, wytarty tom Raju utraconego, odczuwam swoistą emanację czasu, ćwierćwiecza towarzyszenia mi tej książki; nie ma w tej chwili słów ani obrazów, ale jest wrażenie: ciepłe i cenne, bo umożliwiające mi w tym jednym momencie poczucie związku mnie dzisiejszego z licznymi, odizolowanymi od siebie i jakby obcymi „ja” z przeszłości.
Proust widział powieść (dzieło sztuki) najdalszą kronice filmowej dokumentującej rzeczywistość, a ludzką realność widział w związkach wrażeń chwili bieżącej z wrażeniami przeszłości. Muszę wrócić do niego, tyle znaków zapytania jest jeszcze na marginesach mojego egzemplarza Czasu. Wrócę, on mi pomoże.

Droga wspinała się długim, łagodnym nasypem, celując w szczyt widocznej w oddali konstrukcji nowego mostu na Wiśle pod Puławami. Jak zawsze z przyjemnością patrzyłem na fascynującą prostotę i logikę budowy potężnych, ale nie ociężałych, dźwigarów unoszących w powietrzu wiszącą pod nimi nitkę szosy, ale dzisiaj zjazd z mostu na chwilę przeniósł mnie na most nad River Severn. Przez moment jakbym widział stojącą tam białą tablicę z napisem Welcome to England, i wjeżdżając na Lubelszczyznę poczułem – jak wtedy – że wracam do siebie.


niedziela, 27 grudnia 2015

Pożegnanie jesieni


201215

Prawie najkrótszy dzień roku, wigilia zimy, której rozpoczęcie powinno być radośnie obchodzone jako nawrót Czasu ku wiośnie: do dzisiaj można było mówić, iż każdy dzień oddalał nas od letnich dni; od jutra każdy dzień przybliżać będzie do wiosny. W starożytnym Rzymie jeden z pierwszych dni zimy był radośnie święcony jako dzień Nowego Słońca, póki Kościół nie uczynił z niego dnia narodzin Jezusa. Czasami gdy wspomnę to stare święto, doznaje zdumienia precyzją pomiarów astronomicznych w tamtych czasach: bez teleskopów, satelitów i bez komputerów, potrafiono zauważyć parominutowe różnice w długości dnia.

Znając prognozę pogody, wybrałem trasę odkrytymi stokami ulubionych gór: z Mysłowa na Osełkę, dalej Górą Bandurskiego i Gaikiem na stoki Dudziarza (przy okazji odwiedziłem moją Polanę Czterech Świerków). Powrót tymi wzgórzami, ale nie po śladach, i wejście na Grodzik, na tę pamiętną polanę sięgającą połowy zachodniego zbocza, z którego zaplanowałem oglądanie dzisiaj zachodu słońca. Cały dzień słońce miałem na twarzy i rozległe widoki wokół siebie. Pięknie pożegnała mnie Pani Jesień, mimo iż kiedyś w rozmowie z nią narzekałem i marudziłem. Dzisiejszy słoneczny dzień, jej ostatni dzień, dowodzi, iż nie gniewa się na mnie o tamte chwile przy czeremsze.

W drogę wyszedłem kwadrans przed siódmą, więc w ciemnościach nocy, parę minut po siódmej wszedłem na przełęcz między Osełką a Księżym Kamieniem i odwróciłem się. Nad czarnym masywem Lubrzy zobaczyłem tak kapryśną ostatnio Eos. Właśnie wstała i powoli rozchylała story okna swojej komnaty, chwaląc się kolorami piżamy. Stałem tam, chłostany zimnym wiatrem, i niczym pryszczaty małolat gapiłem się  na nią. Chciałem robić jej wymówki za poprzednie niedzielne ranki, ale nie potrafiłem. Uśmiechała się do mnie, taka piękna, więc jak mogłem mieć do niej pretensje? Po stokach Osełki kręciłem się dwie godziny - dla ich urody, bo obok stoków w sąsiedztwie Trzmielowej Doliny, te właśnie są dla mnie najurokliwsze. 







Idąc, spoglądałem na niebo nad ciągle ciemnym masywem Lubrzy, oglądając pokaz mody urządzony przez Eos, a trwał on długo, wyjątkowo długo: słońce wzeszło ponad lasy sporo po ósmej, a dopiero w godzinę później oderwałem się od Osełki i ruszyłem w poszukiwaniu dobrej drogi na Górę Bandurskiego. Opuszczając pierwszą dzisiejszą górkę, szedłem dróżką biegnącą skrajem łąk i lasu, ładną dróżką. Niestety, ktoś pozakładał na gałązki puste puszki po piwach, były ich tam dziesiątki. 


Patrząc na nie, pomyślałem o granicy dwóch światów. Ta myśl pojawia się u mnie często i w różnych okolicznościach, jednak mających jedną wspólną cechę: całkowitą obcość obserwowanych zachowań, wyznawanych wartości, sposobów wartościowania i widzenia świata. Ludzie, którzy to zrobili, są dla mnie jak kosmici – nie do zrozumienia, bez możliwości porozumienia. Dwa światy. Jeden świat podzielony tysięcznymi granicami. Niewidocznymi i przeplatającymi się, ale jednocześnie wyraźnymi, ostro rysowanymi granicami wywołującymi u mnie poczucie zdumienia lub samotności.

Na wprost masywu Gór Ołowianych, równolegle do doliny z szosą numer 3, w rządku stoi kilka górek sięgających Dudziarza, ta pierwsza jest częściowo zalesiona, pozostałe odkryte, a wszystkie bardzo widokowe. Z wielu miejsc widoki są panoramiczne i bardzo urozmaicone, zawsze widać przynajmniej kilkanaście większych szczytów i drugie tyle drobnicy, a ja, jak zawsze z satysfakcją, rozpoznawałem niemal wszystkie szczyty. Między Osełką a tamtymi wzgórzami rozciągała się do dzisiaj terra incognita; doliną biegną szosy, płyną strumienie, są podmokłe miejsca i stawy, rozłożyła się wieś, a skoro wieś, to znaczy, że i ogrodzenia. To wszystko było, ale dość szybko udało mi się znaleźć dobre przejścia polnymi dróżkami i opłotkami na Górę Bandurskiego. Ta poprzedzielana jest masywnymi ogrodzeniami pastwisk, w lecie raczej trudno byłoby przejść tamtędy, ale dzisiaj zastałem bramy otwarte. Przy podejściu na grzbiet widok sięga połowy widnokręgu, ale gdy już idzie się szczytami ku Dudziarzowi, linia horyzontu w żadnym miejscu okręgu nie jest bliska, a miejscami ginie w niebieskościach odległych o wiele, wiele kilometrów.






Południowy stok Dudziarza ma w mojej pamięci swoje znaczące miejsce z wielu powodów. Był celem pierwszej mojej wędrówki kaczawskiej pięć lat temu, miejscem mojego zachwycenia się Różanką, śliczną górą w Ołowianych, którą oglądałem pewnego słonecznego i śnieżnego dnia, a śnieg na niej nie był wtedy biały, nie. On świecił błękitami i diamentowo błyszczącym złotem. Na stoku Dudziarza rosną wyjątkowo gęste i rozległe laski różano-głogowe. Nigdy nie widziałem ich kwitnącymi, ale ilekroć tam jestem, wyobraźnia podsuwa mi obrazy tak cudnego kwitnienia, że jego urok widzę i w zimie. Kiedyś stałem pod szczytem Ziemskiego Kopczyka patrząc na mało mi wtedy znane góry wokół. Na zboczu jednej z nich wypatrzyłem jęzor łąki schodzącej od szczytu i przedzielonej czterema świerkami stojącymi w poprzek. Górę zidentyfikowałem, chociaż nie od razu, był to Dudziarz, a łąkę ze świerkami zobaczyłem z kosmosu, korzystając ze zdjęć googli. Przy najbliższej okazji poszedłem tam, znalazłem drogę przez las i z bliska zobaczyłem świerki. Rośnie ich tam sześć, ale trzy są tak blisko siebie, że nazwy miejsca już nie zmieniałem. Polana Czterech Świerków. Byłem na niej dzisiaj, przywitałem się ze świerkami.

Idąc miedzy Osełką, pierwszą moją górą, a Grodzikiem, ostatnią dzisiaj odwiedzoną, zatoczyłem spore półkole, podziwiając zmieniający się widok gór wokół mnie.

Góry nie są nieruchome; kto tak mówi, nigdy nie był wśród nich i nie widział ich przemieszczania się, a jest ono łatwo zauważalne: wystarczy tylko iść dość długo i patrzeć wokół siebie, żeby zobaczyć ich wędrówki, albo przynajmniej obracanie się. Widziałem je z różnych stron i w zmieniającym się sąsiedztwie, a te było czasami tak bardzo odmienne, że musiałem chwilę patrzeć na góry, by rozpoznać je. Rosły wynosząc się nad inne, ale i malały, przysiadając u stóp tych, które właśnie wznosiły się. Znikały chowając się za szczyty, o których wiem, że są mniejsze od nich i pojawiały się w innym miejscu, odmienione, a jedna z nich znikła mi zupełnie. Dłuższą chwilę szukałem jej wzrokiem tam, gdzie być powinna, w końcu znalazłem zakamuflowaną przemyślnie: cała była na widoku, ale ustawiła się przed inną górą, wtapiając się w jej stoki tak dokładnie, że jedynym śladem była ledwie rozróżnialna linia jej lasów na tle lasów tamtej. Na południe od linii wzgórz, za doliną, wznoszą się Góry Ołowiane. Szczyt są zalesione, ale stoki bliżej dna doliny są odkryte. Widziałem je pod niskim słońcem, oślepiającym, ale i przydającym stokom urody ostrym światłem i głębokimi, długimi cieniami pojedynczych drzew oglądanymi przez mgiełkę prześwietloną słońcem – jakby w powietrzu wisiał najdelikatniejszy złoty pył. Nieco w bok i wyżej widziałem karkonoskie szczyty przyprószone śniegiem– od Śnieżki po Szrenicę; ich niebieskości i biele miały ciepłe, perłowe odcienie. Blisko, najbliżej, tuż obok, mijałem pola zielone młodymi zbożami i czerwone owoce róż błyszczące w słońcu - wystarczy trochę słońca, by zobaczyć kolory zimy. Oczywiście sporo czasu poświęcałem drzewom, próbując rozpoznać gatunki i odmiany, lub utrwalając poznane cechy rozpoznawcze. Sporo rośnie tam jesionów, trochę je znam, ale nadal nie mam pewności przy rozpoznawaniu odmian.

Kiedyś, obchodząc podnóżem rozległy masyw Lubrzy, dotarłem do wąskiej łąki pnącej się po zboczu ku szczytowi. Była ładna, więc poszedłem nią w górę. Pod lasem odwróciłem się i doznałem zachwytu urodą widoku. Dla pamięci tamtej chwili, ale też i z myślą o odwiedzeniu Diablaka, tego wyższego, także z chęci oglądania stamtąd zachodu słońca, wszedłem na stok. 



Tak naprawdę nie wiem, jak się ta wyższa skała, też ładna i duża, nazywa, ale skoro niżej jest podobna nazywająca się Diablak, więc może i ta nosić to miano. Słońce stało nad linią Karkonoszy, więc bliżej południa, a nie na zachodzie. Cóż, w końcu mamy najkrótszy dzień w roku, słońce zachodzi na południowym zachodzie. Do końca dnia brakowało trzech kwadransów, czy zdążę odwiedzić skałę? Czas zapamiętałem dobrze – kilka minut intensywnego marszu pod górę lasem wśród ciemniejących świerków. Skrzyżowanie, skręt, ładny dukt i oto skała! Pamiętałem drogę. Skała nic nie straciła ze swojej urody, może nawet zyskała, bo widziałem ją w niskim już słońcu świecącym między drzewami. Dotknąłem ją, zrobiłem jej sesję zdjęciową, a ona pokazywała mi się jak zawodowa modelka. Niestety, tak się kręciła w obiektywie, że prawie wszystkie zdjęcia okazały się być poruszone. Wróciłem na brzeg łąki akurat na ostatnie chwile dnia.



Świat na wprost po prostu szarzał tracąc kolory, natomiast linia Karkonoszy długo jeszcze świeciła intensywną zorzą zachodu. Wyjeżdżając z ciemnej już wioski, nadal ją widziałem.




środa, 16 grudnia 2015

O wąwozach w Chełmach i o sztuce życia


131215

Przedłożyłem ciekawość człowieka, chęć osobistego poznania internetowego znajomego, nad tak lubianą samotną wędrówkę: zaprosiłem Janka – dla siebie nazywam go Jankiem z Bloga – i wspólnie zanurzyliśmy się w wąwozy Chełmów. Od razu napiszę, że zaproszenie powtórzę.

W tamtych wąwozach byłem parę lat temu… jej, to już lata łażę po tych górach. Dzisiejszy dzień jest siedemdziesiątym szóstym dniem spędzonym w Górach Kaczawskich; ile ich wszystkich będzie? Inaczej: co przyniesie przyszłość?

Marzy mi się zupełny brak obaw o przyszłość, przyjmowanie jej li tylko z ciekawością, która czerpie siły z przekonania, czy może raczej z ufnej nadziei, na dobry bieg dalszych dni i lat. Nie myślę tutaj o nieuzasadnionym optymizmie, przekonaniu o wygraniu losu na loterii, wcale. To raczej stanowisko bliższe stoicyzmowi: uniezależnienie się od tego, co na zewnątrz nas i na co nie mamy wpływu. Zimne i zbyt filozoficzne? Nie, dlatego że uważam, iż losowi winny jestem jeśli już nie zaufanie, to co najmniej nie wyprzedzanie powodów do zmartwień. Jest w tym stanowisku wspomniana ufność – ciepła i ludzka - rezultat doświadczeń tak wielu lat za mną, z których jasno wynika, iż niemal wszystkie moje zmartwienia z czasem okazywały się pyłem wartym jedynie strzepania z rękawa. Gdy wydawało się, że świat się wali, że tylko zgryzota i kłopoty zostały, życie znajdowało dla siebie nie najgorsze ścieżki i najnormalniej toczyło się dalej. Najważniejsze jest życie i jego pozytywne przeżywanie, a nasze martwienie się, mimo iż tak bardzo ludzkie, ma jedynie siłę destrukcyjną.

Żyję (bez traumy i bez bólu) i przeżywam, mam więc wszystko.

Janek ujął mnie swoim przejmowaniem się: po obejrzeniu na googlach dojazdu pod jego dom, po telefonicznym wyjaśnieniu mi przejazdu przez każde skrzyżowanie, na koniec przysłał mi wielgachny list z opisami i zdjęciami; zupełnie tak, jakbym ciężarówką miał jechać do Soho w Londynie, a nie do Legnicy:) Gdzieś tutaj jest opis tamtego mojego wyjazdu do centrum West End’u, ale nie pamiętam gdzie. Cierpliwy znajdzie.

Jechałem w deszczu, wycieraczki pracowały na drugim biegu, a ja wyszukiwałem plusy wędrówki w taki dzień - i nawet mi się to udawało – jednak nim dojechałem do celu, deszcz poszedł sobie popadać gdzieś dalej. Ciemno jeszcze było, gdy kręciliśmy się samochodem po Nowej Wsi w poszukiwaniu miejsca na całodzienne parkowanie, szaro, gdy poszliśmy. Mając pod kurtką dwa swetry i bluzę z polaru, byłem pewny, że ubrałem się za ciepło, jednak nie dzisiaj: silny wiatr wychładzał, wciskając się w każdą szparę ubrania, ale deszcz tylko chwilami kropił, a później nawet pokazało się słońce.

Słońce! Czarodziej z paletą w ręku, malujący świat wokół i nasze dusze.

Z wioski poszliśmy na południe, ku Wąwozowi Lipa, wróciliśmy niemal po śladach; niemal, bo po wyjściu z wąwozu weszliśmy na sąsiednie wzgórze, na wyrost nazwane Nowowiejską Górą.


 Chełmy są pogórzem, tak naprawdę gór tam nie ma, a pagórki z polnymi drogami biegnącymi szczytami. Wspinania się nie ma, ale jest ta urocza i zawsze zadziwiająca cecha perspektywy: wznoszenie się wzgórz wokół, wyłanianie się z niebytu gór za nimi i odsuwanie się horyzontu tym dalej, im wyżej jesteśmy. Przy ostatnich domach wioski krzyżują się dwie wąskie wstążki asfaltu kończącego się niewiele metrów dalej. Na miniaturowej wysepce skrzyżowania, pod drzewem, ustawiono ławki i stół; widząc je, przez moment siedziałem tam w letni wieczór słuchając leniwych rozmów mieszkańców i upajając się zapachami czerwcowego zmierzchu.

Uroczą dróżką biegnącą rozległymi łąkami poszliśmy ku ścianie lasu i skrzyżowaniu szlaków prowadzących do kolejnych wąwozów.


 Zwężające się w swoim biegu ku ścianie lasu dwie nitki dróżki ogrodzonej miedzami, na nich krzewy dzikich róż z czerwonymi owocami, tu i tam samotna brzoza, sosenka lub zdziczała jabłoń, na łące malownicze rolki siana, a obok wzgórze – tym razem bezimienne, ale bliskie i obiecujące ładne widoki. 




Oczywiście weszliśmy na nie, a ono słów dotrzymało. Ładnie tam. Tak ładnie, że wracając, zostawiliśmy szlak i idąc łąkami ponownie weszliśmy na szczyt. Wśród wielu urokliwych elementów kaczawskich widoków są wysepki dzikiej roślinności na łąkach i polach. Same pola mają swój urok, przyciągając wzrok falistymi liniami swoich rozległości, po których tak dobrze wędruje się wzrokiem, ale jednocześnie są sztucznie jednolite, monokulturowe. Gdyby nie linie lasów i śródpolne zarośla, chyba byłyby nudne. Na skąpej powierzchni wysepek dzikiej roślinności spotkać można zadziwiająco dużo gatunków drzew i krzewów, ale też czasami i śmieci, niestety. Bywa, że te oazy flory rosną na uskoku zbyt stromym dla rolniczych maszyn, albo na zapomnianej przez ludzi drodze polnej, ale często są to pozostałości po kopalniach kruszywa, czasami małych i dzikich, z których okoliczni mieszkańcy dobywali piasek lub kamień na swoje budowy. Zagajniki rosną wtedy w zagłębieniu, czasami sporym i o stromych brzegach. Bywa, że podchodząc, a często tak robię chcąc bliżej przyjrzeć się bogactwu rodzajów i kształtów, stanąć na granicy zarośli i otwartej przestrzeni, by posmakowawszy jej uwodzicielskiej urody, wejść w ciemny, splątany gąszcz; więc podchodząc, płoszę chmary ptaków, dla których te zagajniki są domem, albo płoszę stado saren odpoczywających w ukryciu. Taki zagajniczek rośnie na wzgórzu; zbyt ciemno już było między drzewami, żeby rozpoznać ich gatunki, ale obiecałem sobie wrócić tam kiedyś. Żebym nie wyszedł na znawcę, którym nie jestem, dodam, że różnie bywa ze skutecznością tego rozpoznawania, jednak przyjemność mam zawsze.

Tak, zauważyłem i ja: miało być o wąwozach, a ja pisałem już o zmianach perspektywy i ławkach, o filozofii życiowej i pozostałościach po starych kopalniach – o głównym temacie jeszcze nic. Już piszę.

Wyglądu tych wąwozów w lecie, w słoneczny dzień, nie znam, mogę tylko wyobrażać go sobie, ale nie wiem, na ile skutecznie; jeśli dane jest mi widywać je tylko zimą, właściwszym dniem na wędrówkę nimi wydaje mi się być chmurny dzień. Idzie się dnem, przy strumieniu, na boki wznoszą się zbocza, miejscami dość strome i wysokie, porosłe lasami, co razem daje niemal półmrok potęgujący wrażenie dzikości tych miejsc. 





Największym skałom w Wąwozie Siedmickim, Zbójeckiemu Zamkowi, od strony strumienia mającemu prawie pionowe ściany wysokości około 30 metrów, nie mogłem zrobić zdjęć z powodu słabego oświetlenia. (Na szczyt oczywiście wdrapaliśmy się, wyszukując łagodniejsze przejścia bokami skały. Na górze wiatr, pomyliwszy mój plecak z żaglem, omal mnie nie przewrócił, boreasz jeden.)

U podnóża rosną świerki o gęstych koronach, wąwóz jest wąski, ściśnięty z obu stron czarnymi skałami o niepokojących, chaotycznych kształtach, dnem płynie strumień toczący ciemne wody, a wokół panuje półmrok. Przez moment oczekiwałem spotkania białowłosego wiedźmina, w chwilę później, wiedziony skojarzeniem, odwróciłem się w stronę mojego towarzysza i zobaczyłem jego białe włosy wystające spod czapki:) O ile Wąwóz Lipy dałoby się przejechać konno, to Nowowiejski i Siedmicki raczej nie. Są tam miejsca trudne do przejścia z powodu wielu martwych drzew leżących w poprzek ścieżki. Wielki i długi (już nie wysoki, a właśnie długi) świerk z najeżoną gęstwiną konarów wyglądał jak monstrualne połączenie dżdżownicy z jeżozwierzem; przejście przezeń wymagało lawirowania w gęstwinie konarów, albo wdrapywania się na oślizły pień. Na skałach i na stokach wąwozów też leżały, a nierzadko i wsiały, zwalone drzewa, miejscami tworząc piętrowe zapory nie do przejścia. Widzieliśmy kilka wierzb iwa, wyjątkowo pokręconych, połamanych, omszałych i spróchniałych, a nadal żywych, wypuszczających nowe pędy. Witalna siła tych drzew, ich przemożny pęd do życia, czyni na mnie duże wrażenie. 



Lasy są tam różne, bliżej Siedmicy zbliżone do łęgowych z dużą ilością olsz czarnych i wierzb iw, ale z drugiej strony, bliżej Lipy, rosną lasy dębowo-grabowo-jaworowe, dla mnie jedne z najpiękniejszych. Chciałbym zobaczyć je wiosną, w porze kwitnienia, w lecie, w pełni ich urody, także wczesną jesienią, wystrojone październikową paletą barw. We wszystkich wąwozach rosną lipy – czy jest cieplejsze w wyglądzie drzewo nad kwitnącą lipę otoczoną zapachem miodu i buczeniem pszczół? – także świerki, zimne i wyniosłe, ale przecież tak bardzo tam pasujące. Wiele z nich imponowało wielkością, ale spotkaliśmy też całe grupy tych drzew martwych, straszących bielą swoich nagich pni jak stojące kościotrupy. Nazwy dwóch wyjątkowo grubych drzew iglastych nie znałem, a Janek wyraził przypuszczenie, iż może to być daglezja. Gdy później zobaczyłem w internecie zdjęcia pni tych drzew, od razu poznałem znajdując potwierdzenie: tak, to daglezje. Teraz rozpoznam ten gatunek nawet bez oglądania tak charakterystycznych szyszek. Drzewa te imponują obwodem pnia i wysokością, także strzelistością. Są majestatyczne, są po prostu piękne. Mój towarzysz, zaglądając w zakamarki, mówił o dużej rozmaitości rzadko spotykanych gatunków roślin i motyli możliwych do znalezienia w tych wąwozach wiosną i latem.

W planach miałem przejście jeszcze jednego wąwozu, Grobla, ale doszedłszy do jego wylotu stwierdziliśmy, że jest zbyt późno i zawróciliśmy. Ciemno już było, gdy doszliśmy do samochodu. Ponad dziewięć godzin spędzonych w drodze minęło stanowczo zbyt szybko.



Jeszcze słowo o zdjęciach. W ciągu tego dnia, patrząc na fotograficzne wyposażenie mojego towarzysza, dowiedziałem się, dlaczego nie mam lustrzanki. Otóż do noszenia takiego aparatu potrzebny jest plecak, a do obsługi stu trzydziestu przycisków konieczna jest instrukcja grubsza niż słownik wyrazów obcych. W plecaku noszę najróżniejsze szpargały: nożyk i zapalniczkę, sznurówki i papier, zapasowe rękawice i sweter, podkładkę pod tyłek i latarkę, etc. – po prostu nie ma w nim miejsca na lustrzankę. I dobrze, bo skoro mam zmienić samochodowe radio z powodu wyposażenia go w trzydzieści przycisków, co miałbym robić z tyleż większą ich ilością w aparacie? Jakim cudem Janek radzi sobie z nimi – nie mam pojęcia.
Niżej dwa zdjęcia spośród przysłanych mi przez Janka. Rzadko mogąc zobaczyć siebie na zdjęciach, wybrałem właśnie te.

Zdjęcie z niedzieli 20 grudnia:



wtorek, 8 grudnia 2015

Zimno i ciemność, czyli grudniowe smutki


Te dwa dopiski grudniowe, ślady mojej zimowej depresji, napisałem około 10 lat temu. Na szczęście ostatnio nie przeżywam tak ciężko braku słońca, niekończących się nocy grudniowych, w czym zasługa nie tylko pracy nad sobą, ale i moich zimowych wędrówek, jak mniemam.




Szarość i brud. Ciemność i zimno. Rano otwieram oczy i patrzę w ciemność; w słabej poświacie ulicznej latarni majaczą kontury mebli zamarłych  w odrętwieniu. Zamykam oczy i zwijam się w kłębek pod ciepłą kołdrą. Ciemność zaczyna mój dzień i ciemność go kończy. Brodzę w niej jak w błocie. Otwieram oczy. Zamykam oczy. Ciemność. Budzik znowu brzęczy, więc wstaję i niechętną nogą stawiam lękliwy krok w gęstą i zimną ciemność. Poruszam się, bo wiem, że tak trzeba, ale dlaczego właściwie muszę tak robić, tego nie wiem. Obowiązek, odpowiedzialność – kołaczą mi się w głowie przeraźliwie puste słowa. Omijam grzejnik i wyciągam rękę wiedząc, że przy czwartym kroku dłoń trafi na wyłącznik światła. Światło i brzydota pokoju rażą moje oczy. Naciskam przycisk czajnika i kręcę się między ścianami automatycznie wykonując, jak maszyna jakaś, bezsensowne czynności, starannie omijając wzrokiem czarne okno.

Ubieram górę ubrań i wychodzę w ciemność czując, jak zimno wchodzi we mnie bez przeszkód, bez oporu ze strony mojego bezbronnego ciała. Zimne mam płuca i jelita, marznie mi serce i marzną myśli, a mięśnie napinają się i drżą w żałośnie nieskutecznych próbach ogrzania mnie. Kulę się więc, wciągam głowę w ramiona, ręce przyciskam do siebie i idę patrząc pod nogi. Muszę, więc idę. Nie ma Eos, nie ma słońca, nic nie ma, bo wszystko rozpada się w ciemnej nicości, tylko zimno zostaje i moje ja starające się wykrzesać z siebie odrobinę optymizmu.

Tamtemu marcowemu rankowi łatwo było mi nadać indywidualne rysy twarzy i zapamiętać go, bo był piękny, ale te czarne ranki? Jak je zapamiętać? Po co? Albo inaczej: co uczynić, abym chciał je zapamiętać? A przecież tylko wtedy nie będę w piątek dociekać, gdzie się podziały wcześniejsze dni tygodnia, skoro wczoraj był wtorek, a przedwczoraj niedziela.



Noc mnie budzi i noc usypia. Wychodzę w zimną, mokrą noc, brodzę w ciemności, rozgarniam ją ramionami, pragnieniami i tęsknotą. Ciemność jest zimna i lepka, nieustępliwa; ciemność przyciąga mój smutek, przylepia się do mnie i przenika przez skórę. Odgradzam się od niej blachami samochodu, jego światła rozgarniają ją na parę kroków przede mną, ale ledwie minę to oczyszczone miejsca, ona znowu zamyka się, ciemna, paskudna, przygnębiająca. Wchodzę do hali oświetlonej zimnym światłem neonówek, ciemność zostawiając za sobą, ale wracając, znowu zanurzam się w noc - mokrą i zimną. Nie ma dnia, ale pazernej nocy to wszystko mało, nadal rośnie, rośnie, wydłuża się bez końca, jednym swoim końcem chcąc dotknąć drugiego i zaanektować całą dobę.

Ogarnia mnie smutek niedzielnego wieczoru, przykra myśl o poniedziałku i całym tygodniu monotonnej pracy, o kolejnym szeregu jednakowych, szarych dni…

Nie wiem, jak mam się bronić przed natarczywością nocy. Nie wiem. Co ja właściwie wiem?

Jak w czasie trwania chwili dostrzec jej wyjątkowość? Jak ją docenić? Jak w tej jednej chwili zamknąć piękno i szczęście? Trwanie i dzianie się, uśmiech i radość, życie i dostępną mi wieczność? Dlaczego tak się dzieje, że w minionym czasie, we wspomnieniach, najłatwiej znaleźć to, czego tak bardzo brakuje nam wokół siebie i w nas? Jak sprawić, aby chwila obecna, tutaj i teraz, była tą wyjątkową, mieszczącą całą radość życia? 

Wierzę, że w nagrodę docenienia, chwila rozciągnie się w czasie i da wiele, może nawet wszystko, czego mi brakuje, ale jak ją poznać, jak uruchomić w sobie ten tajemny mechanizm wynoszenia ponad ciemność nocy?

Jak, skoro nie ma dnia?


O ludzkim poznaniu


 Tytuł jest mój, słowa Hubertusa Mynarka z książki „Zakaz myślenia”, do której niedawno wróciłem.
Przepisałem je i zamieszczam tutaj, bo poruszyły mnie. Znalazłem w nich swoje własne doświadczenia i przemyślenia, także pociechę, ponieważ w tych słowach jest trudna do przyjęcia, ale na swój sposób oczyszczająca prawda.



„(…) Każdy z nas poszukuje bazy czy fundamentu, na którym mógłby się oprzeć, który dawałby mu wrażenie sensowności świata i życia oraz poczucie bezpieczeństwa. Pragnęlibyśmy także posiąść prawdę wyrastającą ponad wszelkie wątpliwości, wartość, która by nas całych przepełniła i uszczęśliwiła, pragnęlibyśmy być we wspólnocie, która w pełni uznaje naszą własną wartość, wspiera ją, i z którą my – wspólnie – możemy kroczyć ku zbawieniu.

Wszystko to są uzasadnione życzenia, tęsknoty, tendencje. Łatwo zatem ściągamy na siebie podejrzenie o skłonności negatywno-destrukcyjne, twierdząc, iż wszystkie te cele – absolutna prawda, absolutna wartość, absolutne szczęście, doskonała wspólnota, absolutny sens życia, najwyższa miłość i bezpieczeństwo – choć warte dążenia, są z pewnością nieosiągalne. Aby zaś osiągnąć na tym świecie dojrzałość, człowiek musi dojść do przekonania, że rzeczywistość, życie, własne istnienie, myślenie, poznanie, doświadczanie i postępowanie etyczne to niekończący się proces, w którym możemy osiągnąć co najwyżej prawdy cząstkowe, wartości cząstkowe, niepełne szczęście, chwilowe bezpieczeństwo, prowizoryczny sens, a więc zawsze tylko coś względnego i połowicznego.”

czwartek, 3 grudnia 2015

Deszcz, jawory i ciemny las, czyli kolejny dzień w Górach Kaczawskich


291115

Deszcz. Deszcz i zimny wiatr, zwłaszcza rano. Wiatr przewiewający mi głowę tak, jakbym czapki nie miał. Na pewno mam ją? Pomacałem się po głowie, była. Założyłem kominiarkę, a na otwartych przestrzeniach jeszcze naciągałem na głowę kaptur. W ciągu tylu zimowych dni spędzonych w Sudetach nie marzłem nigdy, z wyjątkiem palców rąk i nóg marznących w największe mrozy, jednak dzisiejszy wiatr był wyjątkowo przenikliwy, zimny i wilgotny.

Całą sobotę niebo było bezchmurne, gwiazdy widziałem dzisiaj nad ranem, jadąc na łazęgę. Zdążyłem jeszcze zobaczyć budzenie się Eos, ale wschodu słońca już nie. Dzień był chmurny, ale za to wieczorem, w czasie powrotu, zobaczyłem… gwiazdy. Ktoś najwyraźniej żarty sobie robi ze mnie… W ciągu dnia deszcz mnie moczył, ale wiatr suszył, więc nie przemokłem.

Pojechałem w Chełmy, mało znany mi i rozległy obszar pogórza, w większości zalesiony. Zaparkowałem we wsi Sichów, kilometr od pierwszego celu, wzniesienia Krzyżowa Góra, skuszony znakiem miejsca widokowego i informacją o bazaltowych słupach. Wspomniałem takie słupy widziane na zboczu Mszany, też w Chełmach, ich widok czynił wrażenie, postanowiłem więc od tego miejsca zacząć włóczęgę. Oto zdjęcie bazaltowych słupów na Mszanie:



Eos dopiero przecierała oczy, gdy wszedłem na szczyt. Ładna, intensywnie kolorowa, zorza świeciła nisko, za czarnymi drzewami. 


Kręciłem się po wzgórzu spoglądając na obiecujący spektakl początku dnia, ale nim wzeszło słońca, wszystko zasłoniły bure chmury i zostały nade mną do zmierzchu. Słupy bazaltowe okazały się być mizerne, ale za to widok faktycznie warty był zobaczenia: rozległy na pół widnokręgu, z horyzontem zataczającym krąg aż gdzieś pod Polkowicami i za… to Ostrzyca? Ależ nie, ta jest przecież na wschodzie, patrzę na Grodziec. Wzdłuż linii lasu biegły zielone, pofałdowane pola, piętrzyły się przy sąsiednim wzgórzu, a za nim znikały dotykając nieba – początek mojej dzisiejszej drogi bez drogi. 


Na mapie wypatrzyłem przejścia polnymi drogami aż pod wieś Leszczyna, a ten mój szlak zaczynał się właśnie tędy, polem wzdłuż lasu. Poszedłem. Już po kilkudziesięciu krokach buty zrobiły się ciężkie od przylepionej do nich rozmiękłej ziemi, ale kilometr dalej znalazłem szukaną drogę, kijami zgarnąłem błoto z butów, nogi dostały skrzydeł, wiatr wiał z boku, szło mi się dobrze. Zgodnie ze zwyczajem poznałem wylot drogi we wsi i zawróciłem, chcąc odszukać wśród pól inną drogę; mapa obiecała mi, iż wyjdę nią sporo na północ od wioski, a po drodze trafię na miejsce widokowe. Z doświadczenia wiem, że miejsca zaznaczone na mapie jako szczególnie widokowe niekoniecznie są nimi, ale na ogół odszukuję je wiedziony ciekawością i nadzieją. Chciałem też raz jeszcze przejść tamte rozległe pola śródleśne dla ich typowo kaczawskiej urody. Było tam po prostu ładnie. 



Wśród tych pól, na wysokiej miedzy, właściwie na uskoku gruntu, pod starą czereśnią, urządziłem przerwę śniadaniową. Lubię takie odosobnione zakątki pod drzewami, na otwartych przestrzeniach, przy polnej drodze rzadko widującej człowieka. W takich miejscach mam wrażenie długiego, wielodniowego wędrowania, z celem za górami i rzekami; wrażenie zdania tylko na siebie na dzikim pustkowiu – namiastka prawdziwego wędrowania.

Droga wiodła skrajem lasu, pod wychylonymi ku polom i słońcu konarom drzew, ładna droga, moja droga, której jeśli nawet mam dość, to na dzień czy dwa, tylko dla odpoczynku nóg. Nierzadko już we wtorek, najpóźniej w czwartek, znowu słyszę jej wołanie i chciałbym rzucić wszystko i jechać do niej, iść nią i patrzeć na nią, cieszyć się nią i iść, iść – za zakręt, za garb ziemi, za horyzont.

Pole wrzynało się klinem w lasy, a na samym jego ostrzu miało być miejsce widokowe. Czy na pewno? – powątpiewałem widząc opadanie terenu. Nie uwierzyłbym w stanie we właściwym miejscu, gdyby nie tablica informująca wielkimi literami o widoku. Tekst opiewał jego rozległość sięgającą Karkonoszy i Niziny Śląskiej. Gdzie one? Pół kilometra przede mną stała ściana lasu, Nizina jest za nią, zasłonięta; na prawo horyzont zasłaniała najwyższa w okolicy góra, Rosocha; może przy dobrej widoczności zza jej stoku wystaje rąbek Gór Kaczawskich czy Karkonoszy, może. Ale za to w pobliżu znalazłem stary kamieniołom noszący ciekawą i tęskną nazwę: Ciche Szczęście. 


W stromej ścianie wyrobiska znalazłem wylot chodnika starej kopalni, ale tak niski, że musiałbym czołgać się; uznałem, że aż tak bardzo nie chcę poznać jego przebiegu. W pobliżu przypadkiem znalazłem oznaczenie szlaku, sprawdziłem na mapie, pasował mi, więc poszedłem nim w dół, ku szosie i wiosce. Gdy między drzewami zobaczyłem nitkę szosy, a za nią spore wzgórze zielone oziminą, wyciągnąłem mapę chcąc dowiedzieć się jego nazwy. Na wprost mnie powinien być las, nie pola. Zaintrygowany, postanowiłem nie iść do wioski, a dowiedzieć się dokładnie co widzę, ale drogę ku szosie zagradzał dwumetrowy strumień. Nierzadko przechodzę kaczawskie strumienie, na ogół wystarczy dłuższy krok żeby znaleźć się na drugim jego brzegu, czasami skok, ale bywa też, że idę wzdłuż brzegu szukając brodu lub kamieni tak ułożonych, żeby można było przejść po nich. Tutaj znalazłem je szybko, ale po drugiej stronie był urwisty brzeg sięgający mi głowy. Podpierając się kijami przeszedłem po oślizłych kamieniach, ale na drugim brzegu nie mogłem skręcić ani w lewo, ani w prawo, głęboka woda podmywała brzeg. Udało mi się wdrapać na urwisko chwytając się wystających z ziemi korzeni drzew, przekroczyłem szosę i skrajem lasu i pola z oziminą przysypaną żołędziami i liśćmi dębów, wszedłem na szczyt wzniesienia. Stamtąd zobaczyłem za płytkim siodłem drugi szczyt, wyższy, z kępą drzew na szczycie. Podchodząc pod górę doświadczyłem, jak tyle już razy, cudnego wrażenia otwierania się dalekiego horyzontu przede mną, jakby wynoszenia rozległej ziemi ku górze moim nabieraniem wysokości. Cała droga od szosy była ładna, warta trudu marszu pod górę, a gdy stanąłem na szczycie, westchnąłem oczarowany. Za mną i na boki kaczawskie pola, tutaj wyjątkowo ładne, przede mną rozległość Niziny Śląskiej. Miejsce dopisuję do swojej listy. 






Szczerze mówiąc, nie mam takiej listy, więc może zacznę ją pisać? Ale czy muszę? Moja pamięć jest dziurawa jak kieszeń biedaka, ale te miejsca, które oczarowały mnie, pamięta. Każde jedne pamięta i pamięta też wrażenia tam doznane. Mało jest powodów, dla których warto pracować, a wśród tych nielicznych znajduję poznawanie piękna Ziemi, zajęcie (czy raczej pasja) wyjątkowe pod każdym względem, bo ono potrafi nawet we mnie, osobie z gruntu areligijnej, obudzić doznanie obcowania z sacrum. Miast prawić swoje (nierzadko) nudne lub głupie kazania, księża powinni zabierać wiernych w piękne miejsca Ziemi i pokazywać im je.

-Patrzcie, oto dzieło boże! Podziwiajcie je, bo w nim jest odbicie boskości, a jeśli nie widzicie tutaj piękna, to ślepi jesteście i nie warci zbawienia.

Hmm, może powinienem zostać księdzem? Co ja się tak czepiłem tych karuzel?

Dwie wioski przede mną i wzgórze po lewej pozwoliły mi dokładnie zlokalizować bezimienne wzgórze na którym stałem. Błąd jest na mapie, szlak w rzeczywistości przesunięty jest o około kilometr – na mapie to 2 centymetry, więc nie mało. Kolejny błąd mapy do długiej ich listy. Najdziwniejsza jest obojętność wydawcy, który nawet nie raczył odpisać na mój list.

Szlakiem rowerowym wiodącym polami doszedłem pod Rosochę, najwyższy szczyt w okolicy. Byłby ładny, gdyby nie śmieci wokół (szosa prowadzi na sam szczyt, więc często jest odwiedzany) i paskudne ruiny stacji radiowej; na pocieszenie zostały południowe stoki góry, ładne i z ładnymi widokami na najwyższe masywy kaczawskie i górujące nad nimi Karkonosze.

Była piętnasta, uznałem, że powinienem już wracać, bo do samochodu miałem 5 kilometrów, a za godzinę zacznie się zmierzch. Mogłem wracać szosą, nawet po ciemku i bez możliwości zgubienia drogi, mogłem niebieskim szlakiem przez las. Wolałem szlakiem, ale wtedy lepiej byłoby, gdyby noc nie zastała mnie w lesie, skoro oznaczenia kaczawskich szlaków są szczątkowe, a ja nie mam ani GPS, ani kompasu; dlaczego nie noszę kompasu? Zszedłem do wioski, a tam, na skrzyżowaniu, zobaczyłem ostatni znak niebieskiego szlaku. Początkowo trudno mi było zorientować się, gdzie która szosa prowadzi, jest ich więcej niż na mapie, w końcu poszedłem w wybranym kierunku, ale po paruset metrach zawróciłem nie znajdując znaków szlaku. Iść szosą? Poszedłem, ale, niezdecydowany, zawróciłem po kilku minutach; źle mi się szło szosą. Była godzina 15.30, kończył się dzień, spomiędzy drzew wyłaziła szarość. Zdecydowałem się iść na orientację: znalazłem w miarę szeroki dukt, ustawiłem się plecami do Rosochy i poszedłem. Żeby tylko droga nie skończyła się – taka myśl-prośba kołatała mi się po głowie. Początkowo wyraźna i zmierzająca dokładnie w pożądanym kierunku, później za bardzo skręciła ku północy i na dokładkę nikła, ledwie widoczna między drzewami. Gdy szedłem już nie tyle duktem, co równiejszym terenem między drzewami, doszedłem do szutrowej drogi, jednej z tych robionych przez leśników do wywozu drewna. Skręciłem w prawo, jeszcze pamiętałem właściwy kierunek. Szaro już było, widziałem tylko bliskie drzewa i 30 metrów jaśniejszego pasa drogi przede mną. Las był niespokojny, pełen szmerów i trzasków, górą szumiał wiatr. Wydłużyłem krok, po kwadransie poczułem ostry protest ścięgien w pachwinach, a na dokładkę jakieś podejrzane odgłosy za mną. Obejrzałem się, nic nie zobaczyłem, po chwili znowu szelest i jakby ktoś chwycił z tyłu za plecak. Zatrzymałem się i nie odwracając się (co nie przyszło mi łatwo) zapytałem się siebie, czy noszę portki, czy nie. Noszę, więc mam iść spokojnie, nie tworzyć imaginacji. Poszedłem. Drogi widziałem tylko kilkanaście metrów przed sobą, ale biegła w dobrym kierunku, jednak niewiele dalej skręciła w prawo. Iść nią? Po prawej jest szosa odległa o co najwyżej kilometr, ale czy nie poplątały mi się kierunki? Poszedłem drogą i po chwili zobaczyłem czerwony błysk światła między drzewami nieco na lewo. Od razu domyśliłem się: wieże kopalni lub huty w Polkowicach, albo pewien wielki komin w Legnicy mijany w czasie jazdy w góry; tak czy inaczej mój kierunek. U wylotu zarastającej dróżki zobaczyłem nieco jaśniejszą przestrzeń, to na jej tle migało czerwone, dalekie światło. Pola! Porzuciłem szutrową drogę, chcąc jak najszybciej wyjść na otwartą przestrzeń. Wioska i samochód powinny być nieco na prawo od świateł – kalkulowałem - więc poszedłem w tamtym kierunku, ale widząc przed sobą majaczącą ścianę lasu, skręciłem wprost na światła. Przeszedłem strumień obrosły drzewami, za nimi wolna przestrzeń otworzyła się na pół widnokręgu, poniżej wysokich czerwonych świateł zobaczyłem światła domów odległych o dwa kilometry, ale co ważniejsze, na godzinie czternastej zobaczyłem zarys góry i jaśniejszą nitkę szosy u jej stóp; poznałem ją natychmiast: Krzyżowa Góra, na której byłem o świcie. Szedłem ku niej wielkim polem, starając się omijać błyszczące kałuże, czując ociężałość w nogach niosących kilogramy błota na butach. Szedłem zadowolony z siebie, bo odchylenie od dokładnego kierunku wynosiło ledwie paręset metrów. Kilometr dalej wszedłem między domy Sichowa, przy samochodzie byłem o godzinie 17.15.

W drodze byłem ponad 10 godzin, przeszedłem około 25 kilometrów, wróciłem wiedząc, iż tęsknota za drogą odezwie się dopiero za parę dni.

Na zakończenie parę zdjęć drzew. Wrażenie zrobił na mnie szpaler kasztanowców: dużych, czarnych, niesamowicie wyglądających w ten chmurny dzień. Miałem wrażenie, iż chcą mnie nastraszyć – jak te wiązy z ulicy Wiązów. Najwięcej widziałem jaworów, zrobiłem im dużo zdjęć, chcąc uchwycić zaczątki ich cech charakterystycznych. Widać je na tych dwóch rosnących na urwistym brzegu strumienia: zmarszczki – całkiem jak na skórze - w zagięciu pni i pierwsze wysepki pękania ich kory. Spodobały mi się dwa obejmujące się jawory: ten korzeń wygląda jak ramię, czy noga kochanki założona na oblubieńca. Na tych dwóch zdjęciach widać wyraźnie zmienność w wyglądzie jaworów: są podobnej wielkości, a jedne pozostały niemal całkowicie gładkie, podczas gdy drugie wykształciły swoją najbardziej charakterystyczną cechę – łuszczenie się kory.