040116
Zachciało
mi się iść i zmęczyć się na szlaku; zobaczyć początek dnia gdzieś na odludziu,
niechby był szary i zachmurzony, poczuć smak herbaty z sokiem malinowym pitej w
leśnej głuszy, zobaczyć wstążkę drogi chowającej się za grzbiet wzniesienia –
słowem: byłem na głodzie. Chciałem iść na łazęgę, ale przecież nazajutrz po
powrocie z urlopu spędzonego w domu miałem iść do pracy, jednak gdy
dowiedziałem się o prognozowanym na najbliższe dni mrozie, z szafy wyciągnąłem
plecak. Pracuję w namiocie, ale przy ujemnych temperaturach nie da się tam
wytrzymać. Wieczorem w przeddzień wyjazdu było 12 stopni mrozu, nad ranem, gdy
wyjeżdżałem, 13. Dwa dni mrozów –
głosiły prognozy, a że trzeci dzień był świąteczny, pojechałem na trzy dni.
Ubrałem
się odpowiednio, ale już za Złotoryją termometr w samochodzie pokazywał tylko
sześć na minusie. W ciągu dnia bywało, że szedłem rozpięty, ale pierwsze
godziny dnia dały mi odczuć prawdziwie zimową aurę: skóra twarzy paliła mrożona
wiatrem, a dłonie po zdjęciu rękawic błyskawicznie marzły. Szedłem w jednych z
moich najcięższych, najgrubszych butach na mrozy lub błoto. Jak się okazało,
nogi odzwyczaiły się od ich ciężaru, silnie odczuwanego w ciągu tej
trzydniówki; biorąc buty w obronę napiszę, że przez cały czas odczuwałem na
stopach luksus ciepła i wygody.
Chyba
nigdy nie piszę o samych podróżach, więc teraz parę słów. Drogę znam na pamięć,
ale widuję ją tylko nocą. Gdy czasami zdarzy mi się jechać tą trasą w dzień,
widzę ją zupełnie inaczej. Więc jadę na pamięć, tylko czasami ostatnie
kilometry wiodące bocznymi dróżkami sprawdzam na mapie, a sama jazda jest teraz
u mnie przeżyciem godnym wyrafinowanego sabaryty. Nigdy nie męczyło mnie
kierowanie samochodem, nawet w czasie wielesetkilometrowych podróży, teraz
odpoczywam pławiąc się w luksusie. Polska nie jest biednym krajem, skoro za kilka
tysięcy można kupić tak dobry samochód.
Jeszcze
słowo o miłej chwili przeżytej w przeddzień wyjazdu. Zadzwoniłem do
„Zaczarowanego ogrodu” w Proboszczowie pytając, czy przenocują mnie.
-Pana
zawsze. – usłyszałem w odpowiedzi słowa właścicielki.
Dziękuję
za nie, Danuto. Dodaję te słowa do uśmiechu, z jakim kiedyś powitała mnie Pani
na progu swojego domu.
Jak
zwykle nie mogłem zdecydować się gdzie jechać, ale że myśl uparcie powracała do
Dzwonkowej Drogi i pewnego obelisku ustawionego w lasach Chełmów, wyjazd w
wyższe pasma odłożyłem na inne dni i pojechałem w tamte rejony pogórza.
Rozwidniało
się, gdy samochód zostawiłem w Sokołowcu pod sklepem i poszedłem w stronę
Owczarni i Rakarza. Te wzgórza i ich okolice są ładne, po prostu ładne. Dalekie
widoki, fałdy pól i łąk, nitki dróg ocienionych drzewami, linie lasów, kępy
zagajników śródpolnych, no i to magiczne miejsce początku strumienia płynącego
dnem Piekiełka. Magiczne jak każde źródło, a to miejsce dodatkowo czaruje
kontrastem rozległych pól i jarem zaczynającym się po przejściu ledwie kilku
metrów między pierwszymi drzewami lasu. Schodząc na dno ciemnego, skalnego
uskoku (zapewne wodospadu w mokre lata), między drzewami widzi się rozległy
przestwór pól. Urokliwa jest droga odchodząca na północny zachód od tego
miejsca, zarastająca głogami stara droga pod szpalerem czereśni. Będę się
starać zamieszczać współrzędne geograficzne niektórych miejsc; aby zobaczyć ich
satelitarne zdjęcia, należy dane skopiować, wkleić w otwarte okno google maps,
no i oczywiście kliknąć przycisk wyszukania.Udało mi się zamieścić aktywne linki, powinny działać.
51.048225,
15.851393 link
Kręciłem się po okolicy, przypomniałem sobie poznane
wcześniej przejścia przez lasy, poznałem nowe drogi, przeszedłem paręset metrów
wzdłuż strumienia. Szukałem jego nazwy, ale nie znalazłem, niech więc i
strumień nosi miano dolinki. Płynie on jarem o stromych, dzikich i trudno
dostępnych, a przez to ładnych zboczach. Niestety, często widuje się tam doły
wykopane przez poszukiwaczy agatów, bo rejon ten zalicza się do
najzasobniejszych w ten ozdobny kamień. Parę lat temu w tamtej okolicy
znalazłem (na powierzchni!) pierwsze swoje geody, jedną nawet rozłupałem, ale
agatu w niej nie było; dla zachowania nadziei pozostałych już nie ruszałem. Gdy
dane mi będzie wrócić tam, będę chciał przejść całą dwukilometrową długość
strumienia.
Po drugiej stronie wioski, w pobliżu cmentarza, zaczyna
się wielokilometrowa Dzwonkowa Droga.
51.040060,
15.815054 link
Przeszedłem ją niemal całą, są tutaj opisy tamtych dni,
dzisiaj chciałem przejść pierwsze kilka kilometrów, do lasów na wysokości
Sądrecka. W Bieszczadach widziałem wioski bez mieszkańców i bez domów, ta
wioska niewiele się różni od tamtych, mając tylko jeden zamieszkały dom; cóż,
sąsiadami mieszkańcy nie muszą się przejmować. Mam na pulpicie laptopa zdjęcie
tej drogi w okolicy wzgórza Rawka. Płynie tam strumień (nie teraz, wysechł jak
i ten w Piekiełku) rośnie kilka brzóz, zawsze tak ładnie nachylających się nad
wodą, obok krzewi się dzika róża wychylająca na dróżkę kolczaste łodygi, a po
drugiej stronie rosną olsze ustawione w szpalerze… Rosły, już ich nie ma,
wycięto wszystkie, jednak brzozy ocalały i różany krzew też. Patrząc na pocięte
pnie drzew i sterty gałęzi, na rozjeżdżoną drogę, poczułem, że to miejsce
straciło swoją magię. Szkoda. Pod osikowym zagajnikiem usiadłem na leżącym pniu
robiąc przerwę na herbatę i odpoczynek nóg. Na ogół są te krótkie minuty
zwykłymi przerwami w wędrowaniu, ale czasami jakoś inaczej dostrzegam
otoczenie, siebie siedzącego gdzieś na odludziu, i tę chwilę mojego życia. Nie
wiem, co czyni je wyróżnionymi, intensywniej odczuwanymi. Czasami myślę, że
inność tkwi w zjednoczeniu świadomości z chwilą i z otoczeniem, to jakby
spotęgowane „ja tu i teraz”. Miłe chwile, długo pamiętane.
Kwadrans później pamięć spłatała mi figla: po wyjściu z
lasu byłem pewny zobaczenia ładnej kępy drzew przy drodze przecinającej
rozległe pole, ale nie było ich, a i droga wydała się jakby inna. Ech, coś
pomyliłem – westchnąłem. Będąc nieco dalej od lasu obejrzałem się i zobaczyłem
tamte pamiętane drzewa. Były bliskie, a ocieniały sąsiednią, równoległą drogę.
Właśnie tam, po minięciu sądreckiej drogi, zaczyna się najładniejszy fragment
Dzwonkowej Drogi.
51.040930,
15.782718 link
Jest
jedną z tych, którymi dobrze i wygodnie wędruje się: równa, jasna, pogodna,
chciałoby się powiedzieć uśmiechnięta, a biegnie skrajem dębowego lasu i pól.
Czy potrzebne są inne atrybuty jej urody? Stanowczo zbyt szybko skończyła się.
Widząc nową, szutrową drogę leśników, skręciłem w las chcąc ją poznać.
Wyprowadziła mnie z powrotem na sądrecką drogę i gdzieś tam zobaczyłem
Ostrzycę. Tak, widzianą tyleż razy z różnych stron i odległości, a kiedyś nawet
zobaczyłem w niej coś kobiecego; dzisiaj widząc ją, pomyślałem o czasie. Ta góra
jest pozostałością po wulkanie czynnym jakieś 10 – 20 milionów lat temu. Góry
już nie ma, nawet bazaltowa gardziel wulkanu rozsypała się w stożek obecnej
Ostrzycy.
Jak będzie wyglądać góra i okolica za 20 mln lat? Co zachowuje sens
przy takim bezmiarze czasu i przemian? Nic, ale po co sięgać do milionów lat?
Zapytam się więc siebie, co z ludzkich dążeń zachowuje sens po upływie stu lat?
Niewiele dla społeczeństw, nic dla człowieka. Co znaczy sto lat dla tej góry?
Mniej niż mgnienie oka dla mnie. Jestem dla niej mgnieniem. Jestem maleńką
chwilą istniejącą tutaj i teraz. Powinienem o tym pamiętać dla zachowania
właściwych proporcji ważności jeszcze drobniejszych chwil, z których składa się
moje życie.
Powrót
zaplanowałem przez Sądreckie Wzgórza; po tych nierozległych wzgórzach chodziłem
kiedyś dwa czy trzy dni, znam je nieźle. W ich centrum jest ładna polanka,
chciałem ją zobaczyć, chciałem też odnaleźć przejście leśną ścieżką na odkryty,
wschodni stok Łysej Góry, tej sądreckiej, mało znanej w przeciwieństwie do
dużej imienniczki z wyciągami dla narciarzy.
51.028030,
15.793049 link
Polankę
zobaczyłem dokładnie taką, jaką zapamiętałem: ładną, cichą, zagubioną wśród
wzgórz i lasów mało znanych innym ludziom. Moją. W cichym powietrzu powoli
opadał płatek śniegu. Moment patrzyłem na niego, ale zaraz zobaczyłem następny,
kolejny i tysięczny. Drobniutkie, zmrożone płatki śniegu powoli opadały na
mnie, na dróżkę i na świerki.
Początek ścieżki był, ale wyżej już jej nie było, po
prostu zarosła, nieużywana. Wyprowadza na skraj łąk, z których roztacza się
ładny widok: na pierwszym planie wzgórze Grodowa, dalej Sokołowiec i wzgórza za
wioską, na lewo rozległe pola, na których widać drzewo z krzyżem – początek
Dzwonkowej Drogi, a po prawej wznoszą się Sokołowskie Wzgórza. Byłem tam ze
trzy razy i będę wracać.
51.029670,
15.798800 link
Wolno
i nie najkrótszą drogą schodziłem do wioski. Pani Danuta poczęstowała mnie nie
tylko lampką wina, ale i miską gorącej zupy. Nim usnąłem, czytałem książkę o
Korei Północnej. Wstrząsająca lektura. W XXI wieku, na oczach całego
cywilizowanego świata, maltretowany jest, głodzony i mordowany
dwudziestomilionowy naród – i nikt nic nie robi, bo nie ma tam ropy, a za to są
bomby atomowe z guzikiem pod ręką Stalina i Pol Pota w jednej osobie, którą
trudno nazwać człowiekiem. Myśl o tym kraju wracała do mnie w czasie słuchania
Konkursu Chopinowskiego. Grali tam także Koreańczycy z południa, a jeden z nich
konkurs wygrał. Patrząc na niego pomyślałem, że być może po drugiej stronie
granicy żyje ktoś, kto mógł być zwycięzcą tego konkursu, a nie był nim, bo żyje
w kraju rządzonym przez ludobójcę.