Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 23 lutego 2016

O informacji i o reklamie słów kilka


Kilka lat temu stałem na zaoranym polu gdzieś w Szwecji. Linia horyzontu zamknięta była lasami, ani śladu ludzi w polu widzenia; stałem tam wpatrzony w kalejdoskop zdarzeń ostatniego mojego roku i ogólniej – w przemiany ludzkiego losu i w mnogość jego niespodziewanych zakrętów. Później myśl wzniosła się wyżej i ze zdumieniem, przez jedną chwilę, zobaczyłem ów ogromny zbiór zdarzeń, dziania się, będących moim dotychczasowym życiem, a gdy spróbowałem wznieść się jeszcze wyżej i ogarnąć Ziemię, doznałem oszołomienia niemożliwą do ogarnięcia liczbą zdarzeń dziejących się w każdej sekundzie istnienia ludzkości. Od tych najdrobniejszych, nieważnych nawet dla osoby je przeżywającej (ale przecież mających potencjał przemian najgłębszych i zaskakujących), poprzez te ważne dla człowieka i dla określonej społeczności, po ważne dla milionów a nawet miliardów ludzi.
Od tamtej pory inaczej odbieram wiadomości podawane w mediach, zwłaszcza w tych ogólnokrajowych. W jednej ze stacji radiowych powtarzają swoje hasło w którym mówi się jakoś tak: posłuchasz i wiesz. No i cóż takiego wybierają redaktorzy z tego nieogarnionego oceanu zdarzeń? Że - to jeden z zapamiętanych przykładów - w Paryżu remontują jakieś centrum handlowe robiąc z ruiny eleganckie obiekty. Niewątpliwie to fakt, ale według jakiego klucza wybrany? Jak się ma ta wiadomość do Polski, do życia tutaj, do mojego życia? Co wnosi do wiedzy o świecie? Czym różni się od faktu przyjęcia oświadczyn pewnego młodego pastucha w Kazachstanie? Jak można twierdzić, że po wysłuchaniu ich wiadomości będę „wiedzieć”?

Co?

Ten sposób informowania kojarzy się z ogromną, czarną pustynią, na której ktoś odległy od nas o kilometry próbuje oświetlić nas malutką latareczką – jakże bezradna i nieskuteczna próba!

Jeszcze gorsze są wiadomości o wypadkach, bo nakierowane na niskie ludzie instynkty i wybierane według strasznego, krwawego klucza: tragiczna śmierć jednego człowieka jest kiepską, bo powszechną, wiadomością, ale jednoczesna śmierć trzech osób już jest warta podania jej w wiadomościach; o śmierci dwudziestu osób trąbi się co godzinę, wysyła się specjalnych sprawozdawców i szuka ekspertów, którzy powiedzą coś a’propos.

Jedni nie wstydzą się wykorzystywać paskudne zaciekawienia, nawet ekscytacje ludzkie, drudzy podkręcają siłę głosu i mówią do domowników „cicho, cicho!”, nie chcąc uronić ni słowa z tych smakowitych dla nich wiadomości.

Już „wiedzą”. Są poinformowani.

Wiele lat temu zrezygnowałem z „informowania się”: nie mam telewizora, nie kupuję gazet, unikam jak ognia reklam (np. leku wydawanego bez recepty nie kupię, jeśli widziałem jego reklamę), a gdy zepsuło mi się radio w samochodzie, zwlekałem z naprawą póki nim jeździłem. Nie czuję się przez to uboższy, a nawet wprost przeciwnie, bo większy jest spokój we mnie i mam więcej czasu dla siebie, na moje lektury i moje pisanie. Czasami bywa zabawnie (dla mnie zabawnie, bo inni mogą oceniać mnie i sytuacje zupełnie odmiennie), gdy dowiaduję się, że właśnie dzisiaj trwają wybory prezydenta. Częściej zdarza się, że nie rozumiem o czym jest rozmowa, której słucham, ale ta strata wydaje mi się być niewielką. Pamiętam rozmowę podekscytowanych kolegów z pracy o kobiecie, która był w lunaparku, witała się z nimi, jeździła na karuzelach. Powtarzało się dziwne imię Doda Elektroda. Zapytałem, kto to jest, wtedy wszyscy przerwali rozmowę i w milczeniu gapili się na mnie, jakbym był zielonym ludzikiem. Ta scena wprawiła mnie w dobry nastrój.

Kiedyś dźwięk, jaki wydawał telefon po odebraniu smsa, oznaczał wiadomość od kogoś mi znanego, teraz na ogół oznacza przyjście niechcianej reklamy. Smsy otrzymane na służbowy telefon hurtowo wyrzucam na koniec tygodnia, bo niemal wszystkie są spamem, o którym właściciel sieci twierdzi, że są pożądaną przeze mnie lub potrzebną mi informacją, ja natomiast twierdzę, że są śmieciami. Problem w tym, że w tym worku śmieci czasami znajduję jakąś przeterminowaną już wiadomość wysłaną do mnie. Pisałem do Orange, odpisali mi, że jeśli mi się  nie podoba, to mam rozwiązać umowę. Zrobiłbym tak, tyle że to numer służbowy… Spam jest prawem zakazy, ale wobec finansowych molochów ludzik jest bezradny, mimo iż  prawnicy coś tam bredzą o równością wobec prawa.

Nierzadko spotykam reklamy, w których ktoś coś poleca. Początkowo patrzyłem na nie z ciekawością człowieka chcącego poznać mechanizm działania tego typu reklamy, teraz patrzę z pewną dozą… rozbawienia. Właściwie nie wiem skąd we mnie rozbawienie, ale chyba ma związek z nieznajomością osób polecających. Oczywiste jest dla mnie, że skoro wymieniane jest imię i nazwisko osoby polecającej (albo zamieszczane jej zdjęcie), to znaczy, że ta osoba znana jest przeciętnemu Kowalskiemu, ale znana w ten szczególny sposób, który upowszechnił się wraz z powszechnością telewizji: znana, czyli widywana na szklanym ekranie. W istocie nieznana, poza wiedzą kto to jest i jak wygląda. Łatwo wytłumaczalne jest przekonanie do zakupu przez osobę znaną osobiście, zwłaszcza, gdy wierzy się w jej dobre intencje i znajomość rzeczy, ale przecież w reklamach jest inaczej.

Tak nawiasem mówiąc – na ogół mnie nic nie mówią ani ich zdjęcia, ani nazwiska. Bardzo rzadko, ale jednak zdarza się, że wiem, kim jest osoba polecająca, bo kiedyś widziałem ją w telewizorni. Czy wtedy inaczej odbieram reklamę? Nie, ponieważ nie widzę powodu, dla którego miałbym kupić rzecz polecaną tylko dlatego, że obok tej rzeczy jest podpis lub zdjęcie osoby widywanej w TV. Wszak wysoce jest prawdopodobne, niemal pewne, że ta osoba nie poleca szczerze, a zachwala, bo po prostu dostaje za to pieniądze. Nawet gdyby faktycznie dla tej osoby polecana rzecz lub usługa były dobre, to nie znaczy, że dobre będą dla mnie, ponieważ różnią nas potrzeby i na ogół możliwości finansowe. Przyjęcie tych dwóch spostrzeżeń powinno wykluczać taką formę reklamowania jako nieskuteczną, a nie wyklucza, skoro nadal jest stosowana. Dlaczego? – kiedyś zadałem sobie takie pytanie. Jest skuteczna, to oczywiste, ale w jaki sposób? Dlaczego podpis kogoś, kto znany jest z – na przykład - dobrego odbijania piłki, przekonuje Kowalskiego do zakupu? Czy nie jest tak, że Kowalski chce w ten sposób upodobnić się do polecającego, od którego różni się popularnością i (na ogół) zamożnością? Mnie się wydaje, że taki właśnie jest mechanizm działania tego rodzaju reklam. Kowalski nie ma szans bycia tak znanym, ani tak dobrze zarabiającym, a chciałby, i to bardzo, jednego i drugiego. Polecający jawi mu się jako osoba żyjąca w lepszym świecie, nieosiągalnym dla niego, więc jedynym sposobem zbliżenia się, czy upodobnienia, do polecającego i do jego świata, jest zakup telefonu, który (jakoby) ma ten kopacz piłki lub ta śpiewaczka estradowa.

Sensu w tym ani logiki nie znajduję, ludzkie marzenia tak, tylko te wydają mi się smutno, bo bezsilnie, uzewnętrzniane.

Jest tutaj coś ważnego, a pomijanego jako oczywistość, bo wszak można by założyć, że skoro firma wyprodukowała coś i chwali się swoim produktem w reklamach, chcąc go sprzedać na zapchanym rynku, to zapewne ich produkt nie jest zły. Dlaczego nie czynimy takiego założenia? Bo jesteśmy oszukiwani w reklamach. Tak po prostu. Oczywiście nie zawsze, jednak każdy z nas mógłby podać wiele przykładów nawet nie naciągania prawdy czy ukrywania wad, a najzwyklejszych oszustów, przed skutkami których firmy zabezpieczają się na dziewiętnastej stronie regulaminu napisanego po „polskawemu” prawniczym bełkotem.

Tutaj swoisty sens i takąż logikę znajduję – jedno i drugie tkwi z zyskach. W mamonie.

Oto finansowy krąg: oglądamy niechciane i uprzykrzone reklamy, a w sklepie kupujemy reklamowane produkty płacąc za nie drożej, dla pokrycia kosztów reklamy. Płacimy za oglądanie reklam; na dokładkę każe się nam płacić za sam fakt posiadania telewizora.

A zdawałoby się, że łatwo rozerwać tę pętlę: nie oglądać reklam i nie kupować towarów reklamowanych…

Będąc w domu, trochę oglądałem telewizornię. Po siedmiu dniach urlopu z ulgą uświadomiłem sobie, że przez najbliższe półrocze nie będę widzieć pudełka nazywanego przez angielską ulicę idiot box.


czwartek, 18 lutego 2016

O książce „Dramat udanego dziecka” Alicji Miller


W czasie czytania książki często wracało do mnie wspomnienie “Ananke”, opowiadania Lema, w którym człowiek z anankastyczną osobowością przekazuje bezbronnemu jak dziecko komputerowi swoje pokręcone wnętrze pełne chorobliwych przymusów, a robi to w dobrej wierze i nieświadomie. Komputera nie uczynił w ten sposób nieszczęśliwym, jak byłoby z człowiekiem, ale nieszczęście na ludzi sprowadził.
Lem potrafi zadziwić wiedzą i przenikliwością.

Ileż to razy słyszałem pogardliwe, albo pełne smutku i bezradności, słowa o ludzkim bydlęciu niemożliwym do poprawy! Człowiek był, jest i będzie zły; człowiek człowiekowi wilkiem; zaostrzyć więzienny rygor, wznowić karę śmierci! Ileż razy widziałem na ulicy rozzłoszczoną matkę bijącą płaczące dziecko, albo babcię pouczającą swojego wnuka o konieczności słuchania się, bo jeśli nie, to “ten pan zabierze cię i zamknie w ciemnym pokoju”. Kiedyś, gdy się mocno wkurzę, zwymyślam taką babcię; pewnie nic to nie zmieni, ale ulży mojej złości na nią. W telewizorni jakiś “polytyk” twierdzi, że ojcowski pas wyprowadził go na ludzi, a na drugim kanale kapłan w imię swego boga błogosławi wojsko jadące na wojnę. Straszne.

Wiele razy zastanawiałem się nad powodami ludzkiego okrucieństwa i tego rodzaju głupoty, a zawsze byłem bezradny. Dlaczego już młodzi ludzie, żyjący w bezpiecznych czasach, ludzie niedoświadczający traumatycznych przeżyć, potrafią być pełni przemocy, pogardy i nienawiści? (teraz wiem, że i oni mieli swoją traumę, tyle że inną i mało widoczną z zewnątrz). Kiedyś, gdy interesowałem się historią drugiej wojny światowej, zadawałem sobie pytanie o przyczyny przemiany Niemców, spokojnych przecież i praworządnych rzemieślników, w naród, w którym tak wielu było zwyrodniałych morderców. Później przeczytałem gdzieś o powszechnym w Niemczech na początku XX wieku pruskim modelu wychowywania dzieci, w którym regułą było wymuszanie na dzieciach bezwzględnego posłuszeństwa i okrutne karanie zachowań uznawanych za niewłaściwe; wtedy wydawało mi się słuszne połączyć przyczynowo jedno i drugie, ale w pełni zrozumiałem istniejący związek dopiero po lekturze tej książki, mając także w pamięci książkę “Summerhill” Neilla, który napisał o rodzeniu się przemocy i faszyzmu w dziecinnym pokoju, co i Miller potwierdza.

Lektura tych książek pozwoliła mi inaczej spojrzeć na historię ludzkości – ów bezbrzeżny ocean wojen i okrucieństwa, historię, którą skłonny byłem uważać za wynik mozolnego trudu wznoszenia się człowieka ponad własne zło; nadal mogę ją sprowadzić do historii tego trudu, ale nieco inaczej widzę przyczyny zmian. Teraz większą wagę przykładam do zmian relacji między rodzicami a ich dziećmi – wcześniej raczej do świadomego dążenia dorosłych ludzi ku dobru.

Nasz umysł jawi się tutaj jako najdelikatniejszy instrument, przy którym wszelkie, najbardziej nawet wyrafinowane, wytwory naszych rąk są prymitywne. Niesamowite jest tutaj ukrycie przed nami nas prawdziwych przez nas samych, oraz potęga oddziaływań przeżyć najwcześniejszych i nieistniejących w naszej świadomości.

Zadziwia bezbronność psychiki małego człowieka, wielka łatwość jej skrzywienia, podatność na bodźce, których dorosły często w ogóle nie zauważa, kontrast między możliwymi powodami zranienia dziecka, a wielkością i trwałością skutków odciskających swoje piętno na całym jego życiu.

Jeśli mimo wszystko ludzie i całe społeczności ludzkie funkcjonują, jeśli mimo tylu wewnętrznych kłopotów, rozdarć i sprzeczności ludzie potrafią obdarzać się wzniosłymi uczuciami, jeśli są zdolni do empatii i do przeżywania szczęścia, to można dostrzec tutaj kolejny powód zdziwienia (i nadziei też): potrafimy dążyć ku dobru mimo wszystkich naszych wewnętrznych ograniczeń.

Wstrząsająca i przygnębiająca książka, ale jednocześnie książka niosąca wielki ładunek nadziei, pozwalająca uwierzyć w ludzi i w ich naturalne dobro. Neill pisał o naszej, ludzkiej, skłonności ku dobru; zawsze, ilekroć przeczytam takie słowa w jakiejś książce, wysysam z nich całą ich głęboką treść nie tylko dla utrzymania swojej chwiejnej czasami wiary w ludzi, co z powodu właśnie nadziei na lepszą przyszłość ludzkości.

Nasze zło nie rodzi się z nami, a jest nam wpajane, więc prawdą jest twierdzenie o naszej naturalnej skłonności do dobra.

Te wnioski każą inaczej postrzegać ludzkie charaktery i inaczej oceniać ludzi w jakikolwiek sposób złych, albo chociaż nieprzyjemnych, także lepiej zrozumieć słowa Neilla piszącego o barbarzyństwie naszego wymiaru sprawiedliwości i o konieczności leczenia przestępców jako ludzi chorych. Przyzwyczajenie wespół z niezrozumieniem tego twierdzenia nie pozwala dostrzec jego głębokiej wymowy: jeżeli człowiek jest zły, to znaczy, że jest chory, więc człowiek zdrowy nie będzie człowiekiem złym! Czy można oczekiwać większego pocieszenia i większej pochwały człowieka??

Ta książka jest też swoistym katharsis (czy swoistą? Zajrzałem do wikipedii, ale i tam chyba nie bardzo wiedzą.), umożliwiającym nieco głębsze oczyszczające wniknięcie w nasze wnętrze, nie wolne przecież od lęków i zahamowań, jednakże największą dla mnie jej wartością – i książki Neilla też -  jest owa kusząca ogromnym urokiem wizja świata ludzi żyjących w zgodzie z samym sobą, otwartych na innych ludzi, ufnych i pogodnych, bez wewnętrznych powikłań i przymusów, bez swojego piekła rozpalonego w dzieciństwie, które niemal każdy z nas nosi w sobie, płacąc za jego istnienie depresjami, smutkami, nałogami i obawami.

Raj nie musi być rajem utraconym, ponieważ jego zaistnienie zależy od odkrycia prawdy – tej, która może nas wyzwolić od naszych grzechów.

Oto garść pytań, na które trudno mi znaleźć zadowalające odpowiedzi.:

Ile z tego, co nas tworzy, jest naprawdę nasze jako rezultat naszych świadomych decyzji i starań, a ile jest skutkiem, niechby dalekim, niepamiętanych dziecięcych przeżyć? Pytając inaczej: ile naszych grzechów jest naprawdę naszych, a ile naszych rodziców? Stawiając pytanie jeszcze inaczej, można by zapytać się o zasięg naszej wolnej woli.

Czy nie należy zmienić zasad oceniania ludzi, uwzględniwszy przeżycia ich wczesnego dzieciństwa? Jeśli weźmie się pod uwagę wielką siłę nieuświadomionych oddziaływań na nas, to czy nie należy także zmienić nasze prawodawstwo karne, oraz zasady odbywania kary pozbawienia wolności?

 ------------------- 
Gdyby ktoś był zainteresowany tą tematyką, proszę zajrzeć tutaj, do tekstu mojej nieżyjącej już znajomej. Dzięki Dianie przeczytałem tę książkę.

środa, 10 lutego 2016

Blizbor, Domek pod Orzechem i Góry Kaczawskie


070216
Plan na drugi dzień poznawania górek izerskich miałem bardzo „precyzyjny”: wejść na Blizbor i przenieść pewną znajomość z internetu do rzeczywistego świata, czyli ustaliłem trasę  w kaczawskich stylu włóczenia się tam, gdzie poniesie mnie chwilowa chęć, widok lub przypadek. Dwa punkty główne zrealizowałem, a znaczną część reszty dnia i drogi wypełniły mi… Góry Kaczawskie. Po kolei.

Wspomniawszy moją jesienną chęć poznania doliny wrzynającej się między Blizbor a Zamkową, o zwykłej porze, czyli przed brzaskiem, poszedłem wiejską uliczką w tamtą stronę, ale nie doszedłem; i tym razem, jak jesienią, skusił mnie Kufel. Chwili wczesnego wschodu nie widać z niego, przeszkadza wysoki grzbiet między Blizborem a Granatami, ale mogłem obserwować rozległe równiny na północy dotknięte pierwszymi promieniami słońca i delikatne przemiany ich kolorów. Po lewej widziałem słońce na zboczu Zamkowej: zabarwiło czubek góry i powoli spływało po zboczu w dolinę.




Skoro już tutaj jestem, to może pójdę na Blizbor? Poszedłem w stronę góry, ale mijany boczny dukt przypomniał mi jesienne grzybobranie. Chciałem sprawdzić, czy znajdę tamto miejsce, a przy okazji spojrzeć na dolinę opadającą ku Gierczynowi, pamiętając jej jesienny urok. Miejsce znalazłem, popatrzyłem w dolinę, a widząc obok nieodległe przejście w wąskim pasku lasu na bocznym grzbiecie Blizbora, przeszedłem na drugą stronę i zagapiłem się na rozległy widok przed sobą. Na pierwszym planie łagodne, odkryte stoki spływały ku domom wioski Przecznica i za nią pięły się na łagodny szczyt. Za wzgórzem na chwilę znikały by pojawić się dalej, w drodze na następne wzniesienie. Łąki przetkane były nitkami drzew, nakrapiane samotnymi świerkami, przedzielone strumieniem w dole. Nieco na prawo rozsiadły się lesiste i rosłe zbocza Tłoczyny, na lewo widać nieskończoną dal coraz niższego pogórza, a na wprost daleki horyzont zamykają… jakie to góry? Szybko, ale nie od razu, domyśliłem się, bo jeszcze nie rozpoznałem, że patrzę na Góry Kaczawskie.



  Poczułem się tak, jakbym wbrew spodziewaniu zobaczył drogą mi osobę. W pierwszej chwili nie rozpoznawałem żadnych gór ani pasm, wszystkie zlewały mi się w jednej, falistej, mało wyraźnej linii na odległym horyzoncie. Stałem tam ciesząc się widokiem gór tak mi bliskich, ale jednocześnie obwiniałem się o ich nierozpoznawanie. Jakże to tak? Przeszedłem tymi górami tyleż kilometrów i nie rozpoznaję? Później zobaczyłem dwa ledwie widoczne maszty na jednym ze szczytów i w tej chwili rozpoznałem Łysą Górę. Po paru minutach wahań, wspomagając się mapą, trudności tłumacząc sam przed sobą wielkim oddaleniem i oglądaniem gór z nieznanej do tej pory perspektywy, zidentyfikowałem wszystkie widoczne pasma i wiele szczytów. Stromiec przytulił się do zbocza Łysej, a Okole wystawiało czuprynę swoich lasów ponad Kopy; nawet tak mało zaznaczony Ziemski Kopczyk pokazał się na tle jasnego nieba. Po powrocie ułożyłem obok siebie dwie mapy, Gór Kaczawskich i Izerskich, a ponieważ ich granice zachodzą na siebie, mogłem dokładnie zmierzyć odległości. Okazało się, że stałem w odległości 28 km Ostrzycy, niemal tyleż dzieliło mnie od Łysej, a blisko 40 km od najdalszych widocznych szczytów wschodniego pasma. Z mojego miejsca te najdalsze pasma kaczawskie dotykały Tłoczyny odległej o 3 km, były więc bliżej południa, jednak wschodnimi będąc z nazwy. Ponownie spojrzałem na tamte dalsze stoki (między Urwistą i Hucianką, jeśli dobrze przeczytałem mapę), ale teraz inaczej: oceniając je jako punkt widokowy. Pójdę tam! Będę lepiej widzieć. – postanowiłem w nagłym odruchu, po raz kolejny zmieniając kierunek wędrówki, a po chwili niemal roześmiałem się. Z siebie, bo oto przyjechałem w Góry Izerskie, a zobaczywszy Kaczawskie, traktuję góry wokół siebie jako miejsca do lepszego zobaczenia tamtych, jednak ku wzgórzom przede mną poszedłem, tyle że źle oceniłem czas, w rezultacie do tego dalszego dojść nie zdążyłem. Nie, właściwie nie zła ocena była przyczyną, a mój nawyk włóczenia się bez planu, łażenie tam, gdzie mi się spodoba: otóż zobaczywszy w wiosce tablicę informującą o widokowych skałach na zboczu Tłoczyny, postanowiłem zobaczyć je, a na wzgórza pójść w drodze powrotnej.

Idąc, próbowałem udzielić sobie odpowiedzi na pytanie, czy widziałem Kaczawskie będąc tutaj jesienią, czy widziałem ten wschodni widok z grzbietu. Nie wiedziałem, skłonny byłem obwiniać moje gapiostwo, dopiero u siebie, po przejrzeniu wszystkich zdjęć z października, uznałem, że nie byłem w tamtym miejscu, nie poznałem go jesienią, jednak mimo wszystko nie wykluczam skutków mojego zapominalstwa. Gdybym znał (lub znając pamiętał), dzisiejszy wschód słońca oglądałbym właśnie stamtąd, a widziałbym go wcześniejszym, pełniejszym, jednak przekonałem się nie raz, że w górach widoki nie zobaczone są nadal na swoich miejscach i czekają na mnie; ten doczeka się mnie, ja jego.

U podnóża Tłoczyny, brzegiem jej lasów, płyną prawdziwie górskie strumienie z wodą spadającą po kamieniach, strumienie dźwięczne, błyszczące, wesołe, bystre, po prostu piękne. 




Patrzyłem na nie z przyjemnością, ale i z zazdrością (dlaczego w moich górach tak rzadko spotykam podobne?) Gdy zazdrość minęła, przyszła obawa o późniejsze widzenie kaczawskich strumieni, jeśli te zbytnio mnie zauroczą. Odganiałem te myśli jako niezupełnie racjonalne, a strumieniom zrobiłem sesję zdjęciową. W Górach Kaczawskich tylko pod niektórymi szczytami i na niewielkich obszarach spotyka się lasy rosnące na (odkrytych, widocznych) skalnych rumowiskach, a zbocze tej góry porastał właśnie tak rosnący najprawdziwszy górski las świerkowy. Marsz takim lasem jest niebezpieczny, wymaga uwagi w stawianiu każdego kroku, ponieważ idzie się po pochyłych kamieniach, najczęściej porośniętych śliskimi mchami i nie zawsze stabilnych, a liczne szczeliny między złomami skał bywają zasłonięte liśćmi lub trawą, jednak moja dzisiejsza droga była wygodną, równą szutrówką leśników. Skały od strony ścieżki, którą podszedłem ku nim, okazały się niewielkie, miały kilka metrów wysokości, ale gdy obszedłem je, aż jęknąłem z podziwu: z drugiej strony niemal pionową ścianą wysokości kilkunastu metrów opadają ku Ciemnemu Wądołowi. Kiedyś wejdę tamtędy na Jelenie Skały. 


Wyszedłem z lasu nad wioską Przecznica i skręciłem w prawo, na pierwszy odkryty szczyt oglądany spod Blizbora. Ładnie tam jest jak w Górach Kaczawskich, a większej pochwały wymyślić nie potrafię. Tak, odruchowo porównywałem Pogórze Izerskie z Górami Kaczawskimi. Nie mogę powiedzieć, które ładniejsze, bo jedne i drugie podobają mi się, tyle że serce skłania się ku Kaczawskim. Jeśli można powiedzieć, że człowiek jest w stanie kochać góry (a tego nie jestem pewny, rezerwując to słowo na określenie miłości między dwojgiem ludzi), to ja kocham Góry Kaczawskie, a to uczucie czyni ich obraz w moich oczach niezbyt wiarygodnym. Inaczej: obraz jest najprawdziwszy, jeśli mierzyć go skalą wrażeń, związków ducha, nie geograficzną precyzją. Wracam na izerskie stoki. Wydaje mi się, że więcej widziałem tam jednopiennych, dość masywnych wierzb iwa, także samotnie rosnących na stokach i wielce urodziwych świerków, natomiast sporo mniej głogów, a już zwłaszcza dzikich róż, niż w moich górach. Natomiast drucianych ogrodzeń elektrycznych jest tam równie dużo, jak po drugiej stronie Bobru.

Ten pierwszy szczyt nie zapewniał dobrych widoków, ale nie miałem już czasu iść dalej, na zbocza Urwistej i Hucianki. W ich pobliżu postanowiłem zostawić samochód będąc tutaj kolejny raz, i pójść na wschód, gdzieś pod Grudzę i Nową Kamienicę.

Nie mogłem odmówić sobie przyjemności obejrzenia widoków z grzbietu raz jeszcze, wracałem więc podobną trasą. Znalazłem ławkę pod drzewami, siedziałem na niej gapiąc się na moje góry, w końcu czas zgonił mnie stamtąd; poszedłem ku Blizborowi. Droga na szczyt okazała się być łatwiejsza i krótsza niż myślałem, chociaż wbrew spodziewaniu ścieżki wiodącej na szczyt nie znalazłem. Widoków stamtąd nie ma, jest tylko niewielka, płaska skała i drzewa, ale byłem na TEJ górze.



Przyznam, że miałem trochę tremy pukając do drzwi Domku pod Orzechem, ale zostałem tak naturalnie przyjęty przez jego domowników, że trema minęła mi. Spędziłem ponad dwie godziny rozmawiając z ludźmi, których znałem jedynie z internetu. Patrzyłem na nich i słuchałem, rozglądałem się po ich wiekowym, kamienno-drewnianym domu, i było mi dobrze. Tak po prostu. O zmierzchu niechętnie wstałem dziękując za spotkanie, za możliwość ich poznania. Obiecaliśmy sobie spotkać się w zupełnie odmiennym miejscu i porze, bo w lecie, nad morzem, u mnie w pracy.

Będę na nich czekać.






środa, 3 lutego 2016

Gdzie chęć poniosła


310116

Do końca sezonu coraz bliżej, jeszcze tylko kilka wyjazdów, muszę więc zdążyć nasycić się, nachodzić i napatrzeć; zmęczyć się na szlaku, zasapać na podejściu, wrócić do samochodu na drewnianych nogach i z ulgą usiąść w fotelu mając poczucie dobrze spędzonego dnia. Muszę, bo czasu coraz mniej, a pragnień więcej.

Dzisiaj nie obawiałem się przejazdu przez Przełęcz Rząśnicką, szosa była czarna, a temperatura dodatnia. W drodze okazało się, że mimo wielokrotnego doświadczania zmian aury ze wzrostem wysokości, nadal mam trudności z wyciąganiem wniosków z tej wiedzy. Minąłem Złotoryję, samochód raz i drugi lekko zatańczył, a gdy przyśpieszając na prostej dodałem zbyt dużo gazu, przednie koła straciły przyczepność. Zwolniłem, parę razy sprawdzałem stan drogi hamując - było bardziej ślisko niż tydzień temu. Na podjeździe pod przełęczą, tuż przed ostrym skrętem, po lewej otwiera się między drzewami daleki widok na wschód; kiedyś przez mgnienie oka widziałem tam wschodzące słońce w cudnych kolorach, dzisiaj mignęły mi pierwsze ślady (mazy, jak mówi moja znajoma) barw jutrzenki na zimnym, niebieskim niebie zimowym. Te pierwsze, tak nieśmiałe, przytłoczone ciężkim i zimnym niebem, są najurokliwsze, są jak nikły uśmiech bliskiej kobiety po złych dniach. Na podjeździe nie ma gdzie się zatrzymać, a dzisiaj nawet nie odważyłbym się z obawy o późniejsze ruszenie pod górę. 
Tutaj jest to miejsce; w głębi widać Sokołowskie Wzgórza.
A tutaj widok na Chrośnickie Kopy po minięciu przełęczy.
Jechałem z duszą na ramieniu. Na białej szosie widać było ślady ledwie paru samochodów, drzewa z jednej strony też były białe, najwyraźniej nad ranem przeszła tędy burza śnieżna. Jednak nowe zimowe opony utrzymały przyczepność, a silnik potrafił wyhamować moją tysiąctrzystukilogramową landarę. Zjechałem i dojechałem.

Zaparkowałem na placyku w Płoszczynie, w miejscu poznanym tydzień temu, bo też i plan miałem podobny: poznać drogi i bezdroża wokół Stromca, ale i przejść dalej, w rejon trzech wzgórz. Udało mi się tak poprowadzić pętlę trasy, że nie wracałem po śladach, a trzecia jej część wypadała nieznanymi mi dróżkami, co mam za sukces poznawczy, skoro coraz trudniej znaleźć miejsca nieznane mi. Zachodnim zboczem Stromca poszedłem ku Płoszczynce, zamierzając przeciąć szosę i lasem dojść pod Skowrona, pierwszego z trzech bliskich sobie i mnie wzgórz; dwa pozostałe to Zadnia i Strzyżowa. Z każdego roztacza się odmienny widok, z każdego widać dwa pozostałe i całą drogę między nimi. Na świeżym śniegu nitka własnych śladów jest widoczna aż do chwili, gdy staje się nicią pajęczą i znika w oddali, biała na białym tle.

Szare niebo, niskie i brzemienne – co nie było, jak się wkrótce okazało, metaforą – zdawało się przytłaczać wzgórza wybielone świeżym, mokrym, lepiącym się do butów śniegiem. Nim doszedłem do wioski, zaczęło sypać. Pierwsze płatki opadały powoli, nieśmiało, następne już szybciej i śmielej, a kolejne pędziły z wiatrem wciskając się pod kołnierz na swoją szybszą zatratę. Naciągnąłem kaptur i rozejrzałem się. Kop odległych o niewiele ponad 2 km nie było widać, szczyt bliskiego Stromca ledwie dawał się odróżnić na tle nieba. Zdawało się, że domki wioski na zboczu przysiadły, wtulone w ziemię, chroniąc siebie i mieszkańców; śnieg osiadał na pniach drzew i na gałęziach świerków, szeleścił na kurtce, stroił uschnięte badyle nawłoci puchowymi koronkami. Po kwadransie szare chmury rozluźniły się, odsłaniając wysepki błękitu. 


Pojawił się wiatr, oziębiło się i to znacznie. Grube rękawice okazały się za cienkie, wyciągnąłem z plecaka drugą ich parę i kominiarkę, zapiąłem się szczelnie. Prawdziwą siłę wiatru poznałem na Skowronie: mogłem stać tylko tyłem do wiatru, szeroko rozstawiając nogi, ale i tak musiałem zejść szybciej niż chciałem, poganiany mroźnym wiatrem. W dolinie schowawszy się za pniem rosnącego tam dębu samotnika, piłem gorącą herbatę z sokiem malinowym, a smakowała wybornie. W drodze na następne wzgórze zaświeciło słońce. 


Będąc wyżej, w oddali, po drugiej stronie doliny, zobaczyłem rozległe zbocza wzgórz, wspomniałem rosnącą tam wielką lipę i w pierwszym odruchu chciałem iść do niej, ale Zadnia też kusiła.

Wydaje mi się, że cała ta dość okazała góra o stromym, niemal urwistym północnym stoku, jest prywatną własnością. Otaczają ją ogrodzenia, na szczycie widać liczne krowie placki, a niżej, od strony wioski, zobaczyłem stado karmione belami siana.





Nieskoszone trawy, uschnięte rośliny, kępy zarośli wokół podmokłych miejsc, przysypane były śniegiem układającym się w miniaturowe, błyszczące w słońcu, górki, ponad które wystawały niesforne wiechcie traw. W innych miejscach resztki zeszłorocznych roślin tylko oklejone były śniegiem; wyglądałyby jak skalne rumowiska, gdyby nie ich iście śnieżna biel – świecąca barwą słońca z jednej strony, z drugiej, w cieniu, mająca delikatnie niebieski odcień. Szedłem rozległymi łąkami.

Chciałem wrócić na Stromiec i pokręcić się po jego lasach, ale nie od razu. Zatoczyłem duży łuk idąc na południe od Zadniej. Są tam ładne, odkryte wzgórza przytulone do zbocza Wapiennej; lasy tej góry wydają się zsuwać po stromiznach zboczy, a na samym dole, głęboko schowane, płyną strumienie – wyraźnymi i krętymi łożyskami wyżłobionymi w skalistym podłożu, lub rozlewające w małe mokradła z kępami traw bagiennych i olsz. Chciałbym zobaczyć je wiosną, w porze kwitnienia kaczeńców, chociaż i dzisiaj, pod białym przykryciem, z ciemnymi plamami wody między śnieżnymi muldami, też wyglądały ładnie. Pod drzewami, nad strumieniem, zrobiłem przerwę. Piłem herbatę słuchając dźwięcznego szmeru strumyka, patrzyłem na wesołe, tańczące na wodzie refleksy słońca. Ciche, ładne i zagubione wśród wzgórz miejsce.

Już na stoku Wapiennej, a zmierzałem w stronę Stromca, zobaczyłem w oddali, w bok od mojej trasy, odkryte stoki i jakieś wzgórze, a że nie byłem tam jeszcze, do pierwszego zakola drogi dodałem jeszcze jedno. Zrobiło się tak ciepło, że dodatkowe rękawice, kominiarkę i jeden sweter zapakowałem do plecaka; do butów na przemian lepił się topniejący śnieg lub błoto, ale jakie to mogło mieć znaczenie wobec świecącego słońca, drogi i wzgórz przede mną?

Chodząc po górach, zwykłem nie zważać na błoto, mokry śnieg czy kałuże; nie z dziecinnej radości chlapania się, a z wygody i pewności dawanych przez dobre buty. Nieco a’ propos powiem, że podobną wygodę i swobodę odczuwam w pracy, ubrany w robocze drelichy: nie muszę martwić się o zabrudzenie ubrania.

Na południe i na zachód od Srebrnej jest kilka niewielkich wzgórz o urozmaiconych kształtach, w większości odkrytych, z kępami drzew lub krzewów różanych bądź głogowych, a więc wzgórz typowo kaczawskich. 


Jedno ominąłem; może specjalnie, chcąc mieć powód do szybkiego odwiedzenia tych stron?.. Rozdroże wśród pól, samotna brzoza, a przy niej krzew różany i kamień – idealne miejsce na chwilę odpoczynku. Siedziałem zapatrzony w obraz podsuwany mi przez wyobraźnię, obraz tego miejsca w maju, w porze kwitnienia róż; może w tym roku zobaczę kwitnący krzew na brzegu kaczawskiej dróżki?

Moja dróżka zmierzała w kierunku zabudowań Jeżowa, poszedłem tam chcąc zobaczyć jej początek, jednak okazało się, że zaprowadziła mnie pod zamkniętą bramę podwórza – jak i sąsiednia droga, również sprawdzona.

Często tak jest w tych górach. Tu i ówdzie znam przejścia opłotkami za linię zabudowy, ale czasami konieczne jest nadłożenie drogi, marsz wprost przez pola lub zarośla. Dopiero później znalazłem ogólnie dostępną drogę prowadzącą na szczyt Srebrnej, o żabi skok od bocznego wzgórza z ławką. Postawioną ją tam zapewne dla podziwiania rozległego widoku Kotliny Jeleniogórskiej z miastem, także Karkonoszy i Rudaw, oczywiście bliższych szczytów kaczawskich też. Mgiełka w powietrzu ukrywała najdalszą dal, jednak Sokoliki w Rudawach widziałem. Na południu, nad majaczącą ścianą Karkonoszy trwała bitwa między mgłą, zwalistymi, kłębiącymi się chmurami, a słońcem; jego promienie jakby siłą przebijały chmury świetlistymi sztychami niczym tamci filmowi wojownicy walczący świecącymi neonówkami.

Pod szczyt Srebrnej wiedzie polna droga a niżej uliczka, zszedłem nią do wioski, a tam wszedłem na inną, zmierzającą w stronę Stromca, chcąc lepiej poznać dróżki i ścieżki tej góry. Przeszkadza mi niewiedza biegu kaczawskich dróg. Wiem, że nie poznam ich wszystkich, ale ile będę mógł, tyle przejdę – nie tyle dla jakiegoś topograficznego poznania, ile dla nich samych i dla mnie, dla przyjemności wędrowania kaczawską drogą i poczucia swojskości, której nierzadko mnie, osobie żyjącej i pracującej w zmieniających się miejscach i z dala od domu, czasami brakuje.

Trzy razy przeszedłem z jednej strony góry na drugą, za każdym razem inną ścieżką. Poznałem drogi stromo pnące się na szczyt, ale i łagodnie trawersujące stromizny, a gdy między drzewami zobaczyłem szczytowe skały, długo się nie wahałem. Miałem rezerwę czasu, skały były nie wyżej niż 80 metrów nade mną, więc poszedłem. Warto było obejrzeć piaskowe skały pełne zakątków i załomów, występów i wnęk, niemal grot, a na nich i obok nich buki. 






W słońcu ich ołowiana kora wydawała się błyszczeć matowo, a korzenie - mięsiste, pewne swojej siły, pęczniejące guzami muskułów, mocne, a nawet mocarne, drapieżne, chciwe i zaborcze - po raz kolejny zrobiły na mnie wrażenie. Niestety, kory wielu buków są pokancerowane wyrżniętymi napisami; najwyraźniej sprawcom nie przyszło do głowy pisać sobie na czole, na przykład. Na pionowej ścianie spękanego piaskowca widziałem grube korzenie tych drzew wciskające się w szczeliny skały, a nawet przeskakujące wyrwy. Wdrapałem się wyżej małym kominem, żeby przyjrzeć się tym latającym korzeniom, a przy tej okazji znalazłem grotę; jest dość głęboka, ale zbyt wąska, żeby wcisnąć się do niej. Może za pięćset lat będzie schronieniem dla zbłąkanego wędrowcy.

Gdy wyszedłem z lasu, zbocza Kop po drugiej stronie doliny stały w świetle nasyconym kolorami zachodu. Wyraźnie widoczne, oblane intensywną barwą… szafranu?, pod czystym niebem, były piękne. Stojąc przy ostatnich drzewach jak w otwartej bramie doliny, gapiłem się, a gdy w końcu wyciągnąłem aparat, barw już prawie nie było. Zaczynał się zmierzch. Chwilę jeszcze patrzyłem na nitki dróżek biegnące stokami Chrośnickich Kop w górę, ku lasom i szczytom, nim wszedłem na znaną mi już drogę wiodącą do wioski.

środa, 27 stycznia 2016

O mglistym ranku i słonecznym popołudniu na zboczach Stromca


240116
 
Śnieg i deszcz - przeczytałem prognozę. Ale pogoda na całodzienne łażenie bezdrożami! – westchnąłem w przeddzień wyjazdu.

Ten tydzień był w pracy wyjątkowo ciężki, bo z temperaturami poniżej zera. Po jedenastu godzinach pracy w zimnym warsztacie wracałem tak zziębnięty, że, bywało, nie mogłem opanować dygotania ciała, a gdy już rozgrzałem się w ciepłym pokoju, przychodziła senność. Więc zostać? Nie, nawet przez chwilę nie myślałem o dniu w fotelu, a przeczytana prognoza pogody wywołała efekt odwrotny, coś w rodzaju zaciśnięcia pięści: pojadę, niechby sypało, lało i wiało – pojadę, bo zostało mi tylko kilka niedziel do końca zimy, czyli do ponad półrocznej przerwy w wędrówkach. Gdy w maju lub we wrześniu poczuję tęsknotę, wiem, że będę mieć do siebie żal o każdy dzień, który mogłem spędzić w górach, a który spędziłem w fotelu jak jakiś dziadek…

Zaraz, zaraz, przecież jestem nim. Wczoraj zadzwonił telefon, obcy numer; któż to może być?

-Dziadek? – w pierwszej chwili głosu nie poznałem, wydał mi się nazbyt dorosły, ale przecież jest jedna osoba na świecie, jedna jedyna, dla której jestem dziadkiem.

-Heleno!

Mała nie jest dla mnie Helcią ani Helenką, a właśnie Heleną. Lubię tak do niej mówić i tak o niej myśleć. Wnuczka miała zarecytować mi wiersz, ale… zapomniała. Na szczęście nie jest z tych osób, które przejmują się takimi drobiazgami i miło się nam rozmawiało. Już ułożyliśmy zarys planu zajęć na nasz najbliższy wspólny weekend.

Tak, miałem pisać o wyjeździe, ale wszak zarówno Helena, jak i zimny warsztat, a także tyleż innych osób, zajęć, sytuacji i fascynacji, składają się moje życie.

Gdzie jechać? Tym razem wystarczył jedno spojrzenie na mapę, zobaczyłem Stromca i uświadomiłem sobie, że byłem tam tylko raz, kilka lat temu na szczycie tej góry, a okolic nie poznałem. Zaniedbanie, które postanowiłem naprawić. Drogę wybrałem przez Sokołowiec i Rząśnik, bo wydawała się najkrótszą, chociaż wcale nie krótką: kilkanaście kilometrów bocznymi, nienumerowanymi dróżkami łączącymi wioski, a po drodze przełęcz. Wyjrzałem na dwór, sypał drobny śnieg; jej, jak ja przejadę Rząśnicką Przełęcz po zaśnieżonej drodze?

Po minięciu Rząśnika droga wspina się dość ostro i meandruje zmierzając ku przełęczy, z której roztacza się piękny widok na masyw Leśniaka i na Chrośnickie Kopy, a tuż za nią opada gwałtownie ku Janówku, niemal zawracając w zdradliwym zakręcie. Pojadę drugim biegiem i bez gazu, a gdy szosa będzie wyjątkowo śliska, zaparkuję gdzieś wcześniej i tam się poszwendam– zdecydowałem.

Gdy w Sędziszowej wjechałem na boczną drogę, raz i drugi nacisnąłem hamulec, samochód nieźle zwalniał, było lepiej, niż się podziewałem, ale najwyraźniej nie dla wszystkich, bo gdy minąłem jeden z zakrętów szosy pod przełęczą, zobaczyłem 20 metrów przed sobą nieoświetlony samochód stojący na środku wąskiej jezdni. Wyminąłem go zamiatając prawymi kołami po poboczu; w jednej chwili zrobiło mi się gorąco.

W centrum Płoszczyny jest spory placyk manewrowy i przystanek autobusowy, idealne miejsce na zostawienie samochodu; stamtąd o zwykłej godzinie wyszedłem w szarość kończącej się nocy. Przez chwilę szukałem na śniegu śladu dróżki zaznaczonej na mapie, w końcu machnąłem ręką i poszedłem na przełaj zachodnim zboczem. W wiosce mgły nie było, a ledwie kilkadziesiąt metrów wyżej czekała na mnie, szara i brzydka jak noc listopadowa, ale przyjąłem ją bez protestów.
Trudno, za to w lesie będzie ładnie. Las właściwie przy każdej pogodzie może się podobać, a we mgle potrafi być naprawdę ładny; tutaj go nie brakuje, ponieważ tylko dolne partie zboczy wokół góry są odkryte, a wyżej, po sam szczyt, rosną lasy. Na mapie wypatrzyłem strumień mający swoją nazwę, Biały Potok, a wszelkie miejsca nazwane ciekawią mnie, więc mgle mogłem pokazać język. Śnieg był ciężki i mokry, chociaż świeży. Taki śnieg działa na buty jak drobny papier ścierny albo ostra szmatka do czyszczenia: błyskawicznie usuwa ze skóry wierzchnią warstwę ochronną. Jeśli buty były tylko pastowane, po kilometrze drogi na ich bokach i przedzie pasty już nie będzie i skóra szybko przepuści wilgoć. Buty natłuszcza się; taki preparat wnika w głąb skóry czyniąc ją odporną na przemakanie, natomiast pasta zostaje na wierzchu. Kiedyś robiło się taką miksturę z pewnego rodzaju tłuszczu zwierzęcego, teraz wyręcza mnie w tym niemile pachnącym zajęciu pewna hiszpańska firma. Miałem na stopach buty średniej masywności, ale solidnie zrobione z wyjątkowo grubej skóry, buty, które jeszcze nigdy mi nie przemokły. Wieczorem, po powrocie, z ciekawością wkładałem dłonie do środka badając je, były suche. Dlaczego tak? Z powodu używanych skarpet. Nie jestem fanem nowinek technicznych, stanowczo nie, ale do skarpet z włókna coolmax przekonałem się szybko i teraz tylko takich używam. Otóż skarpetki z niego wykonane nie mokną, tak po prostu. W bucie może być wilgoć, ale na stopie nie czuje się jej, bo też i pozostaje sucha. Ciekawie myje się takie skarpetki: one nie chcą zrobić się mokre, dopiero przy jednoczesnym polewaniu wodą i mydleniu można je zmoczyć.

Rozgadałem się? Wracam na szlak. Mgła ograniczała widoczność do kilkuset metrów i pozbawiła świat resztek kolorów. Pierwszy plan, bliskie drzewa i śnieg na łąkach, były matową, przygaszoną bielą i czernią, a w miarę sięgania wzrokiem dalej, biel ciemniała, czerń szarzała, by w końcu stopić się z jednolitą szarością starej opończy naciągniętej na świat smutny, ale nie pozbawiony uroku. Tak, uroku. Trudno mi go opisać, wskazać, w czym się ukrywał... Myślę, że mógł tkwić we wrażeniu samotnego i dalekiego wędrowania pustymi przestrzeniami o dzień drogi od najbliższych sadyb, a przecież gdyby nie mgła, zobaczyłbym na wprost wioskę odległą o kilometr. Odbierając widoki, mgła dała mi wrażenie traperskiej wędrówki, które wzbogaciło się połączeniem - jak nierzadko u mnie - z nostalgicznym nastrojem. 



Łagodne stoki przecięte są tam głębokim jarem, jego dnem płynie Biały Potok, a przy nim biegnie droga leśników. Poznałem jej wylot, zawróciłem i poszedłem dalej, chcąc obejść górę i dojść do Srebrnej, wydłużonej górki przytulonej do Stromca od południa. Pamiętając urokliwą dróżkę biegnącą wzdłuż grzbietu, chciałem przejść nią raz jeszcze; był to jedyna część dzisiejszej trasy poznana wcześniej, cała reszta była do dzisiaj moją terra incognita – rzadkość coraz większa w tych górach. Doszedłem do szosy i ostatnich domów Płoszczynki, a wtedy zdarzyło się coś, co nieco wyjaśnia działanie naszej pamięci. Może widok lasu na wprost i sąsiednich domów, może wznoszącej się szosy, przypomniał mi chwilę, gdy dwa lata temu schodząc lasem ze Skowrona, wyszedłem na brzeg wiejskiej uliczki i zobaczyłem parę domków nieznanej mi wsi. Gdzie to było? Dlaczego teraz przypomniała mi się tamta wędrówka? – pomyślałem. Po chwili przyszło olśnienie i zdumienie: to było właśnie tutaj! Wyszedłem z lasu na wprost mnie, a tam jest wzniesienie Skowron! Pamiętałem nie pamiętając. Pamiętałem podświadomie. W tamtej chwili postanowiłem wrócić tutaj i pójść drogą przez las na Skowron. Roztacza się z niego rozległy i ładny widok, kiedyś oglądałem go o wschodzie słońca, na początku pogodnego, słonecznego dnia.

Szedłem i stawałem próbując przebić wzrokiem mgłę. Patrzyłem na krople wody wiszące na gałązkach drzew i na brązowe liście małych buków; zadzierałem głowę pod drzewami i dotykałem owoców głogów, a krople wody ściekały mi po nadgarstku pod sweter. 




Wchodziłem między drzewa popatrzeć na czarne kamienie wystające spod otuliny bukowych liści, albo na wielkie, umięśnione pnie tych drzew. Pod jednym z nich przyszła mi do głowy dziwna myśl, nie wiem, na ile trafna: że kobietom bardziej niż mężczyznom powinny podobać się buki, właśnie z powodu wrażenia ich siły i umięśnienia sylwetki. Jeśli tak jest, to inny widziany tam buk niewłaściwie się przystroił: prosty i równy pień na wysokości twarzy otaczały gałązki odrostów z licznymi liśćmi, wyglądając jak brązowa spódniczka otulająca kibić drzewa.



Szedłem grzbietem Srebrnej.

Może dwieście metrów od szczytu na południe stok góry pęcznieje odkrytym wzniesieniem, stoi tam ławka, najwyraźniej często używana – i nie bez powodów, bo widoki z tego miejsca warte są zobaczenia: w dole widać niemałą część Kotliny Jeleniogórskiej i miasta z mrowiem małych górek bliskich i dalekich, po prawej Karkonosze, obok Rudawy, a blisko rozsiadła się szeroka Szybowcowa. Po lewej zza drzew wystaje szczyt Stromca. Chciałbym być w tamtym miejscu o wschodzie słońca, miałbym je na wprost, wschodziłoby nad Rudawami. Kiedyś będę i zobaczę.

Tylko przez chwilę szedłem drogą, wyznaczonym szlakiem rowerowym, ale zaraz, widząc ładnie falujące łąki tuż poniżej linii lasów, porzuciłem ją idąc tam, gdzie ładniej. Mgła podniosła się, niebo jaśniało. Pasmo Chrośnickich Kop powoli wynurzało się zza Stromca, a gdy ten schował mi się za placami, a Kopy ustawiły się na wprost pokazując mi wszystkie swoje siedem szczytów, od Czernickiej Góry po Skibę, zaświeciło słońce. Piłem herbatę patrząc na te moje góry: na Lastek, na wąwóz Przełęczy Chrośnickiej, na nitki dróżek wybiegających spomiędzy domów wioski i pędzących ku lasom Kop. Po lewej widziałem kropkę na szczycie odległej góry – zamek nad Wleniem odległy stąd o 9 km (sprawdzałem na mapie), a po prawej, zza odkrytego grzbietu Skiby, wystawała moja brzoza, wyraźnie widoczna na tle błękitu nieba, mimo dwukilometrowej odległości. Brzoza na zboczu Ptasiej? Spojrzałem na Kopy, góra stała niemal na wprost mnie, ale przecież tamta brzoza jest po drugiej stronie pasma. Tamta góra to Lastek, w dwie godziny, może w trzy, mógłbym być na nim… - kalkulowałem drogę. Nie, będę tam zapewne jeszcze nie raz, ale nie dzisiaj. 








Niemal całe podnóże Stromca można obejść odkrytymi stokami, a jedynym utrudnieniem są liczne ogrodzenia pastwisk. W zimie nie są przeszkodą, bo bez prądu, a bydła nie ma, chyba gorzej byłoby w zielone miesiące roku. Tutaj uwaga: prąd włącza się samoczynnie po dotknięciu drutu gołą częścią ciała, nieprzyjemnie uderza, ale nie jest niebezpieczny. Łatwo uniknąć „kopnięcia”: ja przyciskam drut do ziemi kijem, oczywiście trzymając go za izolowaną, bo korkową, rękojeść.

Doszedłem do zachodnich stoków, tych samych, które oglądałem rankiem, we mgle; jakże inaczej teraz wyglądały! Ładnie tam jest, po prostu ładnie. 



Przyszła pora na poznanie widzianej wcześniej drogi i strumienia. Dwa razy przeszedłem południowe stoki góry, poznając tamtejsze drogi; idąc pod górę brzegiem strumienia, doszedłem do jego źródła w górnej części Jeżowa. Na całej poznanej długości płynie jarem, miejscami głębokim i stromym, ciemnym i dzikim. Ładnym. Wrócę tam, bo chyba nie jedyny to jar na stokach Stromca.

Płynąc na zachód, po opuszczeniu lasów góry, strumień mija odkryte wzgórze, niewielkie i bezimienne, ale z ładnymi widokami. Wszedłem na nie gdy słońce dotykało koron drzew. 



Patrzyłem na kończący się dzień, ale po chwili zapragnąłem raz jeszcze zobaczyć Kopy nim zapadnie ciemność. Przeszedłem nieco dalej, na stok opadający ku Płoszczynie, Kopy stały wyraźne na tle czystego, jasnego jeszcze nieba, mimo iż dołem już szarzało. Obok biegła dróżka, przy niej rosło kilka brzóz, czekały już na mnie, ale jeszcze zwlekałem z zejściem. Oglądałem się patrząc na łunę zachodu, patrzyłem w głąb Przełęczy Chrośnickiej i do góry, na białe, a bliżej słońca perłowe, linie kreślone samolotami na czystym niebie. Tak odmienny był koniec dnia od swojego początku!





Wszedłem na dróżkę, musnąłem opuszkami palców pień mijanej brzozy i zszedłem do wioski.


środa, 20 stycznia 2016

Słońce, śnieg i mróz, czyli dzień w Górach Wałbrzyskich


170116

W nocy miał padać śnieg. Lubię świeży puch na szlaku, ale nie na drodze, więc trasę wybieraliśmy możliwie krótką i bez podjazdów górskimi serpentynami; jak się okazało, niezupełnie udało się mi to omijanie. Wstałem przed trzecią, o piątej zabrałem Tomka spod Wrocławia i pojechaliśmy pod Wałbrzych, do Boguszowa, gdzie na końcu bocznej uliczki zostawiliśmy samochód i krótko po siódmej, w szarówce zimowego świtu, wyruszyliśmy w drogę. początek trasy
Niżej było ledwie 3 stopnie mrozu, śniegu niemal wcale, a tam mróz szczypał twarz i mroził palce, a świeżego śniegu, lekkiego i sypkiego puchu, było ponad 10 centymetrów. Świt był zachmurzony, czerwony, granatowy i szary, śnieg skrzypiał pod butami, palce zaciśnięte na kijach marzły, mróz wciskał się pod wiatrówkę. Wyjąłem z plecaka ostatnią swoją broń, zawsze noszony zapasowy sweter, na szyję założyłem komin, czapkę naciągnąłem na uszy i poszliśmy zielonym szlakiem na Chełmiec. 



Pierwsze kilometry wiodą ładnymi, odkrytymi zboczami górskimi, w których znajdowaliśmy podobieństwo do swoich gór, ja do Kaczawskich, Tomek do zachodnich Tatr. W połowie drogi, w jednym z nielicznych miejsc widokowych, w przerwie między drzewami, widzieliśmy wschód słońca nad Górami Suchymi. 




Przejaśniało się, w powietrzu wisiała lekka mgiełka nadając górom wokół wrażenia zmrożenia, zamarcia świata w okowach zimna, którego niskie i też zimne światło słońca nie miało szans ogrzać, mimo rozpalenia wysokiej i intensywnej łuny nad czarnogranatowymi szczytami.

Zaczynał się dzień najprawdziwszej zimy, dzień, o jakim myślimy wspominając najpiękniejsze dni tej pory roku: świeży, czysty, puszysty śnieg, drzewa pod białym czapami, mroźne i suche powietrze, brak wiatru i słońce – czarodziejski malarz. Rzadko zdarza się widzieć takie barwy śniegu, jakie widzieliśmy tego dnia: od szarobiałych o brzasku, poprzez niebieskie jego odcienie w cieniu, po przepyszne skrzenie się diamentami i złotem w słońcu. Czarno-biały wszak las oglądany pod słońce lśnił roziskrzoną bielą i jaśniejącymi żółciami, a opadający z drzew śnieżny pył stawał się w słońcu srebrzystym, perłowym i złotym migotaniem tysięcy drobin światła. Raz taki czarodziejski proszek wpadł prosto za mój kołnierz, ale w dotyku był normalny, zimny i mokry.



Wydawało mi się, że spod krzyża, ogromnie wysokiej i ogromnie brzydkiej stalowej konstrukcji postawionej na szczycie Chełmca, jest widok na miasto, ale jeśli nawet był, to teraz drzewa już go zasłoniły. Na szczęście świeży śnieg zasłonił też śmieci tam wyrzucane przez licznych „turystów”. Na trzech wieżach antenowych osiadły nieprzeliczone talerze anten kierunkowych i szron, razem tworząc ciekawą kompozycję oglądaną na tle czystego błękitu nieba. Rozglądałem się wokół szukając dawnych śladów, nie tylko moich, o czym napiszę w post scriptum. Chełmiec

Ze znalezieniem szlaku prowadzącego ku Trójgarbowi mieliśmy takie same kłopoty, jakie miałem będąc tutaj sześć lat temu - po prostu szlak kończył się na oznakowanym drzewie, dalej ni znaków, ni ścieżki. Poszliśmy na przełaj, klucząc w wyszukiwaniu przejść między drzewami na zaśnieżonym zboczu o pochyłości 35 – 40 stopni. W połowie stoku o trzystupięćdziesięciometrowej różnicy poziomów odnaleźliśmy szlak i ruszyliśmy w stronę Trójgarbu. U stóp góry spotkaliśmy pierwszą, a na szczycie drugą dziewczynę, obie zaimponowały nam swoim samotnym wędrowaniem. Ach!, była jeszcze jedna niewiasta: we wsi Lubomin na kwadrans dołączyła do nas leciwa dama. Byłem zdziwiony nie tylko jej opowieścią o swoim oryginalnym marzeniu, ale i dotrzymaniem nam kroku na drodze pod górę.

Na Trójgarb weszliśmy wygodnym, równym żółtym szlakiem wiodącym lasem, tylko z kilku miejsc widać było dal, ale w ten dzień, tak czysty, śnieżny i słoneczny, w mało znanych górach, widoki te czyniły niemałe wrażenie. Czarnogranatowy, poprószony bielą, stromy i wyniosły masyw Chełmca widziany na tle błękitu nieba wydawał się daleką górą. Trójgarb





Chyba pod wpływem tego wrażenia zaczęliśmy powątpiewać w powrót przed zmrokiem, ale poszliśmy dalej. Uznałem, że skoro niebo i śnieg są czyste, drogę widać będzie nawet po zmroku. O godzinie czternastej byliśmy na szczycie; podaliśmy sobie dłonie, Tomek sprawdził GPS - wskazywał 13 km drogi za nami. O której dojdziemy do samochodu? Wypiłem herbatę, do kieszeni włożyłem dwie kanapki, zrobiłem kilka zdjęć i ruszyliśmy w dół, tym razem zielonym szlakiem.

Szliśmy ścieżką trawersującą brzeg stromego i głębokiego jaru. Nachylenie stoków wynosi tam do 45 stopni, idzie się lasem świerkowym. Świerki! Te, które widziałem na zboczach Trójgarbu były wyjątkowo ładne: strzeliste, wysmukłe, zgrabne niczym modelki i równie pięknie wyglądające. 




Niżej, przy dnie jaru, leżą splątane martwe drzewa, a jeszcze niżej, tak głęboko, że ledwie go widać, płynie strumień. Śnieg na lewym stoku skrzył się i świecił barwami niskiego słońca prześwitującego między drzewami, prawy stok, w cieniu, miał cudne, tak rzadko widziane, niebieskie zabarwienie podobne do koloru czystego nieba zimowego o brzasku.

W dolinie między obiema górami szlak zatacza spore półkole omijając strome zbocze; Tomek, patrząc na ekran GPS, uznał, że jeśli uda się nam przejść lasem pod górę, zaoszczędzimy sporo czasu. Z obawą, podejrzliwie patrząc na czarne plamy skał na stromym stoku, zgodziłem się. Poszliśmy. Tomek dobrze prowadził: idąc zakosami nabierał wysokości, ja drapałem się za nim wbijając kanty butów w śnieg i podpierając się kijami. Na szczycie zbocza była nasza droga i szlak. Nieco dalej, w świerkowym lesie, zdarzyło się coś, co bardzo lubię – ciekawy zbieg okoliczności, swoiste zapętlenie czasu i zdarzeń. Otóż kolega pokazał mi dziwne ślady odbite w śniegu: trzy bodajże podłużne poduchy i jakby ślady dużych pazurów przed nimi. Nie znam się na tropach, powiedziałbym, że te wyglądały jak ślady psa, ale parokrotnie powiększone i o nieco zmienionych proporcjach, albo – błysk wspomnienia - albo harpi!

Oto fragment opisu mojego przejścia tym lasem przed ponad sześcioma latami.:

„Zbocze Chełmca pokrywał rosły las bukowy, a w dolinie rósł bór świerkowy. Gdy wszedłem w niego, od razu zrobiło się cicho i ciemno. Jedynym jasnym miejscem była zabłąkana plama słońca na pniu drzewa, w tym ciemnym lesie przyciągająca wzrok niczym motyl w zimowej martwocie, a jedynym dźwiękiem usłyszanym gdzieś w koronach drzew, był rytmiczny świst powietrza bitego skrzydłami dużego ptaka. Przez moment oczekiwałem uderzenia dziobem jakiejś harpi w tył mojej głowy - dziwne są nasze skojarzenia...”

Wniosek wydaje mi się oczywisty: w tym lesie mieszka przynajmniej jedna harpia!

W ciągu półtorej godziny marszu bez przerwy doszliśmy do stóp Chełmca. Strome zbocze pięło się przed nami ponad trzysta metrów w górę, ale że mieliśmy wiele kilometrów w nogach i słońce ledwie świeciło między drzewami, uznaliśmy, że warto spróbować obejść górę wypatrzonymi na mapie dróżkami i już za szczytem wejść na nasz szlak. Wiem, jak jest z takimi drogami, ale orientacja była łatwa: wystarczyło mieć górę po lewej, żeby obchodzić ją, a las był na ogół czysty, wysokopienny. Poszliśmy. Las tworzyły buki i jawory, na sporych połaciach nie rosły żadne inne drzewa. Wyobrażałem sobie te miejsca w lecie i wczesną jesienią, w czasie przebarwiania się liści. Oczywiście odgałęzienia prowadzącego do szlaku nie było, więc znowu poszliśmy bezdrożem po stromym zboczu i znowu Tomek prowadził posiłkując się GPS. Gdy już doszliśmy do szlaku w oczekiwanym miejscu, miałem chwilę satysfakcji: droga, którą wybrałbym idąc sam, niewiele różniła się od naszej. Na zboczach Trójgarbu przeżywałem lekki kryzys sił w nogach, ale że szedłem swoim tempem (Tomek często czekał na mnie na podejściach), wiedziałem, że kryzys minie – i tak było. Ostatnie kilometry szło mi się dobrze, lekko i swobodnie. Po wyjściu z lasów zobaczyliśmy łunę zachodu, miała kolor charakterystyczny dla mroźnych dni zimowych, kolor czerwieni i szarzejącego granatu, a o godzinie 17.30, po ponad dziesięciu godzinach marszu, doszliśmy do samochodu. Przeszliśmy 25 kilometrów pokonując ponad kilometr różnicy poziomów. Poznaliśmy dwie góry widoczne z wielu miejsc w Sudetach, a zobaczyliśmy je piękne w piękny dzień zimy.

---------------- 
---------------- 

Dopisek.

Dwie były propozycje celu wyjazdu: Wałbrzyskie i Rudawy. Przychylałem się ku Rudawom, ale gdy Tomek powiedział, że nie był jeszcze na Chełmcu, uznałem, że on zobaczy tę górę, a ja nie tylko odwiedzę ją po sześciu latach niewidzenia, ale i przypomnę sobie miejsca w pewien szczególny sposób związane ze mną. W 2003 roku pracowałem kilka dni w Wałbrzychu; był to czas przygotowywania się do pisania mojej drugiej powieści, potrzebowałem miejsc. Konkretnych, rzeczywiście istniejących miejsc widzianych własnymi oczami. Skoro jestem tutaj, to dlaczego nie Wałbrzych? – pomyślałem. Skoro widzę nad miastem tę górę, skoro robi na mnie wrażenie, to i na moich bohaterach mogłaby – uznałem. Wziąłem dzień wolnego i spędziłem go na szwendaniu się po mieście. Wybrałem ulicę, na której miała mieszkać Dorota, wybrałem jej dom, poznałem drogę na przystanek autobusowy, widok z jej okna, najbliższy sklep i pub, okoliczne uliczki. Do dzisiaj mam w pamięci komputera opisy najdziwniejszych szczegółów, na które wtedy zwróciłem uwagę i które zapisałem. Historia tych dwojga ludzi jest fikcją nie tylko z powodu jej wymyślenia, ale i z powodu zatarcia granic między rzeczywistością, fantazjami wyobraźni i magią mitów przeniesionych ze starożytnej Grecji, jednak dla mnie była i jest prawdziwa – jak wszystkie wymyślone przeze mnie historie.

Po powrocie ze szlaku pojechaliśmy do miasta, odnalazłem tamtą małą uliczkę i domek, Tomek został  w samochodzie, a ja poszedłem na spotkanie z moją fantazją i z minionym czasem, z miesiącami spędzonymi nad tekstami, z historią, która tam i na Chełmcu dotykała rzeczywistego świata.

Już u siebie, w Lesznie, wróciłem do tamtego świata raz jeszcze: włączyłem La Notte Vivaldiego, utwór tak ściśle związany z powieścią, że ilekroć go słucham, widzę tamtą uliczkę wysadzaną kasztanowcami, a czasami i ich obojga, ludzi, którzy spotkali się dzięki pewnej historyjce opowiedzianej przy winie przez Arystofanesa w domu Agatona, jakieś 2400 lat temu.

Tak oto splatają się w jedno trasa lunaparku i uczta sprzed wieków, fantazje Platona i moje własne, urok gór i muzyka włoskiego księdza.

------------------- 
 Niżej kilka zdjęć wykonanych przez towarzysza mojej dzisiejszej wędrówki.: