Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 24 września 2016

Fantazja na poboczu drogi


Kilkanaście lat temu przejeżdżałem obrzeżem Gór Kaczawskich jadąc ciężarówką. Stara, przeciążona scania ledwie wdrapywała się na górki prosząc o przerwę, a i ja byłem zmęczony wielogodzinnym prowadzeniem długiego zestawu, więc gdy na szczycie wzniesienia zobaczyłem pobocze wygniecione kołami samochodów, zatrzymałem się nań. Obok zbocze góry pięło się dość stromo, a po drugiej stronie szosy stok opadał łagodnie rozległymi polami. Poszedłem pod górę z zamiarem przejścia się lasem; wróciwszy usiadłem na brzegu stromizny, u stóp widząc dach ciężarówki, a w oddali pole po którym jeździł traktor. Był ciepły dzień wrześniowy. Patrzyłem na traktor orzący pole i myślałem o człowieku prowadzącym tę maszynę, o jego życiu zupełnie mi nieznanym; myślałem o swoim życiu, nieznanym tamtemu człowiekowi.

Później spisałem swoje fantazjowanie dodając kierowcy towarzyszkę podróży – i tyle mam: luki w opornej pamięci, która nie chce przypomnieć sobie gdzie to było, na jakiej drodze, pod jakim miastem, no i tekst zachowany w zakamarkach komputerowej pamięci.

Oto jego znacznie skrócona wersja.:



Gdy ciężarówka wdrapała się na szczyt wzniesienia, po lewej zobaczyłem ogromną przestrzeń pofałdowanych pól pociętych kępami zarośli, dachy odległej wioski w dolinie, i horyzont zamknięty niebieskimi odległością górami.

Skręciłem w prawo, na szerokie, kamieniste pobocze, i gdy tył ciągnionego barakowozu zjechał z jezdni, zatrzymałem się.

-Zrobimy sobie przerwę - powiedziałem do Jasi gasząc silnik.

Podniosłem wzrok znad deski rozdzielczej i spojrzałem na nią. Patrzyła tam, gdzie ja przed chwilą. Siedzieliśmy, w milczeniu podziwiając krajobraz.

-Te domki wyglądają tak, jakby krasnoludki w nich mieszkały. - wyszeptała po chwili. - I wiesz co? Jakby stały tam zawsze. Tak wrosły w ziemię, że tylko dachy im wystają.

-Pewnie jak ich mieszkańcy. Tę ziemię uprawiają po swoich pradziadach. Od zawsze.

-Tak... Widok za oknem nie zmienia się im, jak zmienia się nam. Mają taki sam przez całe życie...

Milcząc patrzyła na odległą wioskę. Milczałem i ja myśląc o  pracy, którą wyznacza rytm zmieniających się pór roku, a nie zmieniające się tygodnie. O pracy różnej, a jednocześnie niezmiennej przez całe dziesięciolecia.

W dole, po bezmiarze ogromnego pola, pełzał traktor ciągnący za sobą warkocz kurzu. Nie widziałem kierowcy - pewnie był krasnoludkiem.

-Przejdziemy się? Rozprostujemy nogi. – zaproponowałem.

Na brzegu zatoczki zaczynał się las porastający zbocze wzgórza.

-Kiedy ja byłem ostatnio na grzybach? Nie pamiętam...

-Idziemy na grzyby?

-A czemu nie? Chodź, Jasiu, sprawdzimy, czy nie ma gdzieś tutaj wielkiej kępy prawdziwków.

 (…)

Zatrzymaliśmy się na brzegu stromizny. W dole, między pniami drzew, prześwitywał jasny dach mojej scanii, a gdy spojrzało się nieco wyżej, między gałązkami sosen, wzrok uciekał daleko, szukając horyzontu odległego o wiele kilometrów. Blisko, dwa metry niżej, skosem w górę strzelała wielka brzoza. Przy niej czerniał pniak - pozostałość po ściętej siostrze bliźniaczce.

-Zobacz, Jasiu, miejsce dla nas. Usiądziemy na chwilę?

-Pójrz na tę sosnę - powiedziałem, gdy już siedzieliśmy na pniaku, ramię w ramię, blisko siebie. - Jest niziutka i powykręcana jak tatrzańska kosodrzewina i pewnie dlatego przypomina mi pewne moje wakacje sprzed wielu lat, a z nimi budzi tęsknotę za górami. Kiedyś chodziłem tamtymi szlakami... Ech, dawno minione czasy.

Milczałem chwilę, wzrokiem szukając traktorzysty - krasnoludka.

-Widzisz tamten traktor? Ktoś orze ściernisko. W domu jego żona szykuje kolację i wygląda przez okno. On wie o tym i spieszy się, bo chciałby już usiąść przy stole i czekając na jedzenie, patrzeć na nią, krzątającą się przy kuchni. Dla niego to oczekiwana chwila nie tyle ze względu na głód, ale dlatego, że widok kobiety szykującej posiłek dla swojego mężczyzny, zawsze był dla niego synonimem ciepła ogniska domowego. Ona wie o tym i dlatego szykując kolację spogląda co chwila na niego, a widząc jego wzrok, uśmiecha się. W końcu stawia przed nim talerz parującej wiejskiej zacierki - pamiętam tę zupę z dzieciństwa - a on obejmuje ją w pół mówiąc, jaki wspaniały zapach ma ta zupa...

-Zazdroszczę jej - szepnęła Jasia po chwili milczenia.

-Umiesz ugotować taką zupę?

-Taką na mleku, z rwanymi kluskami i ziemniakami? Umiem. Mama robiła.

-Zrobisz mi kiedyś?

-A będziesz tak siedział przy stole i patrzył?

-Będę.

-To ugotuję ci.

Spojrzałem na nią, uśmiechnęliśmy się do siebie; wyciągnęła rękę i położyła dłoń na moim policzku. Wziąłem ją w swoją i przycisnąłem do ust.

-Mów jeszcze. Mów, Marcinie.

-O nich? Ich wieczory są krótkie, bo wstają o świcie. Zmęczony ciężkim dniem, szybko uśnie w jej objęciach, z twarzą wtuloną w jej pierś. Zawsze tak usypia...

-Snuj dalej swoją opowieść, proszę.

-... Spójrz tam, gdzie zbiegają się zbocza pagórów. Ten kręty rząd drzew, to droga strumienia. To jeden z ostatnich takich strumieni tutaj, jest dokładnie taki, jakim pamięta go nasz oracz z lat swojego dzieciństwa: z szuwarami rosnącymi na brzegach, czystą wodą, płyciznami jaśniejącymi piaskiem i rakami ukrywającymi się pod korzeniami przybrzeżnych drzew. Gdy był jeszcze dzieciakiem, łowił w nim te raki na żaby, a jako nastolatek siadywał czasami na brzegu obserwując maleńkie rybki pływające wokół jego stóp zanurzonych w wodzie, i falujący bezmiar zbóż na zboczach pagórów.

Odkrywał piękno przyrody.

Tam też usiadł którejś nocy letniej, wracając z wiejskiej zabawy, i długo myślał o pewnej dziewczynie, którą właśnie odprowadził do domu. Znał ją od zawsze, razem chodzili do szkoły - ot, klasowa koleżanka. Nie zwracał na nią specjalnej uwagi, chociaż lubił ją i tylko dziwił się, dlaczego ona tak się czerwieni, gdy mówił do niej. Tamtej nocy uświadomił sobie, że tak jak przez lata nauki patrzył na przemianę dziewczynki w kobietę, tak chciałby dalej, codziennie, zawsze, patrzeć na tę byłą dziewczynkę. Był zdziwiony tym swoim pragnieniem, bo nie umiał go nazwać. Uważał, że to nie miłość, skoro ta jest przecież oślepiającym błyskiem, ogniem namiętności, palącym pożądaniem, a on po prostu chciał widzieć ją. Mieć ją przy sobie gdy będzie zasypiać i gdy będzie się budzić. Patrzeć na ten rumieniec oblewający jej twarz, gdy ją dotyka. Nie był oślepiony błyskiem, więc nie nazywał swoich uczuć miłością, jednakże w kilka miesięcy później, gdy spotkali się po długim niewidzeniu, objął ją ramionami, wtulił twarz w jej włosy, i powiedział:

-Źle mi było bez ciebie, bo muszę cię widzieć. Po prostu muszę.

-Ja... ja mam tak samo - usłyszał jej szept, i wtedy wydawało mu się oczywistym to, co powiedział:

-Zostaniesz moją żoną?

-…Zostanę.

--------------- 

Wracam do tu i teraz.

Tamte chwile spędzone na poboczu drogi, człowiek w traktorze, okolica, swoje myśli, to wszystko wspominałem nie raz, zawsze wtedy planując odszukanie tego dzikiego parkingu na zboczu wzniesienia, ale byłem i jestem bezradny wobec ułomności mojej pamięci. Sięgam myślą i znajduję tylko okruchy: wzgórze, na które wspina się szosa, kamienistą zatokę pod szczytem, strome zbocze, siebie siedzącego na nim i patrzącego na odległe i rozległe pola, bliski dach ciężarówki. Nic więcej nie pamiętam, nie pamiętam skąd i dokąd jechałem, ani którą drogą. Pytałem w firmie, nikt nie pamięta szczegółów tamtego przejazdu.

W ciągu kilku ostatnich lat moich kaczawskich wędrówek kilkakrotnie podejmowałem próby znalezienia tego miejsca. Założyłem, że skoro jechałem długim lunaparkowym zestawem, nie mogłem jechać bocznymi nienumerowanymi drogami. Przejechałem tam i z powrotem drogi 365 i 328, ale nie znalazłem tego miejsca. Później zauważyłem, że ilekroć jechałem nowymi dla mnie drogami kaczawskimi, odruchowo wypatrywałem wzgórza z drogą przecinającą jego zbocze i szerokiego, wyboistego parkingu, szukałem rozległych pól w dole – bezskutecznie. Poszukiwania zawsze były krótkie, ograniczone wczesnym zmierzchem zimowym, a raz oblodzeniem szosy, na której mój samochód wyczyniał dzikie harce, ale nie rezygnowałem. Teraz przypuszczam, iż miejsce jest przy drodze 297, na południe od Lwówka Śląskiego. Tej zimy obiecuję sobie sprawdzić to. Jeśli tam znajdę wzgórze, będzie ono izerskie, nie kaczawskie, ale akurat ta różnica nie ma znaczenia – miejsce było i będzie moje.

Dlaczego to robię, skoro nic się tam nie wydarzyło poza kwadransem siedzenia na pniaku z myślami błądzącymi swoimi drogami?

…Nie wiem. Nie jestem pewny. Odnoszę niewyraźne wrażenie ważności takich chwil dla mnie; może gdy wrócę tam, wrażenie nabierze wyrazistości?..

A może po prostu fascynuje mnie styk rzeczywistości i fantazji, świata materialnego i świata ducha, przeszłości i teraźniejszości? A może bawię się w ten sposób?

To możliwe.


sobota, 17 września 2016

O słonecznych dniach i o użyteczności piękna



110916

Zgodnie z daną sobie obietnicą wstałem wcześniej i poszedłem do parku. Och, nie tak szybko. Najpierw musiałem się obudzić, wszak będąc na festynie w Żaganiu, położyłem się spać o trzeciej, ale pomogła mi zimna woda lana na twarz. Ranek był rześki i słoneczny, miałem calutką godzinę czasu, więc nieśpiesznie, rozglądając się, szedłem parkowymi alejkami w migotliwym, zielonym i złotym, świetle słońca. Gdy podszedłem do największego, najbardziej rozłożystego platana i zaplątałem wzrok w jego konarach, poczułem, jakby tego minionego roku nie było, jakbym wczoraj był tutaj i oglądał znane i lubiane drzewa tego parku.
Czy te drzewa, ten park, są tak bardzo ważne dla mnie, że pojawiło się wrażenie skurczenia się roku do chwil tutaj? – zastanowiłem się później. Przecież nie, park jest jednym z wielu miejsc lubianych i odwiedzanych, nie ma w nim nic wyjątkowego dla mnie – to tylko nasze postrzeganie czasu i sposób jego przeżywania zawęziły rok do chwili. Gdy za miesiąc, w czasie pierwszego wyjazdu w góry, stanę gdzieś na stoku i będę patrzeć w dal, na znajome wzgórza, zapewne mieć będę takie samo wrażenie. Nic w tym wyjątkowego, każdy człowiek miewa takie chwile, ale jednak jest w nich coś cennego, ważna dla ludzi – a dla mnie szczególnie – nauka: w życiu ważne są właśnie takie chwile. Chwile, które budzą w nas wspomnienia niegdyś przeżytych podobnych chwil i w swoim połączeniu ponad czasem pokazują nam znikomość tego, co między nimi.


Dopisek.
Stojąc pod platanem czułem coś, co wydawało mi się ważne, ale okazało się być trudne do uchwycenia, ponieważ wrażenie nie sprowadzało się do zacieśnienia czasu, ono było tylko na wierzchu; to, co głębiej, pozostało ukryte. Nie wiem jak uchwycić nasz czas, tutaj nie udało mi się.
Ścigam myślami istotę ludzkiego czasu, a im jestem starszy, tym usilniej się staram zafascynowany nim i jego postrzeganiem. W takich chwilach jak ta wczorajsza pod drzewem, miewam wrażenie stania u progu tajemnicy, czy raczej u wrót innego świata; dochodzi do mnie jego ledwie wyczuwalny zapach, a jest on feromonem w sile oddziaływania i w swoich tajemnych mechanizmach działania na mój umysł.
Kilka już razy podejmowałem mniej lub bardziej udane próby opisu przeżywania naszego czasu, ot, chociażby tutaj (z datą 1 listopada). Próby będę podejmować dalej dla posmakowania uroku tajemnicy i dla samej przyjemności dociekania.
Dla drogi przede mną.

Krokami zmierzyłem rozpiętość korony największego platana; robiłem to już kilkakrotnie, pierwszy raz z ciekawości, następne dla przyjemności. Przysiągłbym, że przez miniony rok drzewo zmężniało jeszcze bardziej, skoro pomiar wskazał 34 metry. Patrząc na liczne owoce platanów i lip pomyślałem, że dla nich kończy się dobry rok. Mój niech trwa jak najdłużej.

130916

Do kolejnego miasta przyjechałem wyjątkowo wcześnie, już o 22, a że w końcu kupiłem baterię do laptoka, mogłem posiedzieć godzinkę przed klawiaturą. Obudziły mnie dziwne odgłosy, jakby kaczek lub gęsi. Mozolnie wychodziłem ze snu w jawę, a gdy udało mi się otworzyć jedno oko, zobaczyłem wczesny, szary jeszcze świt. Słuchałem: tak, to był klekot kaczek. Cichł, bo po chwili znowu nasilić się, jakby falami przelewały się po niebie wielkie klucze dzikich kaczek. Już odlatują? Zaintrygowany postanowiłem wstać i zobaczyć; oczyma wyobraźni widziałem lecące stada na tle jaśniejącego nieba, a że ten wyobrażony widok spodobał mi się, wstałem, naciągnąłem portki na tyłek i wyszedłszy na dwór osłupiałem. Musiałem śmiesznie wyglądać tam, zaspany, półnagi, ze zdumieniem wypisanym na twarzy. W nocy kierowca postawił kamping na brzegu lunaparkowego placu, przy parkingu, na którym od świtu ustawiano stragany targowe. Teraz wokół mojego mieszkania stały przyczepy z piętrowymi półkami, a na nich… kaczki, gęsi i kury. Wszędzie mnóstwo ludzi, zwierzaków i samochodów, a ja w samym środku tego rozgardiaszu.

Wieczorem ustawiłem kamping pod wielopienną, ładną, oczywiście nadal zieloną wierzbą; między jej gałązkami świeci okrąglutki, wyjątkowo wyraźny, księżyc w pełni. Gdy skupiłem na nim wzrok i nie widziałem karuzel wokół, przez chwilę byłem gdzieś daleko, może na wielodniowej wyprawie z namiotem. Usiadłem przy laptoku, trochę słucham arii z bachowskich kantat, trochę pracuję nad tekstami, ale jednocześnie goni mnie na dwór chęć popatrzenia jeszcze raz na księżyc. Chłodna już ta noc wrześniowa, ale przecież ładna nie tylko księżycem, ale i wspomnieniem ciepłego i słonecznego dnia, także nadzieją na jutrzejszy słoneczny poranek. Niech taki będzie. Niech słoneczne lato zmieni się w słoneczną jesień trwającą do listopada, a gdy się skończy, niech ziemię okryje biel śniegu.



Znalezione w zakamarkach pamięci komputera.:

200409

To pierwszy tekst pisany na moim nowym laptociku:) Klawiatura działa super, tyle że moje palce jeszcze zbyt dobrze pamiętają tamtą, w starym laptoku, i mylą się trafiając w inny klawisz.

To właśnie w związku z tym moim laptopem kilka dni temu doznałem dziwnego wrażenia. Otóż kopiowałem na pendrive foldery z moimi tekstami: korespondencja wysłana i otrzymana, dopiski, książki, Biblionetka, niezliczona ilość najróżniejszych plików, po prostu wszystko. System gorliwie pokazywał mi rosnący pasek postępu wykonania zadania, a przy nim zmieniała się w szaleńczym tempie lista tytułów kopiowanych plików. Patrząc na te migające napisy, poczułem coś podobnego do żalu - do komputera, za jego nieludzką szybkość, a razem z żalem poczułem niezgodę, bunt nawet. Przecież te listy, które komputer wyrzucał ze swojej pamięci w tempie setek na sekundę, to kawał mojego życia, przecież wiele z nich pisane były godzinami wypełnionymi cichym dźwiękiem klawiszy i myślami - czasem radosnymi, a czasem wyciskającymi łzy z oczu. Pisane siódmy rok moje dopiski, te setki stron zapełnionych setkami tysięcy słów, w których starałem się zawrzeć to, co było dla mnie ważne, co poruszało mną, raniło lub fascynowało, tyle przeżyć i tyle czasu, to teksty tak ważne dla mnie - a komputer ledwie zwolnił na pół może sekundy, na tyle, abym mógł przeczytać co właśnie kopiuje - i pomknął dalej. Moje książki, setki godzin rozterek i radości, a nawet dokuczliwych zwątpień i wysokich uniesień, te moje najwspanialsze, wielomiesięczne przygody, były sekundą, w czasie której ledwie zdążyłem wspomnieć moich bohaterów - fikcyjnych, a przecież tak dla mnie prawdziwych. Szybkość tego małego urządzenia, zwykle fascynująca, była w tej chwili straszna, bo nie licząca się z ludzkim czasem i z ludzkimi uczuciami, była obca, właśnie nieludzka. Na koniec, jakby na pocieszenie, pojawiła się myśl o mojej niezaradnej, ślamazarnej, jakże często nielogicznej i poplątanej, ale jednak istniejącej wyższości. Dziwna myśl, bo przecież nikt mi tej wyższości nie odbierał - była ona jedynie moją niepotrzebną tutaj - skoro nie było wrogów – obroną mojego czasu i przeżywania.



O użyteczności piękna.

Cytat z książki „Rzeka genów” Richarda Dawkinsa w tłumaczeniu Marka Jannasza. Klub Świat Książki, Warszawa 2000.



„Samce wielu gatunków zwierząt marnują swoją energię – oczywiście z punktu widzenia ludzkiej ekonomiki – nie tylko walcząc ze sobą, ale i rywalizując w inny sposób, na przykład w ramach swoistych konkursów piękności. Tu dochodzimy do innej użyteczności, którą my, ludzie, gotowi jesteśmy uznać, mimo braku znaczenia ekonomicznego. Tą użytecznością jest piękno rozumiane w kategoriach estetycznych. Gdyby na to popatrzeć w ten sposób, można by ulec wrażeniu, że funkcja użyteczności Stwórcy bywa niekiedy podporządkowana konkursom piękności przypominającym nasze wybory miss, tyle że z samcami w roli kandydatów do tytułu. Znakomitym na to przykładem są ptaki tokujące, jak cietrzewie czy bataliony. Toki polegają na zalotnych tańcach i pozorowanych walkach samców w obecności samic. Tokujące samce przybierają zwykle dziwaczne szaty godowe, eksponowane w czasie tańców przy akompaniamencie trzepotań i różnych odgłosów. Oczywiście słowo „dziwaczny”, mające wyraźnie negatywny wydźwięk, odnosi się wyłącznie do ludzkiego, subiektywnego punktu widzenia. Możemy przypuszczać, że tokujący cietrzew wcale nie wydaje się samicy tego samego gatunku dziwaczny, lecz właśnie atrakcyjny, i tylko to się liczy. W niektórych przypadkach koncepcja piękna ptasich samic pokrywa się z naszą, dzięki czemu zachwycamy się pawim ogonem i wielobarwnością rajskich ptaków.”



* * *

Od siebie dodam jeszcze jedną zbieżność koncepcji piękna, która od wielu lat zadziwia mnie: w podobaniu się kwiatów ludziom i owadom je zapylającym. Gdy nachylamy się nad kwiatem i zdarza się nam zobaczyć w nim ucieleśnienie idei piękna, lub – idąc za William’em Blake - odbicie niebios, poświadczamy istnienie tej zbieżności. Wszak kwiaty są piękne nie dla nas, a dla owadów - dokładnie tak, jak ogon pawia jest piękny z powodu gustów pawicy.

A na zakończenie fragment wiersza wspomnianego wyżej poety angielskiego.



Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.




niedziela, 4 września 2016

Letnie dni, Homer i delikatesy


280816

Dni mijają mi spokojnie; wieczory mam wolne, długo siedzę w kampingu nim położę się spać, wstaję późno, pracuję tylko dziesięć godzin. Ostatnie dni wakacji są słoneczne i upalne, prawdziwie letnie. Mimo iż pot czasami zalewa piekące oczy, stopom gorąco w roboczych kamaszach, nie narzekam. Cieszę się słońcem, ciepłem i zielenią drzew. Latem. Dzisiaj nie zdążyłem w spokoju popatrzeć na koniec dnia – nim umyłem się i przebrałem, słońce schowało się za kamienice stojące po drugiej stronie ulicy. Krótki już dzień – pomyślałem, ale zaraz zaprotestowałem: wszak nadal jest dłuższy od nocy, a w grudniu o tej porze doby ciemno będzie od kilku już godzin. Tamte dni z przełomu czerwca i lipca, gdy nad morzem słońce zachodziło po pół do dziesiątej, a ciemno robiło się godzinę przed północą, jak zwykle szybko minęły – mimo swojej długości – w pamięci stając się podobne wspomnieniom młodości, która gdy trwa, wydaje się sobie wieczna, a mija niepostrzeżenie i szybko, upodobniając się do sennego marzenia tym cenniejszego, im bardziej odległego. Za parę miesięcy, gdy noc zaanektuje dwie trzecie doby, trudno mi będzie uwierzyć w krótkotrwałość nocy czerwcowej, w ów wyjątkowy czas budzenia jutrzenki przez schodzącą z nieba łunę zachodu.

Nic więcej o grudniu, na razie mamy lato. Późne, fakt, ale najprawdziwsze lato. Kamping stoi pod klonem, zewsząd otulony jego głębokim cieniem, ale gdy po obudzeniu się otworzę oczy, przez uchylone okienko na dachu (słowo „szyberdach” powinno być prawem zakazane – jak publiczne używanie brzydkich wyrazów) widzę słońce na zielonych liściach drzewa. Taki widok potrafi w jednej chwili nastroić mnie pozytywnie do dnia, do wstawania po jak zwykle zbyt krótkim śnie.

Wieczorem przyglądam się zmianie dnia w noc; teraz, u schyłku lata, po upalnym i słonecznym dniu, zmierzch jest inny od końca chłodniejszego dnia pełni lata. Patrzę wokół i słucham siebie chcąc dokładniej dostrzec różnice, wyczuwalne przecież, ale nie udaje mi się.

Lepiący się do ciała upał powoli zmienia się w miłe ciepełko, a wtedy powietrze wydaje się pieścić ciało, nie grzejąc, ani nie ziębiąc – idealna pora na wieczorny spacer, ale czas ten nie trwa długo; w pewnej chwili uświadamiam sobie odczuwanie chłodu. Zrazu zmiana jest ledwie zauważalna i przyjemna po dziennym skwarze, ale przecież o tej porze lata powietrze szybko ochładza się. Początkowo większy chłód odczuwam jako większą przyjemność dla ciała, ale dość szybko staje się zbyt chłodno w samym podkoszulku – w ten sposób wieczór ustępuje miejsca nocy. Całkiem podobnie jest z kolorami letniego zachodu: światło obniżającego się słońca nabiera barw, świeci coraz bardziej nasyconą żółcią i szafranem, albo błyszczącą miedzią (nie bardzo wiem, jak te kolory nazywać), a gdy najpiękniej zdobi zielone liście drzew, ucieka w górę i szybko blednie, matowieje roztapiając się w szarościach zmierzchu. Tak to najładniejsze chwile sąsiadują ze swoim przeciwieństwem.

Siedzę na ławce, a że horyzont zewsząd zasłonięty jest domami, patrzę w górę, na niebo. Wydaje mi się inne od nieba mniej ciepłych dni: mało na nim kolorów, jest wyblakłe, jakby zmęczone upałem, nagrzane tak, że straciło rumieńce jakie miewa w chłodniejsze dni. Nie nabiera niebieskości, a po prostu ciemnieje; gdy staje się czarnogranatowe, pojawiają się gwiazdy, ale nieliczne i tylko w zenicie; te niżej świecące przegrywają z ulicznymi lampami. Niektóre z nich zaplątane są wśród gałęzi drzew; ich ciepłe, mocne światło prześwietla liście, a te świecą ładną zielenią niczym drżące krople roztopionego złota oglądane w ciemnościach przez zielone okulary.

Już noc. Wstaję z ławki i idę do kampingu; jego ściany jeszcze pamiętają upał dnia, ale przecież pora na rozpoczęcie mojego wieczoru ze słowami. Parzę więc kawę i otwieram laptoka.

Dopisek.

Nazajutrz przez godzinę siedziałem w kasie, a że ruch niewielki, wziąłem ze sobą czytnik książek. Wybór padł na Iliadę; powoli, w wolnych chwilach, czytam to dzieło po raz kolejny, delektując się tak charakterystycznym stylem autora, świetnym tłumaczeniem i tym czymś trudnym do nazwania, a co odczuwa się przy obcowaniu ze słowami człowieka żyjącego przed wieloma wiekami.

Dziewiętnasta księga zaczyna się takimi słowami.:



„W szacie złocistej jak szafran Jutrzenka z fal Okeana wzeszła,

Blask niosąc promienny dla nieśmiertelnych i ludzi (…).”



Złocistej jak szafran… Ależ tak! Także jak światło zachodzącego słońca widziane na drzewach w ostatnich minutach letniego dnia.

Ósmą księgę Homer rozpoczyna podobnymi słowami.:



„W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię (…).”




Gdy pierwszy raz przeczytałem te słowa, byłem zauroczony ich tajemniczą – w pierwszym wrażeniu - pięknością; teraz tamten czar wrócił do mnie. Piszę o tajemniczej piękności, ponieważ gdy uda mi się odsunąć na bok swoje zauroczenie i wtedy przeczytać te słowa, wydają się takie… zwykłe. Cóż więc w nich znajduję, co czyni je wyjątkowymi?

Swój czas, ważne dla mnie i pamiętane chwile – tak po prostu.

Dawne wieloletnie moje zafascynowanie starożytnością, a więc czas spędzony nad książkami i smak uroków tej wspaniałej epoki, ale też czas współczesny, czas moich górskich wypraw, gdy dane mi bywa oglądanie czystych, cudnych wschodów słońca, a takie wschody widziane późną jesienią lub zimą są cenniejsze, piękniejsze i lepiej pamiętane nie tylko z powodu oglądania ich w górach, ale także z powodu rzadkiego ich widywania; są jak późne, już nie oczekiwane, uczucie; są jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w nasz gorszy dzień.

Eos jest (nie „była”, a właśnie „jest”, ponieważ bogowie nie umierają, mogą tylko stracić wyznawców) piękną kobietą, więc w mojej męskiej wyobraźni jawi się niewyraźny co prawda, ale tym bardziej uwodzicielski jej obraz…

Te słowa budzą też ciekawość kwiatów szafranu, widoku całych ich pól; jest w nich czar Orientu. Mówi się, że Aleksander, dotarłszy w swoich podbojach aż po Indie, zrezygnował z ich zdobywania zachwycony widokiem kwitnących upraw szafranu; wszak wojna i wtedy nie zważała na piękno w swoich pochodach. Czyż nie urocze podanie? Nic to, że nieprawdziwe, że jego żołnierze mieli już dość wojny i nie chcieli iść dalej; teraz, po upływie wieków, prawdą jest wrażliwość Aleksandra na piękno.

Tak więc odległa przeszłość ludzkości, moje dawne dni i teraźniejsze wędrówki górskie, powszechnie znane fakty i mity, ale też moja płeć i pamięć wrażeń przeżytych niedawno lub przed latami, to wszystko przeplata się dziwnie a nierozerwalnie, dobywając urok z tych kilku zwykłych słów.



Wracam do rzeczywistości.

Byłem w sklepie nazwanym „Delikatesy”; jest to zwykły sklep spożywczy jakich tysiące. Kiedyś, za czasów „komuny”, tak nazywane były sklepy sprzedające delikatesy, czyli luksusowe, często zagranicznego pochodzenia, artykuły spożywcze, na przykład kawę, czekolady, owoce cytrusowe, wysokiej jakości wędliny. Po prostu frykasy. Teraz tego rodzaju artykuły sprzedawane są w wielu sklepach, które wcale nie są nazywane„Delikatesami”, ani nie mają takiej ambicji. Nazwa została jakby trochę zapomniana, a jeśli już jest używana, to na ogół w oderwaniu od pierwotnego swojego znaczenia. Stała się zwykłą nazwą sklepu, który niekoniecznie wyróżnia się luksusem swojej oferty handlowej.

Jeśli już jestem przy zmianie znaczenia słów, napiszę o „programie” w związku z telewizją. Wcześniej to słowo używane było – w odniesieniu do telewizji czy radia – w znaczeniu zestawu audycji. Obecnie Wikipedia stawia znak równości między programem a audycją, co znajduje pełne potwierdzenie w językowych zwyczajach ludzi – nie tylko tych pracujących w telewizji. Słowa te stają się synonimami, właściwie już się stały, skoro w naszym słowniku można przeczytać o wymienności ich znaczenia, ale ja pamiętam czasy, gdy używając słowa „program” tak, jak używa się obecnie, można było usłyszeć o swoim błędzie.

Jeszcze jedno spostrzeżenie dotyczące języka: słowo „bynajmniej”. Nierzadko, a w pewnych kręgach nagminnie, używane jest zamiast słowa „przynajmniej”. W zasadzie nie dziwi mnie takie mylenie słów, nieznajomość ich znaczenia, w końcu ja też popełniam błędy i nam wszystkim daleko do profesora Miodka, dziwi mnie upór ludzi tak mówiących, szokuje ich całkowite uodpornienie na wszelkie argumenty, na uświadamianie im wypowiadania nonsensów.

-Ja tak mówiłem i będę mówić! – słyszę. Właściwie słyszałem, bo widząc ten upór, często połączony z niechęcią, już nic nie mówię.

Moje marudzenie jest właściwie nieracjonalne, ponieważ powinienem pamiętać o zmienności języka, o jego tworzeniu nie przez językoznawców, a przez miliony użytkowników. Może oni zdecydują, iż „bynajmniej” będzie znaczyło tyle, co „przynajmniej” – a może nawet vice versa?

Nie, nie. Na „bynajmniej”, na „szyberdach” i „alufelgi”, ani na idiotyczne potworki w rodzaju „mam samochód w benzynie”, zgody mojej nie dam.

Na koniec wieczoru otworzyłem folder ze zdjęciami dróg kaczawskich. Popatrzyłem i stęsknione serducho szarpnęło mi się w piersi.: Iść! Rzucić wszystko i iść jedną z tych uroczych dróżek. Iść po horyzont i dalej, póki sił w nogach, póki czar działa i Mojra nie odebrała możliwości przeżywania.

Pójdę za dopiero dwa miesiące.


poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Sierpniowe wspomnienie z Ustronia


Stałem tam, gdzie umówiliśmy się: przy młynie, trzydziestometrowym kole widokowej karuzeli. Zobaczyłem ją pierwszy, myszkowała wzrokiem wokół, a gdy nasze spojrzenia spotkały się, uśmiechnęliśmy się do siebie. Po chwili witałem się ze znajomymi blogerkami: Anną, Chudą i Gui. Do dzisiaj osobiście znałem tylko Annę i Gui. Byłem jeszcze w pracy, w roboczych ciuchach, z kieszeni portek wystawały mi przewody miernika, więc tylko dałem moim gościom bilety, ustaliliśmy czas spotkania już po pracy, i wróciłem do swoich zajęć. Ach, nie!: odebrałem prezent w postaci dwóch dań kuchni Ani. Pierwsze zjadłem już po godzinie, na kolację, a jakież było moje zaskoczenie, gdy otworzyłem pojemnik z makaronem do zupy owocowej!: był przystrojony niebieskimi płatkami kwiatów. Poczułem się tak, jakbym był w jakiejś orientalnej restauracji. Drugie danie, leczo przyprawione tajemniczymi dodatkami, dla mnie bardzo oryginalnymi i smacznymi, znikło już nazajutrz. Jakże miłą była ta odmiana po wędlinie podawanej na kolację codziennie, miesiącami całymi, w firmowej kuchni. Anna bardzo mnie ujęła pamięcią, ponieważ obiecała przywieść mi coś do połasuchowania ze swojej kuchni kilka miesięcy temu, w czasie naszego zimowego spotkania w górach, w Gierczynie, na drugim końcu Polski.

Miałem i ja przygotowany prezent dla Ani: możliwość zajęcia miejsca w fotelu scanii 164 top line (największej maszyny rodem ze szwedzkiej Scanii), oraz w renault magnum, francuskiej ciężarówce mającej największą kabinę ze wszystkich spotykanych w Polsce marek tirów. Kruszynce udało się wdrapać do kabiny, a gdy usiadła w fotelu i położyła dłonie na kierownicy, uśmiechnąłem się: mrówka i słoń. Chuda zrobiła mamie zdjęcia, może dostanę kopie? Zamieściłbym je tutaj, pod tekstem. Do magnum wsiada się inaczej niż do scanii, wszedłem więc pierwszy do kabiny, pokazując Ani sposób pokonywania przesuniętych stopni, a gdy usiadła w fotelu, zachęciłem do przekręcenia kluczyka w stacyjce. Nie wiem, czy miała tremę, chyba trochę tak, skoro po samodzielnym zapaleniu silnika bardzo oszczędnie go gazowała.

Anna zaproponowała opuszczenie lunaparku dudniącego głośnikami, więc ruszyliśmy na poszukiwanie spokojnej knajpki z widokiem na morze. Idąc, patrzyłem na panie nie mogąc nadziwić się ich podobieństwu widocznemu mimo różnic w wyglądzie. Trudno określić mi skąd się brało to wrażenie, ale było wyraźne. Dodam jeszcze swoje zdumienie pojawiające się we mnie ilekroć uświadamiałem sobie, iż patrzę na matkę i jej córki: wszak widziałem trzy siostry.

Niekrótki czas rozmowy przy kawie i ciastach minął mi stanowczo zbyt szybko. Odprowadziłem moich gości do samochodu, a przy pożegnaniu odebrałem podziękowanie, które ogrzało mi serducho: każda z pań objęła mnie. Gdy ramieniem przyciskałem do siebie Annę, przez głowę przeleciała mi myśl: tylko ostrożnie, bo zgnieciesz tę kruszynkę.

Gdy ich samochód odjechał, poczułem smutek: do końca sezonu nikt już mnie nie odwiedzi.


Oto kilka zdjęć zrobionych przez Chudą. W komentarzach Anna podaje adres całego folderu fotek.







czwartek, 25 sierpnia 2016

Kilokalorie i kilometry


170816

Siedziałem na progu kampingu z puszką piwa w ręku, słuchałem Zimy Vivaldiego i patrzyłem na zmierzch wypełzający z krzaków rosnących między drzewami nowotomyskiego parku; na tle jaśniejszego nieba drobne listeczki brzóz wydawały się czarne, ale ładne nadal były. Nieco później, gdy na wozach zapaliły się neonowe światła nocne, ich barwa dodała do znowu widocznej zieleni liści nieco metalicznej poświaty.

W głowie kotłowały mi się zdarzenia ostatnich dwóch dób, a gdzieś dalej, na obrzeżu świadomych myśli, czaiły się góry. To dzięki prysznicowi: kwadrans temu po raz pierwszy od trzech dni mogłem wziąć porządny, gorący prysznic, a po nim, jak wiele już razy, zmęczenie znikło i z satysfakcją poczułem, że mógłbym założyć buty, wziąć mój plecak i pójść na łazęgę.

A przecież dzisiaj wczesnym rankiem padałem…

Poniedziałek skończył się późno, po kilkunastu godzinach prac przygotowawczych do demontażu urządzeń. Gdy szedłem do kampingu, spojrzałem na telefon: była 23.35. Zimna woda ledwie ciurkała z kranu (nie miałem czasu naprawić uszkodzenia), wieczór też był zimny; zniechęcony, toaletę zrobiłem mocno okrojoną: twarz, dłonie i stopy. Powinienem od razu położyć się spać, wszak wiedziałem, że nazajutrz położę się dopiero po przyjeździe do nowego miasta, więc zapewne pojutrze nad ranem, ale szkoda mi było kłaść się. Cichy był i spokojny ten ostatni wieczór w Ustroniu, więc siedziałem przy laptoku, coś napisałem i przeczytałem, zajrzałem na blog, a położyłem się dopiero po pierwszej, spałem więc pięć godzin.

Jakiś sen obudził mnie przed budzikiem, przez chwilę próbowałem gonić umykające mi wrażenia, ale nie dogoniłem. Rozbudzony, leżałem czekając na sygnał rozpoczęcia maratonu. Z przyjemnością przeciągałem się, odczuwając dobrostan mojego ciała. Dotykałem swoich ud i bioder, prężyłem mięśnie czując pod skórą ich twardość i gotowość słuchania mnie przez całą dobę. Szczupłość i sprawność mojego ciała sprawia mi satysfakcję, ponieważ, mając skłonność do tycia, od wielu, wielu lat zwykłem oszczędzać na jedzeniu, ponieważ – powód drugi - kopa lat już za mną.

Minione tysiąclecia istnienia naszego gatunku wykształciły w nas mechanizmy, które zupełnie nie pasują do całodobowych sklepów, lodówek w mieszkaniach, do powszechnej dostępności jedzenia. Głód odczuwamy z wyprzedzeniem w stosunku do rzeczywistych potrzeb organizmu, a poczucie sytości pojawia się z opóźnieniem; kiedyś ten mechanizm mobilizował nas do szukania pożywienia i najadania się po dziurki w nosie, teraz każe otwierać drzwi lodówki; to, co wtedy pomagało, teraz zwróciło się przeciwko nam. Ludzie mają zdolność pokonywania dużych odległości pieszo, a nie jest to przypadek, lecz konieczność wykształcona w toku rozwoju naszego gatunku; nasi przodkowie musieli sporo się nachodzić, żeby znaleźć jedzenie. Ponieważ ruch nie tylko zapewnia sprawność organizmu, ale i zużywa kalorie, mamy teraz dwa nieszczęścia: siedzącą pracę i jedzenie pod ręką. Efekty widać na ulicach.

Nam, ludziom, odczuwanie umiarkowanego głodu jest pisane. Kiedyś głodowaliśmy nie mogąc upolować czy znaleźć jedzenia, teraz powinniśmy głodować aby zrównoważyć braki w wydatkowaniu kalorii i nie utopić się w tłuszczu. Któregoś wieczoru wyszedłem na dwór i zobaczyłem kolegę siedzącego na progu swojego pokoju i jedzącego kurczaka.

-O tej godzinie jesz kolację? – wyrwało mi się. Dochodziła północ, minęło sześć godzin od kolacji, też byłem głodny, ale jeść kurczaka o tej porze?

Kolega rozłożył ręce w geście bezbrzeżnego zdziwienia i odpowiedział pytaniem:

-A jak to iść spać na głodno?

Nie podjąłem się wyjaśnienia. Może jemu brzuch nie przeszkadza? Ja bardzo nie chciałem go dźwigać.

Za kierownicą scanii usiadłem zgodnie z przewidywaniami - o godzinie 21, po czternastu godzinach pracy, nierzadko zmieniającej się w gonitwę lub w zmaganie z nawałem piętrzących się obowiązków, gdy nie można skończyć jednej pracy bez konieczności szybkiego zajęcia się paroma innymi, nowymi sprawami. Przed wyjazdem nie przyszło mi do głowy rozejrzeć się wokół, pożegnać miejsca tak jednoznacznie kojarzące się z latem, ot, po prostu gdy ostatni zestaw wyjechał, wsiadłem do ciężarówki i ruszyłem, goniąc czas. Jeszcze tylko ostatni raz z przyjemnością spojrzałem na mijane wiatraki, urządzenia nie tylko ładne dla mnie, ale i czarodziejskie w efektach swojej pracy, zaraz jednak myśl wróciła do spraw pracy: czy aby na pewno zatankowałem odpowiednie ilości paliwa do samochodów? Do rozdysponowania miałem go niewiele, musiałem kalkulować rozdzielając je. Wystarczyło.

Pierwsze sto kilometrów minęło mi dobrze, później zaczęła się walka mojej woli z wymęczonym organizmem żądającym snu. Najpierw sięgnąłem po jedzenie, ale jedna bułka (ze służbowego przydziału – druga kolacja wydawana przy długich przerzutach sprzętu) i małe opakowanie suchych wafelków nie wystarczyły na długo; kiełbasę uznałem za niejadalną. O gumie lub cukierkach nie pomyślałem, skleroza, ale miałem pięciolitrową butlę wody zabranej z powodu przeciekającej chłodnicy. Gdy traciłem świadomość zatrzymywałem się, otwierałem drzwi i wychylając się nalewałem na dłoń wody i polewałem twarz. Najpierw wycierałem się papierem toaletowym (miał ładny zapach, bezskutecznie próbowałem przypomnieć sobie, co w naturze tak pachnie), ale później zauważyłem, że zabieg  jest skuteczniejszy bez wycierania twarzy, ponieważ spływająca i wysychająca woda łaskotała. Jak każdy sposób na odpędzenie snu, i ten okazał się skuteczny tylko do czasu. Oczywiście starym zwyczajem otwartą dłonią biłem się po twarzy, ale raczej rzadko, bo nie wiedzieć czemu nie lubię bić się. Wymyśliłem wspomożenie dla wodnego odpędzania snu: liczyłem. Głośno liczyłem. Nudne to było okropnie, ale odrobinę pomagało. Myliła mi się kolejność liczb, zaczynałem od początku albo od przypadkowej liczby, ustawałem i zmuszałem się do dalszego liczenia. Może gdybym liczył coś konkretnego, liczyłoby mi się łatwiej, ale nic nie przychodziło mi do głowy poza baranami, ale przecież to głupie: liczyć nieistniejące barany jadąc ciężarówką w środku nocy. Później znalazłem dla siebie wytłumaczenie: wszak liczenie baranów wspomaga uśnięcie, więc ma działanie przeciwne. Samochód jakby wyczuwał mój niezbyt przytomny stan, uparcie uciekając na środek jezdni; kilka razy budziło mnie trąbienie kierowców, kilka razy sen odpędzały koleiny, na których scania wyczyniała dzikie harce i dopiero czując moje dłonie zaciśnięte na swojej kierownicy, a nie tylko oparte o nią, posłusznie trzymała swoje prawe koła przy krawędzi jezdni. Na szczęście otępiały umysł sam kazał moim oczom patrzeć w lusterka i przez mijane ronda tak przeciągać długi zestaw, żeby nie jechać po krawężnikach.

W jakiejś przytomniejszej chwili pojawiła się we mnie refleksja: to, czego tak stanowczo domaga się organizm, jest dla jego dobra, ale przecież gdyby dostał, gdybym usnął, mógłby to być sen mój ostatni, więc organizm wymusza na mnie zachowanie zagrażające mu. Uderzająca sprzeczność. Jakby dwóch nas było, stojących na wprost siebie: ja i moje ciało.

Nad ranem, gdy jasna, księżycowa noc zaczęła ustępować miejsca dniowi, coś dziwnego stało się z odległościami. W czasie normalnych podróży dwadzieścia kilometrów jest małą odległością, pięć to już niemal cel jazdy, a tej nocy było tak, jakbym oddalał się przybliżając, jakby każdy kolejny kilometr był dłuższy od swojego poprzednika. Na początku trasy do przejechania dziesięciu kilometrów nawet kwadrans nie był potrzebny, teraz wystarczał na przejechanie kilometra. Kolejne tablice z odległościami mijałem coraz rzadziej, na koniec jakbym siedział w pełzającej maszynie, bełkocząc swoje liczby. Jechałem i jechałem bijąc się ze snem, a tablicy z napisem „Nowy Tomyśl” nie było, mimo iż godzinę temu miało być tylko pięć kilometrów do miasta.

Gdy w końcu zobaczyłem pierwszy, ten mój, zjazd do miasta, obok satysfakcji poczułem odrobinę zdziwienia. Jak zwykle na wyczucie, nie widząc konarów drzew, wjechałem dwudziestosześciometrowym zestawem na gruntową dróżkę wiodącą między ciasno rosnącymi tutaj drzewami parku. Zgasiłem światła i wyłączyłem silnik. Przez chwilę słuchałem ciszy dzwoniącej mi w uszach. Wydawało mi się, że rosa na trawie lekko świeci stonowanym, szarostalowym światłem, gdy szedłem do wjazdu; po lewej, między drzewami, żywymi kolorami jaśniała Jutrzenka.

Po chwili na brzegu polanki pojawił się mój kamping, machnąłem ręką w kierunku grupy akacji, pokazując kierowcy gdzie ma się zatrzymać.

Była godzina piąta, minęła dwudziesta druga godzina mojej pracy dzisiaj. Dojechałem.

Umyłem twarz i dłonie, wypiłem piwo, budzik nastawiłem na cztery godziny snu i wpadłem w sen jak w czarną studnię bez dna.

sobota, 13 sierpnia 2016

O wymienialności pieniądza


120816

Przez szereg tygodni miałem tutaj, w Ustroniu, kogoś z rodziny, ale od kilku dni jestem sam. Czas, na który wszyscy czekaliśmy tak długo, już minął. Jeszcze przedwczoraj miałem trójkę gości, spędziłem z nimi miłe popołudnie, które mam nadzieję pamiętać długo - ostatni promyk słońca na chmurnym niebie. Dołączam go do wspomnień sylwetki córki na tle morza, rozmów z synem przy dobrym piwie, wołającej mnie przez sen Heleny, wieczornych chwil z żoną, swoich spacerów po uliczkach miasteczka i zadumanego gapienia się na morze.

Siedzę przy włączonym grzejniku i słucham werblu deszczu o dach kampingu. Wczoraj po raz pierwszy od wielu dni założyłem długie spodnie, dzisiaj dodałem jeszcze sweter. Odzwyczajony od takich ubiorów czułem się źle, jak w pancerzu. Spodnie przeszkadzały, bluza ograniczała ruchy, ciało dopominało się słońca na nagiej piersi i ramionach, delikatnego łaskotania poruszanych wiatrem włosów na gołych nogach, letniej swobody. Znowu pada… Deszcz zabiera mi słońce; gdy budzę się, nie widzę tych uroczych słonecznych cieni tańczących na firance. Wiem, że wrócą jeszcze słoneczne dni, ale wszyscy wyjechali, bliskich mi ludzi zobaczę dopiero późną jesienią, rozsypuje mi się wieloletnia znajomość, niebo jest szare i znowu zaczyna się okres przeprowadzek: za parę dni wyjeżdżam z Ustronia.

Tak, nastrój mam jesienny.



W dwóch miejscach pisałem o pieniądzach. Tutaj w związku z jego umownością, której jeśli się nie dziwimy, to chyba tylko przez przyzwyczajenie, którego dzieci nie mają i dlatego tak trudno im dostrzec wartość w kawałku zadrukowanego papierku. Tutaj po raz pierwszy pisałem o kosztach zdobycia tych papierków. Ponieważ tekst jest długi, pozwalam sobie na wklejenie niżej odpowiedniego fragmentu.:



Płacimy za dostępność dóbr. Za możliwość posiadania wszystko mającego telefonu, aparatu foto (jeszcze skuter wodny musimy kupić, koniecznie!), kina domowego, samochodu, za możliwość w miarę taniego i szybkiego podróżowania po świecie, za modny i absurdalnie drogi ciuch. Aby to wszystko było w naszym zasięgu, produkcja musi być tania, podaż i popyt masowy. Aby taki był, musi być konkurencja zmuszająca firmy do obniżania kosztów i do wiecznej gonitwy, a przez nie i reklama. Nota bene: reklama ma też za zadanie przekonanie nas do kupienia czegoś, co nie jest nam potrzebne, albo do uczestnictwa w czymś, co nas nie interesuje, oczywiście o ile chcemy być trendy; „Nie widziałeś tego?! Nie byłeś tam?! Nie masz tego?! Co za obciach!” Płacimy więc też oglądaniem reklam (w większości debilnych i wysoce szkodliwych), a jest ich mnogość, bo je oglądamy i jesteśmy pod ich wpływem, czyli są skuteczne, opłacalne dla zleceniodawców. Za możliwość kupienia komputera po tygodniu pracy, albo samochodu za kilkumiesięczny dochód, płacimy nerwową pracą, biegiem, alienacją, częstym uprzedmiotowieniem w pracy; płacimy widzeniem nas jako żywe narzędzia i jako konsumentów, i sami jakże często widzimy bliźniego jako przeszkodę lub środek w staraniach o zysk. To ten nasz raj konsumpcyjny wysusza nam serca, z uczucia i z erotyki czyniąc dochodową gałąź przemysłu – nie neuronowe pochodzenie naszej świadomości.

Po namyśle stwierdzam, że ta pogoń za rzeczami jest jednak wtórna, jest skutkiem. Co pierwotną przyczyną? Najogólniej mówiąc: brak innych celów. Nasz konsumpcjonizm jest widomym dowodem bezsilności religii i wewnętrznej słabości wielu ludzi. No bo skoro małej będąc wiary nie bardzo potrafią nadać swojemu życiu sensu mniej związanego z dobrami doczesnymi, a nadto nie umieją w subtelniejszy sposób wypełnić swojego czasu…

Wypada mi zaznaczyć, że owa pogoń za dobrami, nasze dni zabiegane i zapracowane, często są po prostu na nas niejako wymuszone; co prawda człowiek tak naprawdę niewiele potrzebuje do życia, ale przecież gdzieś musi zatrzymać swoje ograniczanie potrzeb - nie każdy może być Diogenesem, a i nasz klimat uniemożliwia mieszkanie w beczce. Dla wielu ludzi konieczność zapewnienia podstawowego utrzymania, więc wyżywienia, ubrania i niechby najskromniejszego mieszkania, zajmuje dużo czasu i dostarcza wielu trosk. Ci ludzie dalecy są od konsumpcjonizmu w ścisłym znaczeniu tego słowa, mimo iż tak wiele ich wysiłku związanego jest z dobrami materialnymi.



W tekście chodziło o jakoby zgubny dla człowieka i cywilizacji wpływ wiedzy o materialnym pochodzeniu naszej psyche (zainteresowani całością mogą kliknąć drugi link), teraz chciałem wrócić do tematu rozwijając inny jego aspekt: koszta psychiczne zarabiania pieniędzy, o których wyżej ledwie wspomniałem.

Mamy dobry pieniądz. Dobry, czyli w pełni, praktycznie bez żadnych ograniczeń, wymienialny na towary i usługi. Możemy za nasze złotówki kupić wszystko, czego zapragniemy, częstokroć w niemałych ilościach. Już słyszę słowa protestów, ale proszę o chwilę cierpliwości. Aby określić ilość jako dużą lub małą, nierzadko trzeba ją odnieść do czegoś, a tutaj porównania czynię do przeszłości, czasami odległej; gdy czynić je do najbogatszych krajów świata, wypadają nieco inaczej. Ale nawet w naszym kraju, mieszącym się w okolicach pięćdziesiątego miejsca w światowym rankingu bogactwa, za niewielką pensję miesięczną kupimy tonę mąki lub kilka tysięcy jajek, albo komplet ubrań na wszystkie pory roku, możemy za te pieniądze przelecieć pół świata. Przy odpowiednich staraniach jedna dziesiąta pensji wystarczy na wyżywienie dostarczające organizmowi niezbędnych substancji pokarmowych. To relacje i ilości oszałamiające naszych przodków, niekoniecznie odległych.



Dobry pieniądz nierozerwalnie związany jest z kapitalizmem, co doskonale pokazali ci różni Leninowie, a nadal pokazują Kastrowie. Kapitalizm to kapitał, bóstwo tego świata, i kapitaliści. Oj, przepraszam: biznesmeni. Ludzie interesu. Przedsiębiorcy. Ci, dla których pracujemy i od których dostajemy pieniądz, wypłatę, zamieniony w papierek nasz czas, naszą pracę i umiejętności. Niemałą część naszego życia. Tak naprawdę my się sprzedajemy. „Mam cię do dyspozycji przez tyle godzin w miesiącu, będziesz robić to, co ustaliliśmy (w praktyce należy dopisać: także to, co wymyślę), a w zamian dam ci tyle pieniędzy.” – mówi kapitalista, nasz przyszły pracodawca. To forma handlu. W pracy mamy zapomnieć o domu i jego kłopotach, o swoich chęciach czy przyzwyczajeniach, mamy robić to, czego wymaga się od nas.

W odhumanizowanych korporacjach jednostka jest maleńkim trybikiem, którego tempo kręcenia się jest wymuszone sąsiednimi trybikami. Musi się kręcić, musi nadążyć, a nawet popędzać inne trybiki, „wykazać się”, przynieść dochód większy, niż w poprzednim miesiącu. Człowiek istnieje tam i zarabia tylko dlatego, że jest przydatny w staraniach o zysk; z chwilą zwolnienia obrotów znika z firmy, przestaje istnieć jako niepotrzebny, nieprzydatny. Niehumanitarne? Tak, ale nie to jest najgorsze; gorsza jest świadomość, że tak musi być, aby towarów było mnóstwo, a pieniądz dobry; że bez tych batów i kieratów będziemy (jako ogół; rozpiętość zachowań u ludzi jest znaczna) pracować mniej wydajnie, a półki sklepowe opustoszeją.

Co się dzieje w małych firmach prywatnych, u „prywaciarzy”? W zasadzie to samo, o ile pryncypał jest człowiekiem w miarę kulturalnym. Inaczej, gorzej, gdy słowo „kultura” kojarzy się mu z bakteriami w jogurcie. Wtedy jest pomiatanie, zwykłe chamskie ubliżanie, psychiczny terror. Z jednej strony właściciel firmy stawiający znak równości między grubością portfela a wartością jego właściciela, cwaniaczek mający się wybitną jednostkę, osoba w praktyce stojąca ponad prawem i mająca nad nami sporą władzę, z drugiej konieczność zarabiania tych zadrukowanych papierków.

Czy tak musi być? Oczywiście, że nie, ale nie ma innego czynnika potrzebnego do zmienienia takich ludzi i takich sytuacji, jak czas potrzebny do zmiany ludzi na lepszych, kulturalniejszych, moralniejszych, czyli bardzo dużo czasu.

Czym w istocie jest pieniądz? Skumulowanym ekwiwalentem owoców ludzkiej pracy? Tak, ale jest też ekwiwalentem ludzkiego czasu, więc życia i jego trudów (nierzadko w pracy i przez pracę pomnażanych), a częstokroć i ludzkiej godności.


sobota, 23 lipca 2016

Ocalić chwile od zapomnienia, czyli o liściach prześwietlonych słońcem.


Lipiec 2016

Ustalił się codzienny rytm słonecznych dni: po pracy, około godziny 19, wychodzę na dwugodzinny spacer, po powrocie parzę kawę i siadam przy laptoku lub z książką. Zauważyłem, że odruchowo omijam zatłoczone miejsca idąc tam, gdzie spokojniej i luźniej – w głąb lądu, na obrzeża miasteczka. Oglądam drzewa i przydomowe ogródki, przez bramki zaglądam w głąb posesji ukrytych wśród zieleni, liczę malwy wyglądające na ulicę przez sztachety ogrodzenia, wącham kwiaty pnącej róży, plamię palce i spodnie obżerając się bordowymi owocami wiśni podkradanymi z czyjegoś drzewa, zatrzymuję się i pod słońce gapię się na świecące zielono liście drzew. Ponownie wracam do kwitnących datur, patrzę na wielkie i cudne ich kwiaty, oddycham powietrzem nasyconym ich  zapachem. Nieco dalej patrzę na wielkie liście surmii i kule kwiatów hortensji.

Chodząc nieśpiesznie i rozglądając się, chłonę słońce i atmosferę letniego popołudnia.










Tutaj, w Ustroniu, bywają dni tak jasne, słoneczne, świetliste nawet, że trudno o podobne w głębi lądu, ale gdy pada deszcz i wieje wiatr, a tak jest często, lipcowi wydaje się, że jest listopadem. Szare niebo przytłacza, drzewa targane gwałtownymi podmuchami pochylają się rozpaczliwie trzepocząc gałęziami; mokre są ściany domów, moje okulary i drzewa, mokrzy są ludzie. Rzadkie błoto mlaska pod butami; między karuzelami, w zagłębieniach placu, pojawiają się i rosną kałuże gotującej się wody. Zamykam się w kampingu, parzę kawę i otwieram laptoka. Na ekranie strona firmy zajmującej się pneumatyką, to w związku z pracą; skrzywiam się i zamknąwszy ekran, sięgam po książkę. Kamping zakołysał się na wietrze, podnoszę głowę i przez chwilę słucham werblu deszczu na jego blaszanym dachu. Podoba mi się ten dźwięk. Uśmiecham się, nie wiem dlaczego. Pochylam głowę i czytam dalej.



Totalne wymieszanie stert towarów, pustych pudeł i ludzi obijających się o siebie – czyli sklep Biedronki w Ustroniu. Stałem w długiej kolejce do kasy, obok mnie siedział w wózku mały chłopczyk. Trzymał bułkę niewiele mniejszą od swojej głowy i próbował ją ugryźć, w czym przeszkadzał mu nos. Podniósł głowę i widząc moje spojrzenie, zrobił śmieszną minę. W odpowiedzi zrobiłem taką samą, chłopiec chwilę patrzył, chyba zdumiony albo zaskoczony, ale zaraz uśmiechnął się szeroko pokazując dwa swoje zęby i kawałki bułki między nimi. Wyglądał śmiesznie, więc zrobiłem pocieszną minę. Małemu wypadły okruszynki z buzi, gdy próbował odpowiedzieć mi. Wymienialiśmy się coraz dziwaczniejszymi minami, póki jego matka nie odwróciła się do nas. Szybko przybrałem neutralny wyraz twarzy, ale spóźniłem się. Mama spojrzała na mnie podejrzliwie, przeniosła wzrok na śmiejące się dziecko, i wtedy uśmiechnęła się do mnie.



Po pracy wziąłem szybki prysznic, przebrałem się i w trójkę pojechaliśmy do Kołobrzegu, na pizzę do znanej nam restauracji przy porcie. Szliśmy okrężną drogą, chcąc odwiedzić kąty znane nam z poprzednich lat. Prowadziła córka, ja dreptałem za nią rozglądając się.

Tłumy ludzi nie mieszczących się na chodnikach, towary wylewające się ze sklepów i budek na chodniki, nadmorski deptak zdeptany tysiącami stóp, zagradzające przejścia stoliki barów i lodziarni, reklamy i fruwające na wietrze wiązki balonów, a za tym wszystkim, gdzieś dalej, mimo iż bliskie, mało widoczne morze kończące się na idealnie prostej i cienkiej linii horyzontu. Pusto tam było i ładnie, bez nachalnych stert towarów i tłumów ludzi.

Pizza warta była przedzierania się ku niej: wyjątkowo dobre ciasto i bogaty, ale subtelny aromat ziół.

Wracając pod dworzec, omalże stuknąłem nosem w drzewo rosnące na chodniku. Podniosłem głowę i zagapiłem się, zdumiony, a po chwili oszołomiony. To był największy kasztanowiec, jakiego kiedykolwiek widziałem. Potężne i zdrowe konary rozmiarów rosłych drzew, dźwigały wielką koronę, a ponadmetrowej średnicy pień zapierał się o ziemię szeroką podstawą, z której wystawały, wypiętrzając ziemię wokół, pazury korzeni. Chodziłem wokół drzewa z zadartą głową i trudno było mi odejść. Wielkie drzewa fascynują mnie. W ich pobliżu czuję, a przynajmniej takie mam wrażenie, jakąś tajemniczą emanację, jakby one promieniowały wokół swoją wiekową, tak różną od ludzkiej, witalnością wyrażającą się u nich w spokojnym, niczym nie zmąconym, życiu podległym tylko rocznym rytmom przemian.



Kolorowe zjeżdżalnie leżały bez powietrza przygniecione głębokimi kałużami deszczowej wody. Tuż nad nimi, na wysokości moich kolan, jaskółki nie tyle latały, co wirowały w ekspresyjnym tańcu. Zatrzymałem się w obawie zderzenia z jedną z tych, które w szybkim locie mijały mnie o centymetry. Po chwili kątem oka zobaczyłem czarną strzałę lecącą wprost na mnie, przymknąłem oczy spodziewając się uderzenia w twarz, ale czyż jaskółka może nie zauważyć słonia widząc muchę w locie?.. Stałem i oczarowany patrzyłem.

W ich lataniu nie było nic stałego, przewidywalnego, prostego; ich lot był zawirowanym pomieszaniem trzech wymiarów, zaprzeczeniem prawom ciążenia i możliwościom żywych stworzeń, był żywiołowością i jednocześnie perfekcją, wdziękiem i radością letniego czasu.

Z przyjemnością patrzę na mewy tkwiące nieruchomo na silnym wietrze; czasami udaje mi się zobaczyć minimalne ruchy ich skrzydeł dopasowujących się do wiatru, w rezultacie których ptak stoi nie spychany w strumieniu powietrza, co dziwi mnie i ciekawi. Bywa, że mewa lekko złoży skrzydła i kładzie się na grzbiet, a wtedy wiatr porywa ją w szalonym pędzie i niesie do tyłu. Umiejętności tych ptaków czynią wrażenie, jednak lot mew nie ma dla mnie wdzięku właściwego jaskółkom i nie budzi mojego uśmiechu. Wypogadzać mojego ducha potrafią tylko one, czarne krzyżyki pod letnim niebem.



Popołudnie spędziłem z Gosią i Tomkiem, ale gdy wieczorem wyrazili chęć pójścia na plażę, uznałem, że powinienem zostawić ich samych. Patrząc na odchodzącą córkę i jej przyszłego męża, doznałem dziwnego, ale i miłego, wrażenia związku tej chwili z minionym czasem. Pomyślałem o latach i zdarzeniach za mną, o moich i nie moich decyzjach, o życiu, które doprowadziło mnie tutaj, na rojną ulicę Ustronia, w licowy dzień dwa tysiące szesnastego roku. Pojawiły się we mnie niejasne obrazy, właściwie tylko wrażenia, z lat siedemdziesiątych, lat mojej młodości i poznania matki mojej córki, początku zdarzeń doprowadzających mnie tutaj. W tej chwili nieprzewidywalność życia, poplątanie jego ścieżek, ważność po latach drobnych decyzji, ale i odwrotnie: nieważność tego, co wydawało się tak znaczące, to wszystko, co czasami budzi moje zdumienie, a bywa, że protesty lub nawet bunt, wydało mi wspaniałe, skoro niesie niespodzianki i przeczy rutynie, jest zaskakujące, ciekawe i ożywcze. Patrzę na odchodzące moje dziecko, dorosłą już kobietą mającą swoje życie i mającą dać życie następnemu pokoleniu, i uśmiecham się do lat za mną, ale i do tych przede mną; co jeszcze mi przyniosą?

Patrzę na moją córkę i myślę, że może za trzydzieści lat ona będzie stała na ulicy w jakimś mieście i patrząc na swoje dziecko zajęte swoim życiem, myśleć będzie o latach i decyzjach doprowadzających ją do tej chwili…



Małgosia wyjechała. Poszedłem do sali z bilardami, w której patrzyłem na jej grę, ale nie było tam córki.