131116
Dudziarz,
Straconka, Leszczyniec, Komarno.
Będąc
w czerwcu na Dudziarzu, widziałem tak ładne zakątki południowo-zachodnich
zboczy, że dzisiaj wróciłem tam dla ich dokładniejszego poznania. Daleka to
była droga przez moje góry: z Proboszczowa, gdzie nocowałem, trzydzieści
kilometrów specjalnie wybranymi bocznymi drogami Gór Kaczawskich; jechałem z
północnego pogórza na południowe krańce tych gór; z małych wzgórz w najwyższe
góry, chociaż tak po prawdzie, także te najwyższe nie są wysokie. Dobrze
jednak, że urok gór nie tylko w ich wysokości.
Po
raz pierwszy w tym roku skrobałem szyby samochodu; termometr pokazywał 4
stopnie, a wyżej, pod Dudziarzem, było osiem stopni mrozu. Na szczęście szosy
były czarne, jechało się dobrze. Lubię jeździć tymi wąskimi, podrzędnymi
drogami. Nierzadko mają szerokość trzech metrów i zatoczki do mijania się
samochodów, a one same nie omijają żadnej okazji wjechania na szczyt wzgórza
lub wpadnięcia na dno doliny, między przycupnięte tam domy. Niemal na całej
swojej długości zakręcają; meandrują omijając kamienie lub domy, dawno
nieistniejącą przeszkodę albo nie wiadomo co. Ilekroć jadę takimi drogami, mam
wrażenie ich zwiewności, tak lekkiego trzymania się ziemi, że – wydaje mi się –
mocniejszy wiatr zdmuchnie je z trawy.
Samochód
zostawiłem w zwykłym miejscu, między Dudziarzem a Różanką, i poszedłem na
zbocze porośnięte laskiem różano-głogowym. W czerwcu widziałem go w początkowej
fazie kwitnienia róż, dzisiaj krzewy obsypane były czerwonymi owocami i
przyprószone pierwszym śniegiem. Czy były brzydsze? Nie, były swojskie. Na te
czerwcowe patrzyłem jak na dziw, listopadowe są moimi, znanymi, tyleż razy
widzianymi.
Zbocza
nie są jednorodnymi pochyłościami łąk schodzących w dół, a wieloma mniejszymi
stokami oddzielonymi od siebie grzbietami albo odwrotnie – dolinkami. Lasy
schodzą wąskimi pasmami drzew w doliny, a łąki podchodzą wysoko, blisko już
szczytów, coraz węższymi zakolami traw wciskającymi się między drzewa. Tutaj
widać mało używaną drogę, tam bardziej stromy, niemal urwisty fragment zbocza,
obok stoi wysoka brzoza, jest cała żółta, przyciąga wzrok, a dnem płynie mały
strumyczek. Są tam miejsca, z których widać kilka stoków, jeden za drugim, a
każdy nachylony jest w innej płaszczyźnie. Ma się wrażenie ich zazębiania, czy
przenikania: stok najdalszy znika w niewidocznej stąd dolince, bo zaraz pokazać
się nieco bliżej, ale w innym ustawieniu; gdy patrzę na niego, on stacza się za
grzbiet mojego stoku. Podchodzę tam i widzę, jak tamten dalszy biegnie do mnie
z dna dolinki, a ten mój ucieka spod nóg, pędzi pod górę i znika na tle nieba.
Po
niewielkim obszarze kilku kilometrów szwendałem się niemal cały dzień. Na mapie
ten obszar jest wyznaczony trzema słoneczkami punktów widokowych. Chodziłem
zboczami, a gdy widziałem dróżkę znikającą między drzewami, szedłem nią. W
lesie próbowałem zorientować się gdzie jestem, znajdowałem inną drogę i nią
schodziłem na odkryte zbocza.
Mróz
wysuszył mokre drogi leśne. Z mniejszych kałuż znikła woda odsłaniając ostre
szpice zamarzniętego błota, większe kałuże pokryły się lodem, po którym
ślizgały się groty kijów. Droga chrzęściła łamanymi moim ciężarem kolcami
ziemno-lodowymi, buty wyginały się na skamieniałych nierównościach, a kije
stukały o lód lub w poślizgu zgrzytały ostro. W tamtych lasach byłem już
wcześniej, zapamiętałem połacie świerkowego boru, ale dopiero dzisiaj
zauważyłem wśród nich daglezje. To moje dzisiejsze odkrycie jest kolejnym
przykładem zależności między wiedzą, a postrzeganiem szczegółów bogactwa świata
wokół nas. Wiedza otwiera nam oczy, pozwala widzieć; wzbogacając nasz obraz
świata, czyni bogatszymi nas samych.
W
wielu miejscach całych Sudetów widać starania leśników, by lasy uczynić
bardziej różnorodnymi i bardziej podobnymi do dawnych naturalnych lasów
sudeckich. Czasami, gdy patrzy się uważnie, albo gdy zaznajomi się z treścią
tablic informacyjnych, tu i ówdzie stawianymi przez ludzi lasu, doznać można
zdziwienia skalą tych prac oraz wiedzą potrzebną do ich zaprojektowania i
wykonania.
Dotarłem
do pierwszych domów Komarno, tam zobaczyłem nowe znaki niebieskiego szlaku o
zmienionym przebiegu, ale też poznałem ładną uliczkę, a przy niej wyjątkową
nieruchomość. Jest niemal dokładnie taka, jaką chciałbym mieć: duża,
parohektarowa działka zadrzewiona nie tylko iglakami i niski, rozczłonkowany
dom postawiony w głębi, z dala od ulicy i sąsiadów. Chciałbym mieć w takim domu
wielkie okna w salonie, przez które widziałbym dal, i prawdziwy kominek z
kamienia. Za domem, pod dachem, suszyłaby się sterta grubo porąbanego przeze
mnie drewna.
Kiedyś,
gdy będzie wielka kumulacja, zagram w totolotka i postawię taki dom; wtedy
wezmę na ręce moją żonę, przeniosę ją przez próg i powiem:
-To
jest twój dom.
Dwa
razy w ciągu dnia zaświeciło słońce. Świat nabrał kolorów i przejrzystości, a
mój aparat zgodził się na robienie jako takich zdjęć. Jakże słusznie zauważył
mój kolega: fotografia do światło. Tak jest, przecież etymologicznie znaczy
tyle, co rysowanie światłem. Problem w zrobieniu dobrych zdjęć (oczywiście poza
całą rozbudowaną stroną techniczną) polega na odmienności rejestracji
otoczenia: aparat tylko zapisuje światło, człowiek patrzy na krajobraz przez
pryzmat swojego ducha, a na dokładkę jego własne oprogramowanie graficzne o
niebo przerasta umiejętności najbardziej wyrafinowanych programów
komputerowych. Przejrzystość powietrza poprawiła się do tego stopnia, że
Śnieżkę i Śnieżne Kotły – oddalone ode mnie o ponad 10 kilometrów – widziałem
bardzo wyraźnie, a nawet jako tako dostrzegł je mój aparat przy dużym
zbliżeniu. Z każdego miejsca tych zboczy roztaczają się dalekie widoki na
Rudawy, Góry Ołowiane, Sokoliki i Karkonosze aż po Szrenicę i skrawek Izerów.
Urzeka odmienność kolorów i odległości: bliskie stoki Dudziarza w brązowych i
żółtych, ale też zielonych barwach – i lekko niebieska, ale wyraźnie widoczna,
dal najdalsza z białymi od śniegu karkonoskimi szczytami.
Widząc
ze zbocza Dudziarza sznury samochodów na szosie w dole – kończył się długi
weekend – wyjechałem godzinę przed zmierzchem, wszak nazajutrz miałem zacząć
cały tydzień pracy w nieogrzewanej hali. Do Leszna jechałem ponad trzy godziny,
całą drogę widząc czerwone światła samochodów przed sobą. Mając za sobą trzy dni wędrowania, jechałem odczuwając
rzadkie u mnie i zawsze krótkotrwałe nasycenie drogą.