220117
Z
parkingu u stóp Łysej Góry na Dudziarza niebieskim szlakiem, ale z licznymi
odstępstwami: Przełęcz Widok, Przełęcz pod Kobyłą, stoki Ogiera, Trzmielowa
Dolina, górne Komarno, Przełęcz Komarnicka, Skopiec, zboczami Ziemskiego
Kopczyka, Leszczyńca i Straconki na szczyt Dudziarza. W drodze powrotnej
dodatkowo wejścia na Ziemski Kopczyk, Kobyłę i Źróbka.
Niemal
dokładnie sześć lat temu, w styczniu 2011 roku, po raz pierwszy poszedłem w
Góry Kaczawskie. Nic o nich nie wiedziałem, a poszedłem właściwie w jednym celu
– aby wejść na Skopca, szczyt zaliczany do Korony Gór Polskich; wtedy błąkała
mi się po głowie myśl o założeniu na głowę tej korony, później pomyślałem, że…
właściwie po co? Nie znając ani gór, ani zwyczajów twórców mojej mapy, a także
chcąc uczynić trasę całodniową, punkt końcowy wyznaczyłem sobie na szczycie
Dudziarza, jako że na mapie jest tam zaznaczone miejsce widokowe. Teraz wiem,
że widoki są kilkaset metrów dalej, ze stoków tej góry, oraz, że gwiazdki
miejsc widokowych są stawiane na tej mapie dość przypadkowo i niewiele mówią o
miejscach z dalekimi widokami, ale wtedy kierowałem się mapą, nie miałem wiedzy
posiadanej teraz.
Dzień
był chmurny i mglisty, więc jeśli już trafiałem na miejsca widokowe, niewiele
widziałem, jednak na tyle dużo, by nostalgiczny urok tych łagodnych gór
przemówił do mnie. W pierwszym roku mojej przygody z Górami Kaczawskimi
odwiedziłem je dwukrotnie, a w następnym, w 2012, spędziłem tam już jedenaście
dni.
Dzisiaj
poszedłem kaczawskimi drogami po raz setny. Od dawna miałem ustaloną trasę tego
dnia, a miała być powtórzeniem tamtej pierwszej. Wiedząc, że muszę wejść na
szlak przed początkiem dnia, aby w drodze powrotnej wyjść z leśnego masywu
przed zmrokiem, o czwartej nad ranem byłem już sporo za Lesznem. Wczoraj
czytałem prognozę pogody na dwóch stronach internetowych, na jednej pokazywali
pełne słońce, na drugiej zero widoczności z powodu mgły. Im bliżej byłem
Legnicy, tym częściej jechałem we mgle. Zawracać? Chociaż się wyśpię –
podszeptywał mi diabełek. Zawziąłem się: dzisiaj miał być setny wyjazd i
będzie.
Gdy
skręciłem w boczną drogę wiodącą na parking pod wyciągiem, po lewej zobaczyłem
majaczącą na tle nieco jaśniejszego nieba czarną ścianę Karkonoszy, a na niej
nanizane świecące drżąco paciorki świateł miejscowości rozsianych w Kotlinie
Jeleniogórskiej; piękny widok. W lusterku natomiast zobaczyłem pierwszy,
delikatny, różowy uśmiech Eos, najpiękniejszy uśmiech radosnej kobiety. Gdy
kwadrans później szedłem tą szosą ku Przełęczy Widok, jeszcze nie pogaszono
ulicznych lamp w miejscowościach u stóp Karkonoszy, ale było na tyle widniej,
że zobaczyłem niską mgłę na dnie kotliny. Tam, gdzie Jelenia Góra, ponad mgłę
wystawał tylko jeden komin. Pomyślałem, że obie strony internetowe podawały
dobre prognozy; byłem po prostu ponad poziomem mgieł. Nie widziałem ani
wschodu, ani zachodu słońca będąc w lasach, jednak jutrzenkę i zorzę zachodu
oglądałem, a słońce towarzyszyło mi cały dzień. Było kilka stopni mrozu, bez
wiatru, pełne słońce i sypki, czysty śnieg.
Tyle, że było go 30 centymetrów,
cały dzień czułem w nogach jego opór, a na podejściach wysysał siły. Miałem się
trzymać niebieskiego szlaku, ale ponosiło mnie. W lesie szedłem kawałek
szlakiem, ale gdy ten uciekał gdzieś w bok, a na dokładkę tracił wysokość,
opuściłem go wchodząc w jakąś przecinkę uznawszy, iż wiedzie w dobrą stronę.
Tak było, tyle że skończyła się, zostawiając mnie między świerkami. Poszedłem
na wyczucie.
Wiele
już raz zdarzyło mi coś podobnego, jak tego ranka w lesie: idę nieznaną
okolicą, nie poznaję jej, a nagle wiem, że za chwilę pojawią się jej
charakterystyczne cechy i znajdę się tam, gdzie miałem być. Nie piszę tego by
chwalić się swoim wyczuciem kierunków czy pamięci, bo niewiele mam tych cech,
chodzi o działanie naszej pamięci. Chodzi o to, że w pewnej chwili miewa się
wrażenie bycia w dobrym miejscu, mimo iż rozglądając się wokół, nie dostrzega
się nic, co mogłoby na to wskazywać. To trochę tak, jakbyśmy dwie mieli
pamięci, dwie orientacje w przestrzeni.
Wyszedłem
na skraju rozległego siodła między Kobyłą a Ogierem.
Jak w wielu miejscach tych
gór, i tam mam swoje ulubione miejsce. Szedłem ku niemu mając słońce na wprost,
a wokół siebie gładką, idealnie równą i białą płaszczyznę łąki pod śniegiem.
Buty wyrzucały do przodu sypką kurzawę śnieżnego pyłu, a słońce rozpalało
tysiące lodowych kryształków. Każdy z nich przez mgnienie oka był świecącym
diamentem, gasł i w tej samej chwili rozpalał się tysiąc następnych i kolejnych
– jakbym szedł po rozsypanych kosztownościach sezamu. Zatrzymałem się, lodowe
kryształki przestały gasnąć, świeciły czekając na mój ruch; skąd one wiedziały,
że stoję nieruchomo? Bo wiedziały: gdy ruszyłem, pobiegły też diamentowe
rozbłyski wokół mnie.
Podobną
i jednocześnie zupełnie inną chwilę miałem sześć lat temu.:
„Wstrzymałem
oddech. Najdelikatniejszy szmer osuwających się po kurtce płatków śniegu i…
cisza. Na małej polance samotnie stojący świerk szeroko rozkłada swoje białe
górą, dołem ciemnozielone, prawie czarne ramiona, a za nim droga i las niknie
we mgle. Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie
widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła.”
Widok
z siodła jest na obie strony, północną i południową, od okolic Złotoryi po
ścianę Karkonoszy. W czystym powietrzu widać budynki na szczycie Śnieżki, na
grani Kotłów i na Szrenicy, a przysiągłbym, że i schronisko na Wysokim Kamieniu
w Izerach widziałem; z lewej strony ponad ostatnie wschodnie szczyty kaczawskie
wznoszą się wyraźne, mimo iż widoczne zza pozłacanej mgiełki, Góry Wałbrzyskie;
wydaje mi się, że z odległości 30 kilometrów rozpoznaję falistą linię
Trójgarbu.
W
dole utrzymywała się niska, malownicza mgła, a okazała się też dobrym wskaźnikiem
czystości powietrza: w głębi kotliny, nad Jelenią Górą, miała zabarwienie mocno
beżowe, natomiast na wprost, u stóp Rudaw, była białosrebrzysta.
Skoro
tam byłem, poszedłem na południowe zbocze Ogiera, do miejsca szczególnego dla
mnie.
Postałem chwilę przy mojej kępce drzew, zjadłem jeden owoc róży tam
rosnącej, popatrzyłem w dół, na Trzmielową Dolinę, najpiękniejszy zakątek tych
gór, pieszcząc go wzrokiem i moją radością, a w końcu ruszyłem w dół, wszak
długa jeszcze droga była przede mną. Tam, gdzie nitka drzew przecina nagą
wstęgę Doliny, biegnie droga z niebieskim szlakiem, a na brzegu lasu rośnie
lipa, jedna z moich lip w mojej dolinie moich gór.
Czasami
myślę o splocie tych wszystkich zdarzeń, które brały udział w moim znalezieniu
się tak daleko od domu, a w rezultacie w stworzeniu możliwości wyjazdów w te
góry. Tego rodzaju myśli pojawiają się we mnie tylko wtedy, gdy myślę o kimś mi
drogim, lub o ważnych dla mnie zdarzeniach mojego życia. Te góry są dla mnie
ważne. Gdy czasami myślę o zmianie pracy, a obecna bardzo obciąża moją
psychikę, zauważam, że jednym z powodów mojego jej trzymania się jest możliwość
wyjazdów w Góry Kaczawskie.
Powyżej
wsi Komarno jest leśny masyw ze szczytem Folwarczna. Na mapie jest tam
zaznaczony punkt widokowy którego nie ma, ale nieco niżej skrajem lasu biegnie
droga z niebieskim szlakiem – jedno z najładniejszych miejsc widokowych.
Tam
właśnie należałoby postawić rząd gwiazdeczek widokowych; dzisiaj znalazłem przy
tej drodze kupkę chrustu, wymościłem sobie siedzisko, usiadłem i gapiłem się
przed siebie póki nie zmarzłem. Proszę spojrzeć na mapę: szlak dochodzi do
budynków wioski, a tuż poniżej liczby 660, wysokości zaznaczonej tam poziomicy,
stoi wyjątkowy dom. Otóż jego właściciel ma z okien najładniejsze widoki w
całych znanych mi Górach Kaczawskich, a znam je jako tako i wiem o wielu
dobrych miejscach na postawienie domu, jednak żadnemu nie równać z widokami z
tamtego miejsca.
Obok jest jeszcze jedna niezabudowana działka. Pilnie szukam
kilkuset tysięcy. Ma ktoś wolne? W zamian oferuję fotel przy przeszklonej
ścianie salonu i szklanicę zimnego piwa :-)
W
pobliżu Skopca widziałem ludzki ślad na szlaku, a wracając zauważyłem, że
przeszło tamtędy kilka osób. Co ich ciągnie na tę górę? Nie wiem. Dzisiaj byłem
na szczycie po raz trzeci i nie wiem, kiedy tam wrócę. Wierzchołek jest płaski
i zalesiony (w tych górach jest sto takich szczytów), kiedyś był tam tylko
wkopany betonowy znak ledwie widoczny między świerkami, dzisiaj zobaczyłem
metalowy słup z tabliczką i skrzynką zamkniętą na kluczyk tkwiący w zamku.
Otworzyłem, w środku leżą liczne karteluszki zostawione przez turystów i
pieczątka na stalowej lince.
Przybiłem pieczęć do kartki, było to potwierdzenie
wejścia na szczyt. Wracając, spotkałem dwoje spacerowiczów; tak ich nazywam,
ponieważ szli bez plecaków, a ich samochód stał na końcu szosy, o rzut beretem
od przełęczy, kwadrans drogi od Skopca. Szli na szczyt. Dobrze, niech chodzą na
Skopca i Okole, ja mam całe góry.
„Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i
kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła. Obok zamarły w
bezruchu świerk, srebrzyste badyle, ciemna plama mokrego śniegu, za mną świeże
ślady. Podobał mi się ten świat. Był nostalgiczny. Mój.”
Wkleiłem
te moje słowa napisane sześć lat temu i… zasłuchałem się w sonatę fortepianową
b-moll nr 2 z opusu 35. Przyszło mi do głowy, iż one są podobne. Zarówno te
góry, jak i muzyka tej znanej sonaty Szopena, budzą we mnie podobnie
nostalgiczne wrażenia.
* *
*
Garść
statystki na zakończenie (tego opisu, nie mojej przygody z Górami Kaczawskimi):
Przeszedłem
dzisiaj 25 do 28 kilometrów w ciągu jedenastu godzin. Na podstawie cząstkowych
pomiarów szacuję, iż w przeciętny dzień przechodzę dwadzieścia kilometrów, więc
w ciągu minionych sześciu lat przeszedłem moimi górami dwa tysiące kilometrów.
To mniej więcej tyle, ile trzeba przejechać samochodem, aby wyjeżdżając z
Warszawy dojechać do Neapolu.
Raz
pojechałem w góry na cztery dni, parę razy miałem wyjazdy trzydniowe, a kilka
razy dwudniowe; po policzeniu okazało się, że w Góry Kaczawskie jechałem 77
razy, a to znaczy, że przejechałem około 25 tysięcy kilometrów; to trasa z
Warszawy do Lizbony via Władywostok.
Swoje
wędrówki zarejestrowałem na siedem i pół tysiącach zdjęć zajmujących ponad 30 GB,
oraz opisałem na czterystu pięćdziesięciu znormalizowanych stronach (1800
znaków).
Nie
jestem skrupulantem, to komputer zmusił mnie do porządkowania tekstów i zdjęć
przy pomocy cyfr. Dla ładu wśród tysięcy fotek i możliwości znalezienia
czegokolwiek w setkach stron opisów, foldery ze zdjęciami oznaczam numerem
kolejnym stawianym na początku nazwy i datą na końcu, wtedy komputer nic mi nie
miesza i porządkuje foldery tak jak lubi, według cyfr właśnie. Folder z setnej
wędrówki ma nazwę „100 Góry Kaczawskie 220117”, a tekst opisany jest datą w
takim samym formacie.
Żeby
mieć do dyspozycji cały dzień, od świtu do zmierzchu, w dzień wyjazdu wstaję o
trzeciej, czasami nieco później, jadę 150 do 170 km, a na szlak wychodzę gdy
tylko się rozwidni. Czasami, gdy coś źle policzę, wychodzę gdy już jest widno,
ale częściej siedzę w samochodzie przy kawie czekając na koniec nocy. Do Leszna
wracam około godziny 20, ale bywa, że sporo później. Żeby nie usypiać za
kierownicą, a mam z tym kłopoty, zwłaszcza w czasie powrotów, w sobotnie
popołudnie nie piję kawy a piwo i kładę się spać o dwudziestej, albo troszkę
później; staram się też mieć coś do gryzienia w czasie jazdy powrotnej;
ostatnio nie biorę nic dodatkowego, a dla odgonienia senności powoli gryzę nie
zjedzone w ciągu dnia kanapki – efekt mojej odwiecznej walki z kaloriami.
Ponieważ nad ranem nie jestem zbyt przytomnym, w sobotnie popołudnie wszystko
przygotowuję, łącznie z wyłożeniem ubrań i włożeniem do plecaka czy kieszeni
jakichś drobiazgów.
Zajrzałem
do opisu pierwszego dnia, jest tam o marszu na drewnianych nogach i o zwaleniu
się w fotel samochodu. Te słowa przypomniały mi tamten wieczór: mozolne
brnięcie w głębokim śniegu przez pole i ogromną ulgę, gdy usiadłem w
samochodzie. Wspominam tamten mój stan dla porównania ze stanem dzisiejszym, po
przejściu nieco dłuższej trasy, w podobnych warunkach. Nie szedłem na
drewnianych nogach; owszem, zmęczenie czułem, ale umiarkowane. Miarodajnym
wskaźnikiem mojego zmęczenia jest stan mięśni na drugi dzień rano; no więc w poniedziałek
wstałem bez bólu, mięśnie normalnie mnie niosły, chociaż wieczorem tego dnia
nieco je czułem. Fakty te odnotowuję z radością, jako że jestem w wieku, w
którym zaczyna się zwracać na nie uwagę, a ich niezmieniony stan sprawia
satysfakcję.
W
czasie wspólnych wędrówek Janek zrobił mi trochę zdjęć, a wśród nich jest kilka
wyjątkowo podobających mi się. Jedno z nich zamieszczam tutaj, ponieważ dobrze
obrazuje mnie na szlaku.
Spójrzcie: jestem sam na sam z drogą i idę skupiony na
niej, a droga idzie ze mną. Czy widzicie to?
Mogę
uznać, że te czy inne góry poznałem, mogę poczuć, iż tracą one swój urok
świeżości, ale drogi są inne, nie do przejścia, nie do nasycenia się nimi.
Drogi są jak uśmiech kobiety widziany w szary dzień, są jak marzenia ratujące
naszą psychikę.
Są
symbolem mojego, ludzkiego, czasu.