Na
początku lat dwutysięcznych miałem okres pisania powieści o
miłości, a ich inicjatorem był platoński mit o spotkaniu dwóch
połówek. Dwoje ludzi bardzo odmiennych, właściwie nie pasujących
do siebie, spotyka się... we śnie. Nie od razu uświadamiają
sobie, iż oboje śnią ten sam sen. Gdy z ciekawości umawiają się
na spotkanie w realnym świecie, doznają zdumienia widząc się:
wszak sen okazał się nie tylko wspólny, ale na swój sposób
prawdziwy. Nie udaje się im i dość szybko się rozchodzą. Nie
wiedzieli jednak, że ponad różnice ich przyzwyczajeń i
zainteresowań jest coś, co wiąże ich ze sobą i spowoduje
spotkanie nawet na drugim końcu świata: kiedyś, w mitycznych
czasach, byli jednością, nim Apollon nie porozcinał ich na rozkaz
Zeusa.
Ponownie
spotykają się zupełnie przypadkowo i już zostają ze sobą.
Umiejętności czy też daru śnięcia wspólnego snu nie zatracili,
a nawet zyskali inne, właściwie bajeczne umiejętności, jak na
przykład możliwość słyszenia się bez rozmów, myślami. Po
prostu uznałem takie cuda za prawdopodobne, skoro byli jednością.
Silną jednością, co i Zeus potwierdził obawami o swój tron.
Dużo
w tej powieści odwołań do mitów greckich, jeszcze więcej
fantazji z pogranicza czarów, chociaż smoków w niej nie ma, jako
że historia dzieje się w Polsce, w naszych czasach i w naszych
realiach.
Przyznam
się do uśmiercenia mojej bohaterki: zginęła potrącona przez zbyt
szybko jadący samochód. Był czas, gdy 30 listopada na swój sposób
obchodziłem rocznicę jej śmierci…
Dlaczego
to zrobiłem? Dlaczego Dorota umarła? Nie bardzo wiem. Chyba
uznałem, że raj może być tylko utracony.
Co
dalej?
–
Jak
to co? – odpowiedział mi syn – Napisz drugą część, w
dwadzieścia lat później.
Na
początku tylko bawiłem się tym pomysłem, później położyłem
dłonie na klawiaturze.
W
rok po śmierci Doroty mój bohater, Jan, nadal nie potrafiący
wrócić do normalnego życia po stracie swojej połowy, ma dziwny
sen. A może nie sen? Coś czuje. Dodam tutaj, że cytaty z książki
ujęte są w znaki >> <<. Słowa poza nimi napisałem
teraz.
Powiem
jeszcze, że wszystkie moje męskie postaci mają takie imię i
wszyscy oni pracują w lunaparku; ułatwienie albo alter ego – do
wyboru.
>>
W
tamten wieczór modliłem się do wszystkich bogów, jakich znam, aby
zgasili drugą połowę, ale nie wysłuchali mnie...
Nie
wiedziałem, czy dziękować im za to, czy przeklinać.
Nie
wiedziałem, czy znowu czegoś złego nie knują wobec mnie.
Nie
miałem do nich zaufania.
Usnąłem
znużony bezowocnymi próbami rozgrzeszenia się z mojego pragnienia.
Nad ranem obudził mnie dziwny ból. Przez chwilę myślałem, że
moje modlitwy zostały wysłuchane, ale zamiast ulgi czy radości,
poczułem strach i pragnienie życia.
Bolało
mnie całe ciało czymś przygniatane, gdzieś pchane – w jakiś
obcy świat, do którego nie chciałem iść, ale ten napór był
nieustępliwy. Byłem wobec niego bezsilny. Byłem bezbronny.
Musiałem iść, mimo że ból, od którego pękała mi głowa,
narastał. Tchu mi brakowało, dusiłem się, gdy nagle oślepiająca
jasność poraziła moje oczy. Poczułem przeraźliwe zimno na całym
ciele i w moment później inny, ostry, przenikliwy ból.
Zaczerpnąłem pełne płuca powietrza i zacząłem krzyczeć,
przerażony i obolały. <<
Coś
się zmieniło w nim i w jego życiu. Najpierw niezauważone lub
zignorowane, później przeżywane z ciekawością zabarwioną
wspomnieniami, a bywało, że i z niepokojem, zaczęły wracać do
niego stany świadomości znane mu z dawnych czasów. Jakby widział
i słyszał w sobie… kogoś. Jak wtedy, z Dorotą.
>>Zostałem
sam w domu, bo Tadek wyszedł już wcześniej. Trochę nieprzytomnie
rozejrzałem się po pokoju, wsłuchany w siebie, bo czułem się
jakoś dziwnie. Byłem śpiący, ale przecież... nie chciało mi się
spać. Podszedłem do komputera, pogłaskałem klawisze i pomyślałem
o tych setkach godzin spędzonych z rękami nad nimi. Na prawo stał
wielki regał z książkami. Wodziłem wzrokiem po półkach patrząc
na szeregi grzbietów, niektóre rozpoznając z daleka. Z boku, na
dolnej półce czernił się tom biblii. Wziąłem go, gładząc
grzbiet i po chwili otworzyłem przesypując pod palcami wiotkie,
cieniutkie kartki.
–
Co
mi dzisiaj powiesz? – pomyślałem, zatrzymując strumień stron.
"Skoro
jest mnóstwo rzeczy powodujących marność, jaką korzyść ma
człowiek? Bo któż wie, co dobrego ma człowiek w życiu przez
liczbę dni swego marnego życia, które przemijają mu jak cień?"
Ja
wiedziałem.
Często
się zdarza, że przeżywamy szczęśliwe okresy nie wiedząc, że
właśnie je mamy. Ciągle szukamy czegoś poza horyzontem, gdy tuż
obok, przy nas, jest szczęście, a my nie wiemy o tym. Co za ironia!
Ja
wiedziałem.
Było
tak, jak mówiłem jej pierwszej naszej nocy: każda chwila z nią
wypalała mi w pamięci niezatarty ślad, bo każda była wyjątkowa.
Piękna i cenna. Tak jest, gdy człowiek zdaje sobie sprawę ze
swojego szczęścia. Wtedy właśnie Czas wynagradza go, zwalniając
swoje odliczanie, aby móc w każdej chwili zmieścić radość
życia. A może wtedy sami możemy nakazywać Czasowi, czyniąc go
sobie powolnym?
Wołałem:
trwaj chwilo!, i ona posłusznie trwała. <<
>>
Podniesione głosy budzą mnie. Słucham przez chwilę – ten mój,
pachnący znajomo i drugi, głośniejszy, twardy, budzący strach.
Nie lubię go, boję się tego głosu, nie chcę go słyszeć!
Krzykiem wołam do siebie mój głos. Gdy zbliża się, czuję ten
zapach i dotyk. Przytulam się do niego i znajdując bezpieczeństwo,
usypiam.
–
Tato,
obudź się! Przestraszyłam się, bo nie było cię pod szkołą –
ten głos też znam. Jest miły, kochany. To głos...
–
Madziu,
przepraszam. Nie wiem, co się stało. Chyba usnąłem.
–
Wszystko
w porządku, tato? Jak się czujesz? Dlaczego leżysz na podłodze?
–
Dobrze.
Miałem dziwny sen...
–
Kto
ci się śnił? – córka zapytała z obawą w głosie.
Ona
boi się moich wspomnień. Uważa, że powinienem starać się
zapomnieć.
–
Nie,
nie, Madziu! Naprawdę! Śniło mi się, że... budzi mnie głos,
którego się boję, a inny usypia mnie ponownie… <<
Mam
kłopot z wyborem cytatów, ponieważ na to, co ma nastąpić, składa
się kilka wątków, czy raczej nitek wiodących Jana ku…
przeznaczeniu? Czasami myślę, że cała trudność w dobrym
napisaniu tych dwóch powieści to moja niewiara w reinkarnację i
przeznaczenie działające niezależnie od naszej woli.
>>Obudziłem
się wcześnie, jeszcze przed budzikiem. Spojrzałem na ekran
telefonu; była ósma. Cisza uśpionego lunaparku i tylko odległy
szum ulicy. Gdy leżałem próbując usnąć ponownie, poczułem
ekscytację.
Próbowałem
dojść jej źródeł, ale do niczego nie doszedłem i w godzinę
później wstałem.
Dzisiaj
niedziela – otwieramy wcześniej. Trzeba iść na śniadanie, wypić
kawę i otwierać swoją imprezę – pomyślałem.
Nie
byłem głodny. Coś mnie goniło do wyjścia, jakaś niecierpliwość,
chęć przyspieszenia czasu. Gdy siadłem przy stole w kuchni i
rozejrzałem się wokół, zadziwiła mnie powolność i obojętność
wobec czasu moich kolegów z pracy.
Otwarcie
o jedenastej przyjąłem jako coś, co nastąpić powinno już dawno.
Do obiadu ruch nie był duży, i dopiero około czternastej plac
zapełnił się ludźmi. Był pogodny, dosyć chłodny dzień
wrześniowy. Stałem na schodach wejściowych do salonu śmiechu,
który dzisiaj obsługiwałem, gdy nagle coś się zmieniło w moim
oglądzie tak dobrze znanego widoku placu wypełnionego ludźmi i
karuzelami...
Co?
Patrzyłem
w zadziwieniu na tę feerię świateł, na ludzi i olbrzymie karuzele
oszałamiające kolorami i ruchem.
Co
to jest?
Podnoszę
głowę do góry i widzę piękny, kolorowy napis nad wejściem.
Mruga do mnie tysiącem światełek. Podoba mi się.
Spod
salonu śmiechu patrzę na tył bramy wejściowej – tej z tysiącem
świateł od frontu i nagle uświadamiam sobie, że widzę to co ona.
Jak wtedy, z nią.
Dorota?
Ależ tak, jest tutaj! Przeszła przez bramę! Przecież ona nie…
Ale widzę!
Podrywam
się i biegnę między karuzelami do wejścia. Staję i rozglądam
się szukając jej postaci. Przecież była tutaj! Widziałem!
Widzę...
Karuzele
wydają mi się takie wielkie... Dlaczego?
Nie,
to teraz nieważne. Ona jest gdzieś tutaj! Gdzie?
Na
widok wielkiej, nadmuchiwanej zjeżdżalni na którą patrzę,
nakłada się mi drugi obraz: ta sama zjeżdżalnia widoczna w innej
perspektywie. Próbuję uspokoić rozbiegane, gorączkowe myśli i
zorientować się w kącie patrzenia. Ocenić miejsce oglądu. Nie
mogę, bo oczy biegają mi gorączkowo po placu szukając jej. Obraz
zaraz się zmienia i widzę coraz to inne karuzele i ludzi.
Ona
rozgląda się, szuka mnie!
Biegnę
pod wóz Marka, bo jego widziałem przed chwilą, ale nie ma jej tam.
Staję i znowu rozglądam się.
–
Janek,
dlaczego nie jesteś na obsłudze? – słyszę pytanie Marka –
jakby z innego świata. Nie odpowiadam mu, bo nagle rozumem, dlaczego
karuzele wydają mi się takie wielkie: widzę je tak, jakbym
siedział lub klęczał.
Co
się stało? – wołam w myśli obniżając wzrok.
Kobieta
pcha przed sobą inwalidzki wózek. Dopadam do niego w dwóch skokach
i nachylam się nad siedzącą na nim osobą.
Widzę
dziewczynę w trudnym do oceny wieku. Ma charakterystyczny wyraz
twarzy, usta półotwarte i strużkę śliny ściekającą po
brodzie.
Patrzę
tylko chwilę na tę twarz, bo zaraz niknie mi wszystko w nagłej
ciemności, która ogarnia mnie i miłosiernie otula.
Trzymam
wielki, biały i pachnący słodyczą kłąb waty cukrowej.
Przybliżam go do ust, ale niewiele mogę chwycić, bo we wgryzieniu
się w tą słodkość przeszkadza mi broda i nos. Wpadam na pomysł
urywania palcami waty i wpychania sobie do ust. To dobry sposób.
Oblizuję palce; też są słodkie.
Otwieram
oczy. Leżę na łóżku w swoim pokoju, a obok siedzi Kazik i
przegląda gazetę.
–
Ile...
ile czasu tutaj leżę? – zdejmuję z czoła mokry ręcznik.
–
O!
Otrzeźwiałeś. Szef dzwonił po pogotowie z dziesięć minut temu.
–
Co
się stało?
–
Przewróciłeś
się i walnąłeś głową w kamień.
–
Idź
do Marka i powiedz, żeby odwołał karetkę. Nic mi nie jest.
–
Ale...
–
Idź!
Siadam
na łóżku i trzymam bolącą głowę w dłoniach.
–
Co
ty wyprawiasz, Janek? Ganiasz po placu zamiast pilnować swojej
imprezy. Jak się czujesz?
Patrzę
na twarz Marka. Widzę ją poprzez obraz wirującego talerza
karuzeli.
Ona
jeszcze tutaj jest! Zrywam się z łóżka, zataczam i odpierając
się o ścianę dochodzę do drzwi.
–
Janek!
–
Ja
muszę. Muszę...
–
Mami,
niedobrze mi. W głowie mi się kręci.
–
Wystarczy
tych atrakcji na dzisiaj. Chodźmy do domu – słyszę.
Obraz
zmienia się; teraz widzę kręcące się ramię rangera. Patrzę i
ja na nie, oceniam miejsce i zataczając się biegnę tam.
Nie
ma jej. Rzucam się tu i tam, rozglądam. Tłum ludzi wokół.
Wychodzę na ulicę, idę po kolorowych wzorkach z kamyków. Wybiegam
przez bramę i rozglądam się wokół. Jest tłoczno, nie widzę
jej.
Obraz
przesuwa się szybko, spojrzenie muska budynki, ludzi, wystawy.
Po
chwili wszystko niknie i znowu widzę jeden obraz.
Tylko
swój.
Odwracam
się i powoli, na sztywnych nogach, wchodzę na teren lunaparku.<<
Powtarzający
się sen:
>>
Biegłem
ledwie dysząc. Tchu mi brakowało, nogi miałem jak z ołowiu i nie
mogłem zmusić się do szybszego biegu.
Biegłem
z oczami utkwionymi w perspektywę stromej ulicy, na tłum ludzi,
szukając jej tam, w dole.
Biegłem
nie patrząc na mijane domy, odruchowo wymijając przechodniów,
słysząc ryczący silnik pędzącego samochodu.
Zobaczyłem
ją przed rodziną idącą całą szerokością wąskiego chodnika.
Odruchowo zarejestrowałem seledynowy kolor spodni dziewczynki i
grubą tuszę jej ojca. Zeskoczyłem na jezdnię, wyprzedziłem ich,
i wskakując z powrotem na chodnik złapałem ją za kołnierz. Tak
mi się zdawało, bo w tym samym momencie zaczepiłem zdrętwiałą
ze zmęczenia nogą o krawężnik i straciłem równowagę. W moment
później poczułem ból i wszystko znikło w ciemności.
Gdy
mogłem już analizować ten sen, miałem wrażenie, że coś się w
nim zmieniło. Było inaczej, jakiś szczegół zmienił się, ale
nie potrafiłem powiedzieć sobie jaki. <<
Na
przemian z głosami:
>>
– Dorotko, słuchasz tego? Przełącz może na inny kanał.
–
Słucham,
mami. Ładnie grają, prawda?
–
...
Ładnie. Naprawdę podoba ci się taka muzyka?
–
Podoba.
A na czym ta pani gra?
–
To
wiolonczela.
–
Pięknie
gra wiolonczela, prawda mami?
Wstałem
poruszony nagłym przypomnieniem: Dorota nie miała przy uchu
telefonu, a słuchawki na głowie.
Te
dźwięki... tak! Przez chwilę, tuż przed upadkiem, słyszałem
koncert Bacha na dwoje skrzypiec., a przecież Mała nie słuchała
klasyki. <<
Miewał
i takie chwile: to fragment z jego wyjazdu do Władysławowa, gdzie
spędził wakacje z Dorotą.
>>
Znikło to wyjątkowe wrażenie podwójnego odczuwania.
Zostałem
sam.
Jestem
sam szósty rok.
Patrzyłem
na swoją twarz w lustrze, po której ściekały ostatnie stróżki
wody, gdy znowu usłyszałem tamten głos:
–
Mami,
dlaczego ja jestem sama?
–
Sama?
Kochanie, co ty mówisz?!
–
Bo
tak smutno mi się zrobiło.
–
Przecież
masz mnie. Nie jesteś sama.
–
Ale
smutno mi, mami.
–
Dlaczego?
Stało się coś w przedszkolu?
–
...
Nie. Nie wiem.
–
Chodź
do mnie, Dorotko. Pamiętaj, że nigdy nie będziesz sama, bo zawsze
będziesz miała mnie.
–
Zawsze?
Obiecujesz?
–
Obiecuję.
Poczułem
te znane, kochane, pachnące ciepło na sobie i już było dobrze.
Dobrze?
Co to jest? Co ja słyszę? Kto to jest?
–
Dzień
dobry. Nazywam się Jan Nowacki – zadzwoniłem z samochodu – Czy
mógłbym rozmawiać z panią Eleonorą Thurn? – zapytałem, gdy w
słuchawce usłyszałem męski głos.
–
Jan
Nowacki? Czy to pan mieszkał z narzeczoną u nas w wakacje sześć
lat temu? Mama często was wspominała.
–
Wspominała?
Co to znaczy?
–
Tak,
pięć lat temu umarła.
–
...
Chciałbym spotkać się dzisiaj z panem. Czy wynajmujecie jeszcze
pokój?
–
Proszę
przyjechać. Mam coś dla pana.
–
Będę
za trzy godziny.
Otworzył
mi siwy sześćdziesięciolatek. Spojrzałem w jego oczy i
wiedziałem, że jest synem naszej babci.
Gdy
dowiedział się o śmierci Małej, siedział długo nie odzywając
się.
–
Więc
jednak mama miała rację... Wie pan, ona właśnie wtedy, parę
miesięcy po tamtym lecie... Przyjechałem do niej, bo dzwoniła..
twarz miała zapłakaną... ona wiedziała o jej śmierci.
Wiedziała... Wiosny już nie doczekała. W ostatnich swoich dniach
dała mi to.
Wstał,
podszedł do kredensu i podał mi kubek.
–
Powiedziała,
że kiedyś pan tutaj przyjedzie i że mam to panu dać.
Na
kubku było wypalone nasze zdjęcie: Mała wisiała mi na szyi,
patrząc roześmianą twarzą w obiektyw.
Patrzyłem
na to zdjęcie i czułem jej ciężar na karku.
Zapomnieliśmy
go zabrać, a później zapomniałem o nim zupełnie. To jedyne jej
zdjęcie jakie mam.
–
Prosiła
jeszcze, abym powiedział panu, że dzięki wam przeżyła piękne
chwile. Że daliście jej szczęście w te ostatnie lato. I że Bóg
nie opuści pana. Musiałem przysiąc, że powtórzę to panu.
–
Daliśmy
jej szczęście...
–
Tak
powiedziała.
–
… Dziękuję
panu. Czy mogę zająć pokój?
–
Żona
przygotowała go. Proszę.
Zamknąłem
za sobą drzwi i nie zapalając światła wsłuchiwałem się w znane
mi odgłosy tego domu. Skrzypiał i trzeszczał pod naporem wiatru.
Na
morzu sztorm – pomyślało się mi.
W
słabym świetle ulicznej lampy dostrzegłem masywny kształt
pianina. Podszedłem i dotknąłem pokrywy klawiszy. Był na niej
kurz.
–
Co
ty tam robisz? Chodźże wreszcie – usłyszałem jej niecierpliwy
szept dobiegający od strony łóżka.
Pomyślałem
o tych setkach samotnych wieczorów za mną i następnych setkach
przede mną. Pomyślałem o tym, jak płynna i niewyraźna może być
granica między rzeczywistością obiektywną, a tą tworzoną przez
nasz umysł. Między normalnością, a szaleństwem.
–
Chodź
już – znowu jej szept.
Poczułem
przemożną chęć ucieczki od świata który mnie otaczał i nie
czując już w sobie sprzeciwu, odpowiedziałem jej:
–
Idę,
Mała.<<
Oto
jak poznał kobietę, którą w wiele lat później poślubił.
Przypomnę, że Jan miewał raczej nie często spotykane u ludzi
umiejętności – ślad swojej połowy.
>>Był
początek zmierzchu, gdy obwodnicą mijałem Krasnystaw. Tuż za
wiaduktem stała: rękę miała wyciągniętą w geście
zatrzymującym samochody, ale gdy stanąłem przy niej zobaczyłem,
że nie patrzy na mnie, a na ten wiadukt.
Spojrzałem
w jej twarz, na której była boleść. Zaintrygowany wyszedłem z
samochodu i spojrzałem na ten wiadukt. W jednej chwili koniec
jesiennego dnia zniknął, i w pełnym świetle słońca zobaczyłem
szczątki samochodu wbite w filar wiaduktu. Pomarańczowy maluch –
odruchowo rozpoznałem markę po ocalałym tyle samochodu. Zbliżający
się samochód hamował z piskiem kół. Gdy stanął, zapaliły mu
się awaryjne światła i wybiegł z niego gruby kierowca, w ręku
trzymając gaśnicę. Trzęsąc brzuchem podbiegł do wraka, spojrzał
do wnętrza i upuścił gaśnicę wyciągając z kieszeni telefon.
Wiedziałem,
co tam zobaczył. Po prostu wiedziałem.
Gdy
otworzyłem jej drzwi, spojrzała na mnie zdziwiona i ponownie
odwróciła się w stronę wiaduktu.
Milczała,
patrząc nieruchomym spojrzeniem. Mogła mieć trzydzieści pięć,
może czterdzieści lat. Delikatne rysy twarzy, cienie pod oczami,
zaniedbane, jakby szare włosy spięte gumką w mysi ogon. Stare,
zniszczone ubranie.
–
Dokąd
panią zawieźć?
Mój
głos wyrwał ją z odrętwienia. Drgnęła i spojrzała na mnie.
Zobaczyłem
starą, ciągle rozjątrzoną ranę i nowe kłopoty. Kolejny cios
losu, który przepełnił miarę.
Ratując
jedno życie, ratujesz cały świat – przypomniały mi się słowa
żydowskiej sentencji. A tutaj uratuję – patrzyłem na nią –
tak, tutaj uratuję dwa życia.
Nie
rób tego – zawołałem do niej. – Nie rób, bo znajdziesz
jeszcze kogoś, komu będziesz bliska. Pomogę ci.
–
Nie
wiem... – powiedziała cicho, z ociąganiem.
–
Wsiadaj.
Pojedziemy.
–
Do
Kłodawy? – nie pytała się, a raczej zastanawiała, gdzie ma
jechać.
–
Nie.
Pojedziemy do Gniezna.
–
Do
Gniezna? A co tam jest?
–
Tam
mieszka mój przyjaciel. Da ci mieszkanie i pracę.
–
Jak
to: da?
–
Da.
Poproszę go o to.
–
Nic
pan o mnie nie wie.
–
Coś
wiem. Resztę, jeśli zechcesz – powiesz mi.
–
Wie
pan?... Co pan może wiedzieć!
–
Wiem,
że potrzebujesz pomocy i nie masz do kogo zwrócić się o nią.
–
...
To prawda.
–
Już
masz do kogo.
–
Do
pana? Pan mnie nie zna.
–
Do
Gniezna kawał drogi. Zdążymy się poznać.
–
Nie
wiem...
Była
nieufna. Bała się mnie, czy raczej nie była pewna moich intencji.
–
Mieszkam
w Lublinie. Proponuję nocleg w domu mojego zięcia – córka zajmie
się tobą – a rano wyjazd do Gniezna.
–
..
Jak to tak?
–
Nie
masz gdzie się podziać. Chcesz nocować na dworcu?
Milczała
dłuższą chwilę.
–
Dobrze
– ledwie usłyszałem jej szept. <<
Kiedyś
spotkałem kobietę po traumatycznych przeżyciach straty rodziny.
Nie jestem czarodziejem jak Jan, ale ile mogłem, tyle jej pomogłem.
Moja powieściowa Anna jest tamtą kobietą z Kłodawy.
>>
W
domu, widząc pytające spojrzenie córki, szepnąłem jej do ucha
parę słów wyjaśnień.
–
Tato
– zapytała, gdy kobieta była w łazience – jak myślisz jej
pomóc?
–
Załatwię
jej pracę i mieszkanie.
–
Czy...
czy znowu to masz?...
Skinąłem
głową.
–
Człowiek
powinien pomagać drugiemu człowiekowi – jeśli może to zrobić,
a ja mogę. Mimo wszystko.
–
Mimo
czego!? – zapytała z naciskiem.
–
Mimo
tego, że w tej decydującej chwili nie mogłem pomóc Małej.
Powinienem być przy niej, a nie zajmować się biznesem.
–
Tato!
Przecież rozmawialiśmy już o tym! Tłumaczyłam ci, że to był
wypadek i nic nie mogłeś na to poradzić. Nic!!
–
Tak,
tak. Masz rację, córeczko, ale gdybym był przy niej, to...
–
Tato!!
–
Madziu,
coś tam widziałem, coś mogłem, ale dla niej nie mogłem nic
zrobić!
–
Co
ty mówisz? A kto wyciągnął ją z tej choroby? No kto!?
–
Cicho.
Nie krzycz. Zachowujesz się jak ona.
–
Miała
rację, bo czasami zachowujesz się jak...
–
Wiem:
jak stary idiota.
–
Tato...
– wyciągnęła rękę i pogładziła mnie po głowie.
Wziąłem
jej dłoń w swoją i przyłożyłem do ust.
–
Kocham
cię, Madziu.
Kobiety
uśmiechają się w ten jeden, wyjątkowo ciepły sposób, gdy słyszą
takie wyznanie – nawet, jeśli to mówi im ich ojciec. Uczą się
tego uśmiechu?
–
I
ja cię kocham, tato. Powiedz coś o niej.
–
Jest
z Krasnegostawu. Kilka lat temu jej mąż i dwójka dzieci zginęli w
wypadku samochodowym pod miastem. Uderzyli w wiadukt. Spotkałem ją,
gdy stała na brzegu szosy patrząc na ten wiadukt. Rodzina męża
chciała ją wziąć do siebie – nie, wzięli ją. Mieszkała u
nich, ale później wyjechała. Nie mogła patrzeć na miejsca i na
ludzi, którzy byli świadkami tamtego jej życia.
Teraz
jest w ciąży z takim nieciekawym typem. Wróciła do teściów, bo
tamten przypomniał sobie nagle, że ma swoje dzieci i żonę.
Wróciła i usłyszała, że jest dziwką bezczeszczącą pamięć
ich syna... Ona chciała być z kimś. Nie siedzieć samej w czterech
ścianach, chciała kogoś mieć. Tamten mówił, że też jest
samotny.
–
Co
zrobisz? – Madzia trzymała chusteczkę w ręku.
–
Zabiorę
ją do Marka, do jego bazy zimowej. Da jej pracę na umowę i
służbowy pokój.
–
Przyjmie
ciężarną do pracy? Jeszcze jesienią?
–
Przyjmie
– odpowiedziałem stanowczo. <<
>>
– Aniu, nie prychaj, bo Marek słusznie zdecydował. Po co miałabyś
jechać z nami w objazd? Czy ty wiesz, co to jest noc spędzona w
rozklekotanej ciężarówce?
–
Dałabym
radę, a mogłabym robić w kuchni, bo ta jego kucharka to gotować
nie umie!
–
Aniu,
za trzy tygodnie masz wyznaczony termin. Lekarz zalecił ci leżenie.
–
Dobrze
wiesz, jak to było z tym lekarzem. Jestem zdrowa i mogłabym jechać.
Co ja tu będę robiła sama?
–
Będziesz
szykowała wyprawkę dla niego i pisała maile do mnie.
–
Chcesz,
żebym pisała?
–
Pewnie.
–
A
będziesz odpisywał? Czekaj, dlaczego mówisz "dla niego"?
Nie chciałam tych badań i nie wiadomo czy to chłopiec.
–
Tak
mi się powiedziało. Obiecaj, że gdy tylko się zacznie –
zadzwonisz.
–
A
po co?
–
Wtedy
przyjadę do ciebie.
–
Powtórz,
proszę.
–
Chciałbym
być w szpitalu, gdy będziesz rodziła, i zabrać cię tutaj z
dzieckiem.
–
Chciałbyś
być przy mnie?
Skinąłem
głową.
–
Dlaczego?
–
Bo...
bo chciałbym.
(...)
Marek
uśmiechnął się, gdy poprosiłem go o samochód, i dał kluczyki
od dostawczego peugeota.
–
Zostań
z nią parę dni. Poradzimy sobie bez ciebie.
–
Dziękuję
ci.
Mocno,
z wdzięcznością, uścisnąłem mu dłoń.
–
Samochód
zostaw na bazie. Ktoś zabierze go tutaj.
W
trzy godziny później byłem w szpitalu.
–
Ja
do Anny Kolec. – powiedziałem w recepcji.
–
Pan
jest ojcem dziecka? – zapytała i spojrzała na ekran komputera.
–
Chciałbyś
mieć jeszcze dzieci? – usłyszałem Małą.
Przełknąłem
ślinę i odpowiedziałem:
–
Tak.
–
Mała,
tak trzeba – pomyślałem.
–
Poszło
szybko, ma pan syna. Oboje są zdrowi. Chce pan do żony?
–
Chcę.
–
To
proszę to założyć.
Mała,
czerwonawa na twarzy żaba leżała przy jej piersi. Jego matka
patrzyła na mnie. Była zmęczona, ale radosna. Pocałowałem ją w
czoło.
–
Gratuluję
pomyślnego rozdwojenia, Aniu.
–
Jesteś...
–
Jestem...
Dasz mi go?
Wziąłem
małego ostrożnie w dłonie, chwilę patrzyłem na maleńką
twarzyczkę z napuchniętymi powiekami, i czując, że robię to, co
powinienem – podniosłem do góry. <<
>>
Gdy
zobaczyłem tę górę pierwszy raz, pomyślałem o Górach
Świętokrzyskich: łagodne, zalesione aż do szczytu zbocza, na
które od dołu wdzierały się pola coraz węższymi pasmami.
Później zobaczyłem u jej podnóża czerwone dachówki domów i
zrozumiałem, że to raczej Dolny Śląsk. Sudety.
Widziałem
ją lecie, w ciemnej zieleni jej lasów świerkowych, gdy znad dolnej
krawędzi szyby okna, przez które patrzyłem, wystawały czerwone
kwiaty doniczkowe. Widziałem ją też w zimie, w bieli i czerni, gdy
z doniczek na balkonie wystawały uschnięte badyle.
Rozsiadała
się, wyjaśniona, pogodna, pod błękitem wiosennego nieba. Górowała
ponad doliną tak wysoko, że swoją głowę chowała w chmurach
szarej, płaczącej jesieni.
Wypięknioną
widziałem ją o zachodzie, gdy wielkie, miedziane słońce w
ostatnich swoich chwilach, chowając się za sąsiednie wzgórze,
oprószało czerniejące zbocza złotym pyłem. Była daleka, smutna
i ledwie widoczna zza ściany deszczu, ale była też bliska, jakby
wesoła, gdy grzała swe lasy w mocnym słońcu letniego ranka.
Baśniowa,
tajemnicza i niedostępna wydała mi się, gdy samym szczytem
wychylała się ponad otulającą ją mgłę, na powrót stając się
znaną i bliską, gdy słońce wyssało mgłę, przywracając górze
łączność z ziemią.
Ta
góra fascynowała mnie. Na początku dlatego, że wydała mi się
niedostępnym szczytem świata, ale i później, gdy zrozumiałem, że
wejście na nią nie jest wielkim wyczynem, to uczucie pozostało.
Czasami,
gdy dłużej patrzyłem na nią, wydawało mi się, że słyszę jej
głos.
Ta
góra wołała mnie.
(...)
Tyle
razy myślałem nad eksperymentem, który wykluczyłby mój umysł
jako źródło, twórcę tych obrazów, ale nic nie wymyśliłem. Nie
wiem, czy dane mi jest oglądać momenty czyjegoś życia, czy
oglądam podświadomy wytwór własnego umysłu. Parę razy myślałem
o wizycie u hipnotyzera, ale nie zdecydowałem się, i to nie tyle z
powodu wątpliwości w jego umiejętności, co dla niechęci
dzielenia się z obcym człowiekiem moimi najintymniejszymi sprawami.
(…)
Wyjrzałem
przez okno; nie pada, a więc wystarczy założyć bluzę. Wziąłem
robocze rękawice i wyszedłem rozglądając się po placu, a gdy
spojrzałem wyżej, zobaczyłem… Góra!! Ta, którą tyle razy
widziałem w swoich wizjach! Ta sama!
Patrzyłem
na nią czas niewiadomy, wstrząśnięty, próbując zebrać myśli.
Zaraz,
tam było okno... Tak! Obraz widziałem na ogół przez małe okno z
łuszczącą się farbą na futrynie, czasami przez zacieki wilgoci
na szybach. Na lewo maszt antenowy, na prawo krzyż – tak, jak
teraz! To znaczy – rozejrzałem się, rozgorączkowany myślą –
że to okno jest gdzieś tutaj, niedaleko!
Ale
czy to okno istnieje? A jeśli tak, to kogo ono jest?
Dlaczego
je widzę? <<
>>
Myśl urwała mi się. Leżałem zasłuchany w muzykę. Główny
motyw cudownie grany na wiolonczelach... to adagio z któregoś
koncertu brandenburskiego Bacha.. nie pamiętam którego...
Nagle
poderwałem się z łóżka, macając obok siebie w poszukiwaniu
odtwarzacza... To nie ja słuchałem, a ona.
–
Kim
jesteś? – po raz pierwszy odważyłem się zapytać, ale cisza
była odpowiedzią.
Kto
miałby mi odpowiedzieć?
W
sobotę Marek postawił mnie na loterii fantowej. Nie lubiłem tam
pracować, bo trzeba było dużo mówić do ludzi, tłumaczyć,
zachęcać, ale przecież musiałem.
Ruch
był duży i wolnego czasu nie miałem wcale.
Gdy
wspiąłem się na górną półkę zdjąć wygranego misiaka,
zobaczyłem rząd wielkich, różowych panter tak, jakbym patrzył na
nie z dołu. Zrozumiawszy skąd ten podwójny widok odwróciłem się
gwałtownie, straciłem równowagę i aby uniknąć upadku, odbiłem
się nogami od półki. Gdy wstałem z głębokiego przysiadu,
zobaczyłem siebie wychylającego się zza lady. Swój profil.
Dopadłem lady i zobaczyłem wpatrzone we mnie oczy, na które
nakładał się obraz mojej twarzy.
Mogła
mieć piętnaście lat, może nieco więcej. Bujne, jasne włosy
rozsypane wokół małej twarzy. Jakby za krótka górna warga
odsłaniająca zęby. Tyle zauważyłem, nim spojrzałem w jej oczy.
Były wielkie, zielone, i nieruchomo utkwione we mnie.
W
tej chwili zniknął klient, któremu miałem podać wygranego
misiaka, znikła setka innych ludzi z gwarnego lunaparku i nikogo
tutaj nie było. Mnie także, bo nagle poczułem, że jestem tylko
wzrokiem, który w niepojęty sposób stapia się w jedność z jej
spojrzeniem. W szaleńczym pędzie przelatywały mi przez głowę
nieznane sceny, słowa i obcy ludzie, a gdy znikli i została tylko
ona, pojąłem, zdziwiony, że ta dziewczyna jest mi… bliska.
–
Kim
pan jest?
–
Kto
ty jesteś? – wychrypiałem przez zaciśnięte gardło.
–
Ja..
A pan?
Kim
ja jestem – dla niej?
Nagle
wiedziałem, co jest najważniejsze. O co pytać.
–
Doroto,
kiedy się urodziłaś? Powiedz, to dla mnie bardzo ważne! Bardzo!
–
Pan
mnie zna? Czy pan jest... moim ojcem?
–
Odpowiedz,
na bogów!
–
Urodziłam
się pierwszego grudnia dwa tysiące trzeciego. Czy pan jest moim
ojcem?
–
Nad
ranem? – nagłe skojarzenie.
–
Chyba
tak. Tak, o czwartej. Kim pan jest?
–
Nie
jestem twoim ojcem.
–
Nie?
To skąd pan mnie zna?
Na
widok ruchu jej ręki odgarniającej włosy z twarzy, musiałem
chwilę czekać, nim mogłem się odezwać.
–
Nie
wiem, czy
ciebie
znam... Powiedz mi jeszcze, czy słuchasz klasyki? Głównie baroku?
–
..
Tak. Czy pan jest znajomym mamy?
–
Nie.
Dlaczego myślisz, że jestem twoim ojcem?
–
Bo...
Pan wypytywał się o mnie?
–
Nie.
Nie potrafię ci wyjaśnić, skąd to wiem.
Patrzyliśmy
na siebie w milczeniu. Nic nie mówiłem, bo najważniejsze poznałem.
Wiedziałem.
Gdy
usłyszała, że nie jestem jej ojcem, zrodziła się w niej
nieufność do mnie. Nie znała mnie i obawiała się.
–
Do
mamy mówisz "mami"?
W
odpowiedzi skinęła głową.
–
...
Przepraszam, muszę iść. – powiedziała cicho.
Patrzyła
jeszcze chwilę na mnie, odwróciła się i odeszła. <<
>>
– Płaczesz? Co się stało, dziecko? Powiedz mamie.
–
Sama
nie wiem. Tak mi jakoś smutno...
–
A
jak było na wesołym miasteczku? Nie kręciło ci się w głowie?
Kiedyś gdy byłaś mała, byłyśmy i nawet bez jazdy karuzelą
zrobiło ci się niedobrze.
–
Właśnie...
Dziwne to..
–
Co
takiego?
–
...
Widzisz, mami, przez ostatnie lata śnił mi się jakiś facet...
–
Facet?
Jaki?
–
Nie
wiem. Taki stary. W tym śnie nic nie robił tylko patrzył na mnie,
ale tak...
–
Podglądał
cię? Dlaczego tak ci się przyglądał?
–
Nie,
nie! To nie taki sen. On... mami, te jego oczy... one mówiły, że
kocha mnie. Takie były te oczy.
–
...
Dorotko, czy nie miałaś czasami jakiegoś..
–
Ależ
mami! Mówiłam ci! To tylko sen!
–
Przepraszam
cię, córeczko. To dlaczego ten sen tak cię wzruszył?
–
Bo
ja go dzisiaj spotkałam. Tego faceta. Pracuje w tym lunaparku. I
patrzył na mnie dokładnie tak samo. Myślałam, że to mój ojciec,
ale powiedział, że nie.
–
Dziwne
to... A może we śnie mało go widziałaś. Teraz coś ci się
pomieszało. Tak bywa ze snami.
–
Mami,
on wie o mnie wszystko. Nawet jakiej muzyki słucham, jak do ciebie
mówię i o której godzinie urodziłam się. Wszystko!
–
Skąd?!..
Dorotko, a czy ten pan nie chciał spotkać się z tobą?
–
Mami,
ty znowu swoje.
–
Jesteś
jeszcze głupiutka i nie wiesz, co się dzieje na tym świecie.
–
Mami,
ja myślałam o tym... tylko nie śmiej się ze mnie. Nie będziesz?
To powiem.
–
Oczywiście,
że nie będę. Powiedz mi co myślisz.
–
Ja
myślę, że też mu się śnię i w tym śnie dowiaduje się o mnie
różnych rzeczy. <<
>>
Wieczorem ratowałem się pisząc list do Ani. Był on też moimi jej
przeprosinami, ale ona nie wiedziała o tym.
Gdy
odłożyłem na chwilę klawiaturę zastanawiając się nad dalszą
częścią listu, na tle szafy, która stała przed łóżkiem i na
którą patrzyłem niewidzącym wzrokiem, zobaczyłem otwierające
się drzwi autobusu. Gdy minęła starą kamienicę przy której
skręciła, rozpoznałem to miejsce: szła do domu. Nie, ona biegła
mając łzy w oczach i rozpacz w sobie. Przed barem Erato stanęła i
krzyknęła:
–
To
nieprawda! – i pobiegła dalej pod górę ulicy.
Później
skręciła w ciemność między drzewami. Przez moment słyszałem
tylko chrzęst jej szybkich kroków i zaraz jej wzrok skupił się na
jasnym prostokącie okna. Mały placyk, kilka schodów, jedne drzwi,
drugie, pokój, w którym mignęła mi kobieca postać i łóżko na
które padam zanosząc się szlochem.
Po
chwili czuję dłoń na głowie.
–
Co
się stało, Dorotko?
Mam
w sobie taką żałość, bunt wobec świata i ludzi, że nie
odpowiadam, płacząc głośniej.
–
Powiedz
mi – ktoś cię skrzywdził? Powiedz. Nigdy nie miałyśmy przed
sobą tajemnic...
–
Jak
on mógł mi coś takiego powiedzieć!...
–
Chodź
do mnie. Obejmij mnie...
–
On...
myślałam, że on...
Przytuliłam
się do jej piersi i objęłam mocno – jak ona mnie.
–
Kocham
cię, córeczko.
Będą
cię kochali, zobaczysz. Będą, bo jesteś wspaniałą dziewczyną.
–
Chciałabym,
żeby mnie ktoś tak kochał, jak on ją kochał.
–
Kto
tak kogo kochał?
–
...
–
Powiedz
mi, kochanie.
–
Ten
facet z lunaparku.
–
To
on jeszcze śni ci się?
–
Tak,
ale inaczej. Nie stoi patrząc na mnie, tylko widzę go z dziewczyną.
To ją tak kocha. I jest młodszy.
–
Czy
ona jest podobna do ciebie?
–
Z
wyglądu raczej nie, ale... sama nie wiem.
–
Więc
jednak jest podobna. To dlatego pomylił cię z tamtą. Ale mimo
wszystko dziwne to, te twoje sny.
–
On
nie pomylił się, mami. Jestem tego pewna, ale nie wiem dlaczego. A
ta dziewczyna... Jakbym ją znała, tylko nie wiem skąd...
Obraz
zniknął. Siedziałem gapiąc się na szafę, a później sięgnąłem
po telefon
–
„Halo
taxi” z Wałbrzycha? Dobry wieczór pani. Mam ogromną prośbę.
Chciałbym dowiedzieć się, gdzie, na jakiej ulicy, jest bar Erato.
Gdy jedzie się tą ulicą pod górę, jest po prawej stronie. To dla
mnie bardzo ważne.
–
Żaden
problem. Proszę chwilę zaczekać.
Słyszę
jej rozmowy przez radio z kierowcami, a po chwili mówi do mnie.:
–
Jest
taki bar. Na Wańkowicza. Gdzie przyjechać po pana?
–
Dziękuję
pani. Będę o was pamiętać potrzebując taksówki.
Otworzyłem
plan miasta. Wańkowicza. Gdy wysiadła z autobusu, poszła kawałek
do przodu i skręciła w prawo, a więc ten przystanek jest gdzieś
tutaj, na Andersa, to główna ulica, na pewno jeżdżą nią
autobusy miejskie. Później ulica skręcała lekko w lewo, a dalej
prosto i pod górę. Bar jest w takim razie tutaj, w pobliżu
skrzyżowania z Dubois.
Poszła
dalej, może paręset metrów i skręciła w lewo.... Tutaj nie ma
bocznej ulicy. Nie, ona nie szła ulicą, tylko jakimś wąskim,
ciemnym przejściem między drzewami. Krótkim, 10, może 20 metrów,
i wyszła na placyk.. Gdzie?
Zaraz,
z tego placyku odchodziły uliczki, takie małe, boczne. To musi
być... tutaj jest najbliżej. Te dwie ulice stykające się pod
kątem prostym, tuż przy Wańkowicza, ale nie mają z tą ulicą
połączenia. Tak, to skrzyżowanie Sudeckiej i Obrońców Pokoju.
Ten placyk. Pobiegła prosto i skręciła w lewo, do schodków w dół.
A więc ten dom jest na wewnętrznym rogu tych dwóch ulic i jest
nieco poniżej poziomu ulicy.
A
góra? Szukam jej zwiększając skalę planu, a gdy znajduję...
gdzie staliśmy lunaparkiem? Jaka to była ulica? Real! Jest. Ulica
Kusocińskiego. Tak, w linii prostej blisko. Prawie ten sam kąt
oglądu, a więc tamto widziane w wizjach okno jest w tym domu. To z
niego ta dziewczyna patrzy na Chełmiec.
Odłożyłem
laptopa i znowu zagapiłem się na jasny bok szafy. <<
Dla
wyjaśnienia: Erato jest jedną z muz, a jej imię w naszym języku
to Umiłowana. Ten bar kiedyś był w Wałbrzychu i posłużył mi w
tym wątku nieszczęśliwej młodzieńczej miłości.
Janka
uczepił się obsesyjny sen, w którym jakby wraca do chwili
poprzedzającej chwilę śmierci jego Doroty, czyli Małej, ale w
innym otoczeniu, w innym mieście.
>>
Ona
idzie gdzieś tam wyżej, a
ja muszę
tam być, muszę zdążyć.
Otwierając
drzwi samochodu rozejrzałem się: skrzyżowanie, krawężnik,
nierówne, duże płyty chodnikowe – dokładnie tak, jak
poprzednio. Mała szła od Kowalskiej w dół... Rozglądam się za
tabliczką, ale nie widzę.
Później,
teraz muszę jechać – myślę gnany strachem.
Wsiadając,
kątem oka rejestruję szeroki, równy wjazd na posesję kilka metrów
za samochodem. Ruszam i ostro skręcam w lewo, tyłem wjeżdżając
na podjazd aż pod bramę, przełączam bieg i łagodnie ruszam. Na
ulicy w lewo i pod górę. Tył samochodu ucieka mi na bok, ale
ujmuję gazu, kontruję kierownicą, prostuję i powoli rozpędzam
samochód.
Gdzie
jechać? Sięgam myślą: na cichy szum mojego silnika nakłada się
ryk kręconego na wysokich obrotach silnika tamtego samochodu, a w
tle ledwie słyszalne nastrojowe largo z Wiosny Vivaldiego.
Gdzie
jesteś? Patrzy pod nogi, nic nie widzę, a gdy podnosi na chwilę
wzrok, widzę starą czereśnię między dwoma domami. Patrzy chwilę
na siedzenie zrobione z desek, wysoko, między konarami i znowu na
chropawy, nierówny asfalt pod nogami.
Mała!
Nie
słyszy mnie i skręca w lewo. Tamten samochód ruszył uliczką pod
górę. Ja także jechałem pod górę mając nadzieję, że jadę w
dobrą stronę. Po chwili zobaczyłem kilkupiętrowy blok mieszkalny
ze stalowym kominem obok.
Samochód
skręcił w lewo i runął w dół ulicy, a ja dojechałem do
skrzyżowania przy bloku i znowu nie wiedziałem gdzie jechać. Po
lewej, pod blokiem, stoi tam pawilon sklepu spożywczego, a po
prawej, na ścianie tabliczka: ulica Iwana... Mi... Miczurina?
Gdzie
jestem?
Sięgnąłem
myślą i na skrzyżowaniu przed sobą zobaczyłem bordowy samochód.
To
przecież mój... Spojrzałem w prawo i ponad sto metrów dalej
zobaczyłem ją. Gdy ruszyłem, zza zakrętu wyjechał czerwony
samochód. Zarzuciło go, jechał z coraz większym bocznym
poślizgiem, sunąc wprost na idącą postać. Zacisnąłem ręce na
kierownicy i dodałem gazu, kierując samochód na tamten. Krzyczałem
do niej wiedząc, że nie zdążę, i obudziłem się z krzykiem na
ustach. <<
Jan
postanawia pojechać do Wałbrzycha.
>>
W Wałbrzychu, nim dotarłem do jej ulicy, znalazłem kiosk lotto i
dużą betulę obok. Gdy stałem przy niej, patrząc na skrzyżowanie
niżej, szeroki wjazd na posesję, ulicę pnącą się pod górę, na
żółtego słonika w końcu, ogarnęło mnie dziwne poczucie
rozdwojenia rzeczywistości. Byłem tutaj, a czułem, jakbym
przeżywał na nowo swoje sny, bo otoczenie było dokładnie takie,
jakim pamiętałem je ze swoich wizji.
Odruchowo
sięgnąłem myślą zapominając o tym, że ta łączność działa
rzadko, wyłączając się na długie tygodnie, by nagle włączyć
się niespodziewanie. Sięgnąłem i nic nie zobaczyłem.
Rozejrzałem
się, jakbym w otoczeniu chciał znaleźć podpowiedź i dopiero
teraz uświadomiłem sobie różnicę: nie było gołoledzi. To
raczej nie ten dzień, nie ten rok.
(…)
Później
stałem na brzegu placyku, patrząc na jej dom, mając za plecami te
wąskie przejście na główną ulicę, gdy w jednej chwili
usłyszałem za sobą chrzęst żwiru pod nogami i na obraz domu
nałożył mi się widok ciemnego przejścia z sylwetką mężczyzny
stojącego u wylotu, w świetle lampy ulicznej. Rozpoznałem się i
zrozumiawszy, odszedłem w dół ulicy. Przez chwilę słyszałem
odgłos szybkich, drobnych kroków na asfalcie i znowu zapanowała
cisza.
Stałem
nadal na ulicy, niezdecydowany. W końcu postanowiłem wrócić do
samochodu. Już miałem wyjść z głębokiego cienia, gdy zobaczyłem
jej sylwetkę: weszła szybko po schodkach na ulicę i skręciła w
prawo. Cofnąłem się, ale dziewczyna znowu skręciła w prawo i
poszła w dół ulicy.
A
jeśli to jednak dzisiaj?
Poszedłem
za nią, trwożliwie nasłuchując dźwięków samochodów w pobliżu.
Pewnie dlatego nie zauważyłem, że dziewczyna nagle odwróciła się
i szybkim krokiem podeszła do mnie.
–
Poznałam
pana. Dlaczego stoi pan pod moim domem i chodzi za mną?
Spojrzałem
w jej twarz i wszystko wokół zawirowało, znikając. Patrząc na
moją Małą, jak zawsze poczułem przemożną chęć dotknięcia
jej. Wyciągnąłem rękę, a ona stała nieruchomo, jakby
zaskoczona.
–
Mała...
moja Mała.
–
Nie
jestem pana Małą. Przecież ona nie... przecież jej nie ma –
usłyszałem zmieniony, łamiący się głos stojącej przede mną
Doroty.
–
… Przepraszam
cię.
Patrzyłem
na nią: z rysów twarzy nie była podobna do Małej, ale przecież
było w niej coś, co powodowało te moje przewidzenia. Coś, co
czyniło inny kolor jej oczu czy kształt ust szczegółami dla mnie
nieistotnymi.
–
Niech
pan mi powie, co to się dzieje? Dlaczego widziałam... ją?
–
Nie
powiem... Nie wiem.
–
A
dlaczego idzie pan za mną może pan powiedzieć?
–
Spróbuję.
Przyjechałem sprawdzić, czy jesteś bezpieczna. Grozi ci
niebezpieczeństwo. Wypadek.
–
Skąd
pan może o tym wiedzieć? Kim pan jest?
–
Powiedzmy,
że jestem twoim aniołem stróżem. Idziesz do sklepu? Chodź,
odprowadzę cię. Po to tu jestem.
–
Anioł,
który ma mnie pilnować? – było trochę kpiny w jej głosie.
–
Tak.
Nie mam skrzydeł, ale dla ciebie jestem nim. Przejechałem 600
kilometrów po to, abyś bezpiecznie wróciła do domu.
(…)
–
...
Czy pan słucha muzyki baroku?
–
Nie,
nie słucham i nie ciąg mnie więcej za język. Proszę.
–
To
po co przyjechał pan? Aha! Aby chronić mnie, tak?
–
Tak.
Nic ci nie grozi, nie musisz się obawiać, tylko nie chodź ulicami
ze słuchawkami w uszach i idąc nie rozmawiaj przez telefon.
–
Dlaczego?
–
Bo
wtedy nie słyszysz samochodów.
–
Więc
zagraża mi samochód? A jak zginęła Mała?
–
Zapłaciłaś?
To chodź. Odprowadzę cię do domu.
(…)
–
...
Co ja mam z nią wspólnego? Dlaczego widzi ją pan patrząc na mnie?
Przecież nie jestem podobna do niej.
Zatrzymałem
się i chwyciłem ją za rękę.
–
Doroto,
posłuchaj mnie uważnie. Posłuchaj i zapamiętaj, bo to bardzo
ważne dla ciebie! Nie szukaj tej wiedzy. Nie drąż tej starej
historii dla swojego dobra. To moja szczera rada dla ciebie.
Posłuchaj się, proszę cię o to.
–
Pan
coś wie i ukrywa to przede mną. Ja wiem co: te moje obrazy czy
sny.. pan także je ma. Jest coś, co dotyczy i mnie i pana. To
dotyczy także pana Małej. Pan wie, co to jest!
–
Doroto,
trzymaj reklamówkę i idź. Niech twoja matka nie widzi nas, bo
będzie niepokoiła się o ciebie.
–
Co
łączy mnie z Małą!?
–
Idź
już. Dobranoc, Doroto.
–
Czuję,
jakbym znała pana od zawsze. Pan wie dlaczego!
–
Nie
szukaj odpowiedzi. Bądź szczęśliwa.
Odwróciłem
się i poszedłem w dół ulicy.
–
Dobrze
wiesz, że nie jestem i wiesz dlaczego tak jest! Powiedz mi!
W
jej głosie była dokładnie taka sama złość, jaką czasami
okazywała wobec mnie Mała. Zacisnąłem pięści i przyspieszyłem
kroku.
–
Wyciągnę
to z ciebie! Zobaczysz!! – dobiegł mnie jej krzyk. <<
>>W
nocy obudziło mnie zimno. Na kwadrans włączyłem silnik i
założyłem na siebie drugi sweter. Usypiając, myślałem o
upalnych latach na wsi, u babci.
Znowu
szedłem tą uroczą dróżką wijącą się wśród pól. Stopy
nagrzewał mi pył lessy, wychylone kłosy zboża dotykały moich
nóg, a ja, ogarniając spojrzeniem słoneczny przestwór wokół,
karmiłem swoją tęsknotę za latem.
–
Wiedziałam
że pan przyjdzie.
Nie
zauważyłem jej siedzącej na miedzy, pół zakrytej gęstym
krzakiem tarniny i dopiero teraz zrozumiałem, że moja chęć
zobaczenia tych pól, tej drogi, była moją odpowiedzią na jej
wołanie.
–
Skąd
wiedziałaś?
–
Przecież
jest pan moim aniołem stróżem. – uśmiechnęła się
łobuzersko.
–
Skąd
wiedziałaś, jak mnie tutaj sprowadzić?
–
Raz
byłam przy waszej rozmowie... co ja mówię! Słyszałam, jak pan
mówił o tej tarninie. No i raz już tutaj byłam. Pan też.
Siadłem
na miedzy po drugiej stronie dróżki i patrzyłem na nią. Powróciło
wrażenie tak zadziwiającego jej podobieństwa do Małej.
–
Nie
posłuchałaś się.
–
Dziwi
się pan? Może dla pana coś takiego, jak te nasze spotkanie tutaj,
to normalka, ale nie dla mnie. Gdzie my jesteśmy?
–
W
swoich snach. Leżysz w łóżku i śpisz.
–
Znowu
nie chce pan powiedzieć, a przecież anioł stróż pomaga
człowiekowi. Gdybym nie wiedziała, że kochał się pan z Małą,
to chyba uwierzyłabym w tego anioła.
–
Dlaczego
uważasz, że anioł jest istotą aseksualną?
–
Czyli
mam wierzyć?
–
Powinnaś.
–
Kto
wie, może to i racja. W ten sposób wiele dałoby się
wytłumaczyć...
–
Na
przykład?
–
Na
przykład: dlaczego rozmawiając z panem czuję w sobie taki...
spokój? Nie wiem.. Czy i ze mną mógłby pan robić takie czary jak
z Małą?
–
Jakie
czary?
–
A
chociażby to mówienie przez ręce?
–
To
nie były czary, a odmiana telepatii. Dlaczego z tobą miałbym tego
próbować?
–
Bo
wiem, jak ona reagowała na to. Ja... ja też tego potrzebuję. Ty,
aniele, możesz i mnie tak pomóc. Ja to wiem. Czuję to.
–
Jak
mam ci pomóc? Czego oczekujesz?
–
Weź
mnie za ręce i zrób tak, żebym była jak inne dziewczyny. Chcę
być kochana i szczęśliwa.
–
Nie
mogę.
–
Jak
to: nie mogę?! A przez kogo ja mam te kłopoty, co?! Pan kłamał,
mówiąc, że nie słucha baroku i ja wiem dlaczego! Bo ja mam to od
pana!
Łzy
stanęły w jej oczach, a usta wykrzywiły się. Z trudem panowała
nad wybuchem płaczu.
–
I...
i nie tylko to – dokończyła.
Milczałem.
Co miałem mówić?
–
A
najgorsze jest to, że ufam panu i nie czuję do pana żalu o to
wszystko.
–
Doroto,
dałbym wiele za możliwość pomocy, ale naprawdę nic nie mogę
zrobić. Może tylko to: nie zobaczysz mnie już. Ani tutaj, ani na
jawie. W ten sposób mogę ci pomóc.
–
Dzięki
za taką pomoc – prychnęła.
Nie
patrzyła na mnie. Czułem, że jest zła na siebie o to, że tyle
powiedziała o sobie.
–
Doroto,
pójdę już. Nie wołaj mnie tutaj, bo nie przyjdę. Tak będzie
lepiej dla ciebie.
–
Właśnie
przyznałeś się, że jesteś przyczyną moich kłopotów, aniele.
Spojrzałem
na nią jeszcze raz, jakbym chciał zapamiętać jej wygląd i
odszedłem.
–
Przyjdziesz,
aniele, przyjdziesz! – zawołała za mną.
–
Ja
wiem, że przyjdziesz...
Zapragnąłem
się obudzić .
Wstawał
oszroniony, pogodny dzień. Przetarłem oczy, podniosłem oparcie
fotela i ruszyłem do domu. <<
>>
Muzyka była tylko tłem dla moich wspomnień. To bardziej ich
słuchałem, niż syringi i Albinoniego.
Później
moje wspomnienia rozmazały się i...
–
Po
koncercie macie iść na bal, tak?
–
Jaki
tam bal, mami. To po prostu...
–
Co?
–
Cicho,
cicho mami...
–
Co
się stało?
–
On...
on nas teraz słyszy! Mami, słuchał utworu na fletnię Pana i
myślał o... o swojej narzeczonej, a teraz... słucha nas.
–
O
czym ty mówisz?
–
O...
o swoim aniele stróżu.
–
Dziecko,
my nie możemy słyszeć swoich stróżów.
–
Jego
słyszę. Widzę go też, a raz, nie, dwa razy widziałam naprawdę.
Rozmawiałam z nim. To ten facet z lunaparku.
–
Ty..
ty ciągle myślisz o ojcu?
–
Ja
wiem, jak było i jest z moim ojcem. Od niego wiem.
–
Co
wiesz?
–
Prawdę,
mami. On wie, gdzie mieszkamy, ale nie chce nas znać.
–
...
A skąd on to wie? Co to za facet?
–
On
wie o mnie wszystko. Zresztą, ja też dużo o nim wiem. On jest
taki... nie wiem, jak to określić, ale gdy rozmawiam z nim, ogarnia
mnie takie cudowne uczucie... zrelaksowania? Nie, inaczej. Och, mami,
nie wiem. Muszę jeszcze zrobić to i owo przed wyjściem, więc może
innym razem porozmawiamy.
–
Powinnaś
przyprowadzić go. Chciałabym poznać tego
mężczyznę.
–
Powiedział,
że nie spotka się ze mną więcej, ale ja go spotkam. Wiem jak to
zrobić i zrobię.
–
Dorotko,
niepokoisz mnie trochę.
–
Ależ
mami! Jeśli z jego powodu, to niepotrzebnie. Naprawdę!
(...)
–
Dupek!!
Gniew
kipi we mnie, a po chwili czuję zimno nocy. Ona idzie, później
biegnie, a jej gniew stopniowo zamienia się w żal i łzy. Na koniec
w rozpacz. Leżę, słucham, a jej rozpacz jest moją. Gdy w końcu
zmęczona i zziębnięta wchodzi do domu, pada na łóżko i płacze.
Gdy czas zrobił swoje uspokajając ją, słyszę szept.:
–
Pomóż
mi, aniele. Ja wiem, że możesz. Wiem, że słyszysz. Pomóż mi.
Stoję
po drugiej stronie polnej drogi i patrzę na nią. Rezygnację ma na
twarzy i zaczerwienione oczy. Gdy oderwała je od dalekiego horyzontu
i spojrzała na mnie, zobaczyłem na jej twarzy nieśmiały uśmiech.
–
Słyszałeś
– to było bardziej stwierdzenie, niż pytanie.
–
Słyszałem.
–
To
zaczęło się ze trzy lata temu. – znowu patrzyła daleko, na
styk nieba i ziemi.
–
Teraz
uważam, że od tamtego roku, gdy spotkałam cię w tym lunaparku,
aniele. Na początku, to myślałam, że to nic, przypadek, zdarza
się. No wiesz... Później zauważyłam, że... później było
gorzej. – spojrzała na mnie – Pomóż mi, aniele. Ty wiesz
co mi jest. Dlaczego czuję się taka?.. Dlaczego mi tak... –
rozłożyła ręce w geście bezradności.
–
Doroto...
– nie wiedziałem, co powiedzieć i jak jej pomóc.
–
Doroto,
twoja mama ma racje mówiąc, że jesteś wspaniałą dziewczyną.
Będziesz rozumiana i kochana. Znajdziesz bratnią duszę. Obiecuję
ci to.
–
Jak,
skoro sama siebie nie rozumiem? Coraz to coś nowego, nieznanego i
niezrozumiałego wychodzi ze mnie. Widzę nieznane miejsca, słyszę
nieznanych mi ludzi. Nagle okazuje się, że wiem coś, to znaczy
znam się na czymś, albo mam swoje zdanie o sprawach, nad którymi
nie zastanawiałam się. Raz mój chłopak jest fajny, wesoły i
dobrze mi z nim, a później widzę go takim... nie mam o czym z nim
rozmawiać, bo różnimy się we wszystkim.
–
Doroto,
to jest właśnie twój problem. Twoja wiedza, zainteresowania,
oczytanie, są ponadprzeciętne. To jest powód twoich kłopotów ze
znajomymi: po prostu za dużo wiesz i ta wiedza wynosi cię ponad
nich.
–
Chcesz
mi powiedzieć, że jestem dla nich za mądra? Przecież to
nieprawda. Moje kłopoty dotyczą facetów, nie kumpelek. Z nimi nie
jest źle.
–
Jesteś
dopiero na początku tej drogi. Na pewno znajdziesz takich facetów,
z którymi będzie ci dobrze.
–
Aniele,
gadasz jak...
–
Stary
zgred?
–
Przepraszam
cię.
–
Masz
rację.
Patrzyliśmy
na siebie. Ona z ciekawością, ja... Ja musiałem cały czas
pamiętać o tym, że jest Dorotą z Wałbrzycha, nie Małą, ale
było to rozumowe.
–
Powiedz
prawdę.
–
To,
co powiedziałem jest prawdą.
–
Ale
nie całą. Ciągle nie mówisz najważniejszego.
–
Ta
wiedza w niczym ci nie pomoże.
–
Wolałabym
sama przekonać się o tym.
–
Nie
mogę.
–
Przyszedłeś
tutaj pomóc mi, prawda? Jak chcesz to zrobić nie mówiąc mi, co
się dzieje ze mną?
–
Nic
się z tobą nie dzieje. Po prostu nie układa ci się z chłopkami i
to wszystko. Tak bywa. Znajdzie się taki, który przerwie złą
passę.
–
Jak
to: nic się nie dzieje? To dlaczego słyszę twoją Małą? Dlaczego
śpimy, a jesteśmy oboje tutaj?
–
To
miejsce jest przypadkowe. Równie dobrze mógłby to być bar
dworcowy. Masz takie same zdolności telepatyczne, jakie miała moja
narzeczona, i dlatego możesz dowiadywać się o mnie i o niej –
ode mnie. Także "przychodzić" tutaj.
–
Od
ciebie? Nic mi nie mówisz.
–
Ode
mnie, to znaczy wprost z mojej pamięci. Mam w niej wszystkie chwile
z Małą. Tam je wyczytałaś. To wszystko.
–
Nic
takiego nie robiłam. To one same tak przychodzą do mnie.
–
Tą
telepatyczną łącznością steruje się swoją wolą. Dobrze o tym
wiesz, bo właśnie ten fakt wykorzystujesz do sprowadzenia mnie
tutaj. Nie będzie tego wbrew niej.
–
Czy
to znaczy, że chciałeś tutaj przyjść?
–
Chciałem
ci pomóc. Jestem twoim aniołem stróżem. Zapomniałaś o tym?
–
Anioł
tęskniący za swoją miłością. Dziwnym jesteś aniołem...
Dlaczego chcesz mi pomóc?
–
Jesteś
podobna do mojej narzeczonej.
–
Nie
jestem. Wiem, jak wyglądała.
–
Wiesz,
że jesteś.
–
I
tylko dlatego?
–
Pomagałbym
także wtedy, gdyby nie było tego podobieństwa. Po to jesteśmy.
Pamiętasz słowa Antygony?
–
Kochać
przyszłam, nie nienawidzić... Aniele! Niech cię cholera! To też
mam od ciebie! Nie tylko zamiłowanie do muzyki klasycznej, ale i do
sztuki greckiej. Do ich mitologii pewnie też. Co jeszcze dałeś mi?
–
Nie
dawałem ci tego. Nie mam takich możliwości.
–
Nie!?
Możesz pojawiać się w moich snach tak, jak raz na kilka lat
pojawiasz się w moim życiu burząc je zupełnie. Co jeszcze możesz?
Milczałem.
–
Patrzę
na ciebie i wydaje mi się, że w twoich oczach znajduję coś, co
było kiedyś moje. Jakiś dar utracony. Wiem, że to jest twojej
Małej, bo ty ciągle ją widzisz. To do niej przyszedłeś, nie do
mnie. Jej chcesz pomóc i sobie, nie mnie.
–
To
nie tak. Doroto... jest coś, co w przedziwny sposób nas łączy:
mnie, ciebie i Małą, ale to tobie, Doroto, tobie! chciałbym pomóc,
a robiąc to, pomagam sobie i pamięci Małej.
–
Co
nas łączy?
–
Nie
powiem. Nie pytaj, bo będę zmuszony odejść stąd. Jednym z
elementów tego związku jest nasze słyszenie się i twoja wiedza o
Małej. Wiem, że przeszkadza ci to. Możesz przerwać napływ jej
wspomnień. Nie buntuj się, nie szarp, a powiedz sobie, że nie
chcesz ich widzieć. Wystarczy, że to twoje "nie" będzie
absolutnie szczere, wypowiedziane w zgodzie z samym sobą, a tamto
nie pojawi się więcej. Twoja wola decyduje o tym.
Patrzysz
na ten krajobraz wokół. To Lubelszczyzna. Tutaj spędziłem swoje
dzieciństwo, ja ten obraz stworzyłem z pamięci. Jesteśmy tutaj
oboje, bo chcieliśmy tego. Trzeba było mojej i twojej woli do tego
spotkania.
–
Mówisz
to tak normalnie, a my przecież śpimy!
–
Śpimy
ale i śnimy. Czasami to się zdarza.
–
Spotykałeś
się tutaj z Małą?
–
Raz
byłem tutaj z nią. Tą drogą szliśmy do mojej babci.
(...)
–
Wiesz...
dopiero przy tobie zrozumiałam, ile tracę nie mając ojca. Dobrze
mi się z tobą rozmawia.
–
Mnie
także sprawia przyjemność rozmowa z tobą.
–
To
dlaczego mówiłeś, że nie spotkasz się ze mną więcej?
–
To
nie znaczy, że nie chciałbym. Chodzi o wiedzę, której ludzie nie
powinni poznać, bo może im zaszkodzić. Tobie chcę pomóc, nie
szkodzić.
–
Wiedza,
która ma zaszkodzić? Jeśli nie pamiętasz, to przypomnę ci, że
moja własna pra – prababka Ewa namówiła do zjedzenia owocu
wiedzy twojego pra – pradziadka. Myślę, że ja też dam radę.
–
Dała
radę, a później już do końca życia musiała mordować się z
nim i dzieci mu rodzić w bólu. Zapomniałaś o tym?
–
A
może nie miałabym nic przeciwko temu?
–
Jak
słyszę, humor poprawił ci się. Cieszę się, że chociaż trochę
zapomniałaś o tej niesmacznej scenie na balu.
–
Jezu!
Słyszałeś?! Dlaczego podsłuchujesz mnie?
–
Sama
mi to wysłałaś. Mówiłem ci o tym. Musisz nauczyć się panować
nad swoimi emocjami, także tymi ukrytymi, które wpychasz w głąb
siebie, bo nie chcesz o nich myśleć, czy wstydzisz się. Wtedy nie
będziesz miała kłopotów ze sterowaniem lotem swoich myśli i ja
usłyszę tylko to, co będziesz chciała.
–
..
Masz rację, aniele. Gdy zaczęłam kłócić się z nim,
pomyślałam... nie, samo mi się pomyślało o tobie. Że chciałabym
być tutaj... Rozumiesz mnie?
–
Rozumiem.
Dziękuję ci za szczerość.
–
Sama
dziwię się jej. Czasami myśli mi się, że ty pewnie i tak wiesz
wszystko o mnie, więc co tu oszukiwać. Wiesz wszystko?
–
A
kto o was, kobietach, może wiedzieć wszystko?
–
Anioł
stróż.
Roześmialiśmy
się oboje.
–
Czy
to znaczy, że mogę dalej mówić ci na ty, aniele? Czuję się tak,
jakbym znała cię od zawsze.
–
Aniołem
jestem od twojego urodzenia i możesz tak mówić.
–
Dzięki.
Dla Małej robiłeś jakieś czary. Czy mógłbyś zrobić to dla
mnie?
–
Jesteś
uśmiechnięta i zdrowa. Co jeszcze chciałabyś?
–
Szczęścia.
Albo chociaż tej pogody, jaką czuję teraz w sobie.
–
Szczęścia
nie mogę dawać, bo ono jest w tobie. Tam go szukaj. Doroto, mógłbym
spróbować wspomóc cię, ale nie jest to możliwe. Nie możemy
tutaj dotykać
się, a
dotyk jest potrzebny do tej pomocy.
–
Dlaczego
nie
można?
–
Nie
bardzo wiem. Pewnie dlatego, że oboje śpimy oddaleni od siebie
setkami kilometrów, a tutaj jesteśmy tylko myślą. Wiem, że taka
próba kończy się przerwaniem snu.
–
To
przyjedź do mnie! Sam mówiłeś, że chciałbyś.
–
Ale
nie powinienem i nie przyjadę.
–
Czego
ty się boisz, aniele? Chyba nie tego, że będę chciała cię
usidlić. Swoich aniołów nie podrywa się.
–
A
szkoda.
Patrzyła
chwilę na mnie nim się roześmiała.
–
Zawsze
chodzisz tak ubrana?
Miała
na sobie duży, rozciągnięty sweter z rękawami wywiniętymi prawie
do łokci, pod nim podkoszulek, a na tyłku duże bokserki męskie z
misiem Puchatkiem. Zdziwiona spojrzała na siebie, a po chwili z
wyraźnym zakłopotaniem na mnie. Gdy zobaczyłem jej minę,
roześmiałem się.
–
Ja
się w to nie ubierałam. Przecież spałam.
–
Pamiętaj:
twoja wola kieruje tutaj wszystkim. Masz na sobie to, o czym
odruchowo pomyślałaś "idąc" tutaj. Gdybyś pomyślała
o sukni wieczorowej, miałabyś ją na sobie. Idę o zakład, że
śpisz w tych bokserkach, a o swetrze pomyślałaś, bo jest zima i w
twoim pokoju nie jest za ciepło.
–
Masz
rację, aniele. Dobrze, że w naszym świecie nie jest teraz lato.
–
Dlaczego?
–
Bo...
bo wtedy śpię na golasa.
–
Mnie
to nie przeszkadzałoby.
Znowu
roześmialiśmy się.
–
Dobrze
mi z tobą, aniele.
–
Po
to ma się aniołów, dziewczyno.
–
A
co by się stało, gdyby teraz do pokoju weszła mami?
–
Gdyby
cię nie budziła, to nic. Mogłaby zobaczyć twój uśmiech.
–
A
gdyby obudziła?
–
Zniknąłbym
razem z tymi polami wokół, a ty otworzyłabyś oczy i zobaczyła
swoją mami.
–
A
gdybyś miał już dosyć tego siedzenia tutaj ze mną?
–
Jeśli
pomyślisz, że nie chcesz być tutaj, wszystko znika, a ty śpisz
dalej – już bez tego snu.
–
Mądrze
to pomyślane, ale ja tak nie pomyślę. Zaczekam na ciebie, aniele.
–
To
długo będziesz czekała.
–
Mam
czas i jestem cierpliwa.
–
Ty
cierpliwa? Na koniec tej waszej kłótni myślałem, że twoja furia
zmiecie tego chłopaka z ziemi.
–
Bo
nie cierpię udawania, a on wszystko udawał! Nie tylko swoje uczucie
do mnie, ale nawet zainteresowanie muzyką baroku! Wyobrażasz to
sobie?!
–
Nie.
–
No
właśnie! Ja też nie. Kiedyś ujął mnie słowami zachwytu nad
porami roku Vivaldiego, a dzisiaj coś mnie tknęło i sprawdziłam w
przewodniku koncertowym. Tam był taki sam opis. Wkuł go na pamięć
i tyle!
–
Który
koncert podoba ci się najbardziej?
–
Oczywiście
"Zima"! Ostatnia jej część jest boska!
–
Pamiętasz
ją dobrze? Zagraj mi, proszę. Będę wiedzieć,
jaką ją pamiętasz.
–
Jak
to zagrać?
–
Pamiętasz
nasze pierwsze spotkanie tutaj? Pomyliłem cię z Małą, ty fuknęłaś
na mnie i odeszłaś. Gdy zbliżałem się, w myśli słuchałaś
koncertu Vivaldiego na wiolonczelę.
–
Pewnie,
że pamiętam. Ja wtedy nie spodziewałam się ciebie tutaj. Sama nie
wiedziałam gdzie byłam, ani jak się tam znalazłam. Teraz wiem, że
myślałam o tobie, aniele. Wtedy też mógłbyś mi pomóc, jak
dzisiaj, ale nie wiedziałam o tym.
–
Rozumiem
cię. My, aniołowie, jesteśmy bardzo cierpliwi i wyrozumiali.
Szczególnie wobec słabości płci nadobnej.
–
Tak?!
A jakie to mają być słabości?
–
A
na przykład słabość do Vivaldiego.
–
Oj,
aniele, kręcisz!
–
A
ty nie grasz. Zaczynam podejrzewać, że ta twoja miłość do
Antosia jest tylko udawaniem.
–
Co?!
Ja go uwielbiam!
–
To
graj.
–
To
słuchaj.
Najpiękniejsze
wykonanie "Zimy" słyszałem właśnie wtedy. Było w nim
oczarowanie groźnym majestatem srogiej zamieci śnieżnej, był
zachwyt mroźnym zmierzchem, gdy czerwone słońce barwy swej udziela
białemu światu. Była też w nim tęsknota za latem, gdy za oknem
mokra plucha. Gdzieś w tle mignęła mi góra Chełmiec w czarno –
białej tonacji barw zimowych.
Dziewczyna
siedziała z rękoma oplecionymi wokół kolan, z niewidzącym
wzrokiem utkwionym w horyzont.
–
Dziękuję
ci, Doroto. Widziałem najpiękniejszą zimę stulecia. Chełmiec
fascynuje cię. Byłaś na tej górze?
–
Słyszałeś?
A co widziałeś?
–
To,
co i ty: gwałtowną zamieć śnieżną, górę, mroźny zmierzch z
czerwonym słońcem.
–
Niesamowite!
Jak ty to robisz?
–
To
proste. Ty wysyłasz, ja słucham i patrzę. Też to potrafisz. Byłaś
na Chełmcu?
–
Nie
raz. Czekaj! Aniele, skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? Przez to
oglądanie?
–
Przez
wiele lat oglądałem tę górę przez okno twojego pokoju. Gdy kilka
lat temu przyjechałem do Wałbrzycha i zobaczyłem ją, zrozumiałem,
że tutaj mieszkasz. Jej widok dał mi wskazówkę co do dzielnicy, a
ostatecznie pomógł bar Erato i to żwirowe przejście między
drzewami z Wańkowicza
na Sudecką. Wystarczyło dowiedzieć się, na jakiej ulicy jest ten
bar i zastanowić się nad mapą.
–
A
ja myślałam, że to takie czary: pstryk i już.
–
Teraz
nawet aniołowie posługują się w swoich czarach komputerem.
–
I
sennymi widziadłami. Oglądałeś mnie w pokoju?
–
Widziałem
górę przez okno twojego pokoju, bo byłaś zachwycona patrząc na
nią. To dlatego.
Kręciła
głową, zadziwiona usłyszanym, gdy nagle spojrzała mi w oczy.
–
Aniele,
od jak dawna mnie znasz? To chyba możesz mi powiedzieć. Skąd
wiedziałeś, że urodziłam się nad ranem pierwszego grudnia 2003
roku?
–
Masz
rację, Doroto. Byłem przy twoich narodzinach. To znaczy czułem jak
się rodziłaś.
–
Czułeś?
Co?
–
To,
co ty czułaś. Napór na całe ciało, niechęć czy może strach
przed tym naporem, który wgniatał cię gdzieś. Później tchu ci
brakowało, bolało cię, a na koniec poczułaś zimno na całym
ciele, oczy poraził ci ostry blask i zabolał cię klaps w tyłek.
Zaczerpnęłaś po raz pierwszy powietrza i zaczęłaś krzyczeć.
Ostatnie co pamiętam, to twoje uspokojenie się, gdy poczułaś
zapach matki.
–
To...
to... Jasna cholera! Aniele, kim ty jesteś?!
–
Ty
myślałaś, że z tym aniołem to taki dowcip, tak?
–
Ale...
nie, aniołowie nie mają kochanek!
–
A
skąd ty to możesz wiedzieć, co?!
–
...
Mówiłeś, że śpisz teraz gdzieś tam. Masz dom? To nie tam, w
górze?
–
Zgłupiałaś?
Tam jest pusto i zimno. Pewnie, że mam dom, a właściwie tylko
pokój. Wiesz, nie
jestem zamożnym
aniołem.
–
Biedny
anioł mi się trafił, cholera... Nie! Nie wierzę! Masz jakieś
dowody?
–
Cholera!
Nie wiedziałem, że idę na przesłuchanie.
–
Anioł...
To jak mam do ciebie mówić? Święty?
–
Ty
chyba faktycznie zgłupiałaś. Tak, jak do tej pory. Byłoby mi
miło, gdybyś czasami użyła mojego imienia. Jestem Jan.
–
Nie
Gabriel?
–
Nie.
–
To
powiedz, co jeszcze widziałeś.
–
Byłem,
gdy stawiałaś pierwsze swoje kroki. Byłem, gdy mama schowała ci
smoczek. Czułem twój strach, gdy ona kłóciła się z twoim ojcem.
Bałaś się go, nie lubiłaś. Miałaś cztery lata, gdy w dzień
nowego roku włączyłaś telewizor i słuchałaś koncertu
noworocznego. Wtedy po raz pierwszy usłyszałaś wiolonczelę i od
razu zostałaś jej dźwiękiem oczarowana.
–
...
Przepraszam cię, aniele.
–
Nie
ma sprawy. Uśmiechnij się i będziemy kwita.
–
O,
Boże!.. Zaraz, a widujesz Go?
–
Nigdy.
Nawet nie wiem, czy istnieje.
–
Jak
to? To co każe ci pomagać mi?
–
To
nie boski nakaz, a pewien imperatyw, który jest we mnie. To jest to
coś, co nas łączy.
–
I
o czym nie chcesz mi powiedzieć.
–
To
samo.
–
Każdy
ma anioła?
–
Takiego
jak ja – tak, ale bardzo rzadko się zdarza, aby oni oboje
odnaleźli się. Bardzo rzadko.
–
Czy
to znaczy, że jestem szczęściarą?
–
Doroto...
nie wiem. Myślę, że to będzie zależeć od tego, na ile będę
mógł ci pomóc, a głównie od ciebie samej. Szczęścia nikt ci
nie da, nawet twój anioł.
–
Czy
ty kiedyś... umrzesz?
–
Tak,
Doroto.
–
To
wtedy zostanę sama?
–
...
Nie chcę o tym mówić.
–
Przepraszam
cię.
Milczała,
rzucając mi ukradkowe spojrzenia, a ja czułem zadowolenie, bo ona
uwierzyła w tego anioła. Tak było lepiej – uznałem.
–
Tyle
tutaj siedzimy i nikt tędy nie przechodził.
–
A
kto miałby przechodzić?
–
No...
ci, którzy tutaj mieszkają.
–
Doroto,
to nie jest rzeczywisty świat, tylko wytwór mojej wyobraźni.
–
Zapomniałam.
Pogmatwane to wszystko... Jeśli tak, to gdybyś sobie coś
wyobraził, to byłoby?
–
Byłoby.
–
Ale
klawo masz! Też bym tak chciała!
–
To
chciej, a będzie to.
–
Mogę?
Naprawdę?
–
Możesz.
Pomogę ci.
–
A
jak to zrobić?
–
Wyobraź
sobie dokładnie to coś i już.
–
Tylko
tyle? To ja bym chciała... o, cholera! Zobacz, aniele! Zobacz!
Zza
krzaku tarniny powoli, rozglądając się, wyszedł bocian, stanął
na drodze między nami, popatrzył chwilę na nas, i oddalił się
kiwając długą szyją.
–
Aniele!
Dokładnie taki, jak chciałam! Dokładnie! Mogę jeszcze raz
spróbować?
–
Jak
mam na imię?
–
Jasiu,
pozwól mi.
–
Czaruj.
–
Super!
Co tu wymyślić...
Była
rozradowana i podniecona. Zacisnęła obie dłonie przy twarzy i
patrzyła w górę. Po chwili wiedziałem, że nie tylko natchnienia
tam szukała.
Czarna
chmura burzowa zmaterializowała się nad nami, gwałtowny powiew
wiatru sypnął nam w twarze pyłem drogi, a w uszy uderzył suchy
trzask bliskiego piorunu. Ona krzyknęła, poderwała się i
podbiegła do mnie.
–
Boję
się – wyciągnęła do mnie dłoń.
Przez
moment widziałem moją Małą bojącą się grzmotów i zaraz
wszystko znikło.
Budzik
na biurku wskazywał dziesiątą.
Zapomniałem
zrobić zakupy i musiałem zadowolić się jakąś starą konserwą
rybną zapitą rosołem z proszku.
Później
siadłem przy biurku i... Tak, do cholery! Tak!! Czekałem na wieczór
i spotkanie z nią. Tłumaczyłem się przed sobą, że to udawanie
anioła ubezpieczało ją przed poznaniem prawdy, ale jednocześnie
wiedziałem, że nie powinienem, bo w czasie rozmów z nią mogło mi
się coś powiedzieć, co dałoby jej do myślenia. A myśleć
potrafiła, była inteligentną dziewczyną.
(...)
Widziałem
jej głowę ponad tarniną, a gdy podszedłem bliżej, zrozumiałem
dlaczego nie siedziała. Chciała pochwalić się swoją kreacją
koloru mocnej herbaty, która zaczynając się bardzo śmiałym
dekoltem, obejmowała jej smukłą kibić i spływała aż do kostek.
Jej długie włosy lśniły barwą słonecznego bursztynu.
–
Cześć,
anioł. Co się tak gapisz?
–
A
czy nie tego oczekiwałaś?
–
Punkt
dla ciebie. Wiesz, chciałam sprawdzić, czy będzie tak, jak
mówiłeś.
–
Dotyk
także sprawdziłaś.
–
Zapomniałam,
bo byłam przestraszona. Chyba za dobrze wyobraziłam sobie tę
burzę.
–
Była
bardzo realistyczna.
–
Właśnie!
Uśmiechnęła
się. O, bogowie! Ten uśmiech... przecież pamiętam uśmiechy
Małej, wszystkie pamiętam. Były takie same.
–
Aniele...
–
Słucham
cię, Doroto.
–
Ale
jesteś przy niej.
–
Przepraszam
cię. Wyglądasz oszałamiająco.
–
Dziękuję.
Tyle mam pytań do ciebie! Wszystko jest takie niesamowite w naszej
znajomości, a już ty najbardziej.
–
Co
niesamowitego jest we mnie?
–
A...
a chociażby to, że zgubiłeś gdzieś skrzydła i nawet tego nie
zauważyłeś.
–
Oj
Doroto, Doroto! Kto w obecnych czasach macha skrzydłami? Nie lepiej
wsiąść do żelaznego ptaka?
–
To
tak je nazywacie?
–
Nazywamy
je samolotami, ale ja nimi nie latam. Jeżdżę swoim starym fordem.
–
No
właśnie. Jesteś aniołem, umiesz czarować, a jednocześnie
jeździsz starym fordem. Dziwne to.
–
Tylko
z powodu waszych stereotypów.
–
Skrzydła,
biała szata z prześcieradła, dłonie złożone do modlitwy?
–
No
właśnie.
–
Wiesz,
miałam chęć powiedzieć o wszystkim mamie, ale ona zaraz
martwiłaby się o mnie.
–
Masz
rację. Lepiej jej nie mówić. Ona nie ma kontaktu ze swoim aniołem.
–
A
jak ty mnie znalazłeś? Mówiłeś, że zdarza się to bardzo
rzadko.
–
Nie
wiem.
–
Nie
wierzę ci. Znowu ukrywasz coś przede mną.
–
Ja
po prostu nie wszystko mogę ci powiedzieć.
–
Wiem.
Dla mojego dobra.
(...)
–
Doroto,
gdy będziesz mieć poważne kłopoty, gdy będziesz chora, albo po
prostu będzie ci źle czy smutno, zawołaj mnie. Nie przyjadę, bo
mój ford dużo pali, ale usłyszę cię i pomogę.
–
Ty
jednak umiesz czarować!
–
Jestem
aniołem.
–
Wiesz,
czuję się przy tobie jak przy ojcu, mimo że ty wcale nie patrzysz
na mnie jak ojciec.
–
Przepraszam
cię. Postaram się...
–
Nie,
nie! To jest miłe! Gdy wyszedłeś zza tego krzaka i patrzyłeś na
mnie, zobaczyłam twoje oczy, a w nich...
–
Co
zobaczyłaś?
–
Oczarowanie.
Zachwyt.
–
Doroto,
ja...
–
Cicho,
teraz ja. To jeszcze nic, bo ja sama poczułam się... piękna.
–
Cóż,
to taka reakcja męskiego anioła na widok pięknej kobiety.
–
Czy
mówienie mi komplementów należy do twoich obowiązków?
–
Oczywiście!
Wszak poprawia ci nastrój.
–
To
daruj je sobie. Zwalniam cię z tego obowiązku, bo może jest
uciążliwy dla ciebie.
–
Dymisji
nie przyjmuję z powodu radości, z jaką spełniam ten mój anieli
obowiązek.
–
No
dobrze. Ponieważ spełniasz go dobrze, pozwalam ci dalej spełniać.
–
Dziękuję
za łaskawość, pani.
–
Dlaczego
nie chcesz spotykać się tutaj ze mną kiedy ja chcę? Tylko nie mów
mi o szkodliwości wiedzy!
–
Kiedy
to prawda, a poza tym ja dużo pracuję i bywam wieczorami
wykończony. Wtedy nici z tego snu.
–
Znowu
to samo! Gdy już myślę, że jestem u progu jakiejś baśniowej,
czarodziejskiej krainy, słyszę o starym fordzie lub jakiejś
paskudnej pracy.
–
Popełniasz
błąd utożsamiając rajską krainę do której możesz mieć
dostęp, z dostatkiem pieniędzy. Jest raczej odwrotnie: ci bogaci
mają trudniejszy do niej dostęp, upatrując swój raj na wyspach
Bahama lub innych Kanarach. Raj jest w tobie.
–
Niby
racja, ale wrażenie dwóch światów pozostaje.
–
Bo
tak jest. Żyję w dwóch całkowicie różnych światach.
–
W
jednym jesteś człowiekiem idącym rano do pracy, w drugim
czarodziejem i moim aniołem?
–
Dokładnie
tak.
(…)
Milczeliśmy
dłuższą chwilę. Byłem zły na siebie z powodu tej rozmowy.
Patrzyłem na nią: była zamyślona, jej wzrok błądził po
dalekich pagórach. Cały czas stała, jakby bała się zakurzyć
swoją suknię.
–
Doroto
– szepnąłem.
Drgnęła,
spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
–
Co,
aniele ty mój?
–
Dlaczego
nie usiądziesz?
–
W
takiej sukni? Na miedzy?
–
Tej
sukni nie trzeba prać. Możesz też zamienić sobie ubranie.
–
Mogę?
Teraz?
–
Możesz.
Tylko pomyśl, że chcesz.
–
A...
a tej nie trzeba zdejmować?
–
Nie
trzeba, ale jeśli chcesz, odwrócę się.
–
Aniele!
– krzyknęła po chwili – zobacz! Ale numer!
Patrzyła
na siebie, zaskoczona, po chwili na mnie, roześmiana i znowu na
siebie. Jej ubranie co chwila się zmieniało. Zrobiła sobie pokaz
mody i stylów kręcąc się, niemalże tańcząc, co chwila
wybuchając śmiechem gdy nie nadążała za swoimi pomysłami.
–
Nie,
tak jest źle. Te spodnie nie pasują do bluzki. Zaraz coś zmienię.
O! Tak dobrze! Zobacz! Nie, nie... a tak jest fajnie, aniele?
Miała
na sobie wychlapaną wapnem kufajkę, gumiaki na nogach i kunsztowną
fryzurę z wpiętą we włosy kolią połyskującą kamieniami.
–
Czekaj,
gorąco mi w nogi.
W
jednej chwili grube waciaki na jej tyłku zamieniły się w poruszaną
wiatrem plażową sukienkę w biało-czerwone kliny. Mrugnąłem
oczami, ale już miała na sobie kusą spódniczkę z połyskującego,
błękitnego materiału. Kufajka znikła, a dziewczyna, patrząc na
swoją pierś i ramiona, dopasowywała coraz wymyślniejsze koszulki.
Chyba zapomniała o włosach, bo ciągle świeciły w nich brylanty,
które jakoś mi nie pasowały do tych letnich ubrań.
–
Aniele,
ty to jesteś! Czemu wcześniej mi nie mówiłeś o tym?! –
krzyknęła zajęta oglądaniem drewniaków na swoich stopach. Nie,
teraz to były jakieś.. to chyba sandały takie...
Siadłem
na miedzy i patrzyłem na nią. Mała nie przywiązywała wagi do
strojów, chodząc ciągle w wytartych dżinsach i dużych bluzach
zakładanych przez głowę. Miały swój plus, bo gdy przy
zdejmowaniu uwięziła w takiej bluzie ręce i głowę, mogłem mieć
chwilę sam na sam z jej piersiątkami... Dorota ma piersi, nie
piersiątka. Ona jest inna... Tak, inna, ale jednocześnie...
–
Aniele!
Stała
przede mną ubrana w obcięte dżinsy i bawełniany, żółty
t-shirt. Na gołych stopach miała buty nike, a na głowie... tę
kolię. Roześmiałem się.
–
Co
się stało? – oglądała się wokół.
–
Nic,
naprawdę. Ubrałaś się tak, jakbyś miała iść na letni spacer.
–
A
możemy?
–
Pewnie.
Chodźmy.
–
Przepraszam
cię, aniele – odezwała się po chwili – chyba za długo
trwały te wygłupy.
–
Nie
przepraszaj. Cieszę się, bo widziałem, że mogłem sprawić ci
przyjemność.
–
Och,
aniele! Ubawiłam się po pachy! Za każdym razem gdy tutaj jesteśmy,
zdradzasz mi jakiś nowy sekret. Ciekawe, co mi pokażesz następnym
razem!
–
Doroto,
nie mogę przychodzić tutaj często. Naprawdę!
–
Dlaczego?
Wydawało mi się, że lubisz tutaj być.
–
Dobrze
ci się wydawało, ale... nie mogę.
–
Znowu
te tajemnice, tak?
–
Tak.
–
To
jak to tak? Przecież masz się mną opiekować, nie? Ja potrzebuję
twojej opieki. Nie możesz zostawić mnie samej.
–
Nie
zostawię cię. Będę czuwać nad tobą.
–
Ale
ja nie chcę tak! Nie! Chcę, ale... nie tak. O, boże! Co ja mówię!
Aniele, nie rób mi tego!
Wyciągnęła
do mnie rękę, ale cofnęła ją zaraz.
–
Doroto,
tak będzie lepiej, naprawdę.
–
Przecież
też chcesz tutaj przychodzić, czuję to. Naprawdę czuję twoją...
nie wiem, jak to określić.
–
Przepraszam.
Postaram się lepiej panować nad swoimi emocjami.
–
Nie
mów tak!
Weszliśmy,
milcząc, na szczyt wzniesienia. Otworzył się przed nami widok na
ogromny przestwór pól pociętych gęstymi miedzami, na których z
rzadka rosły dzikie grusze i kępy tarniny. Patrzyłem na horyzont
odległy o jakieś dziesięć kilometrów i myślałem o tamtej
naszej wędrówce tą drogą, ku horyzontowi kryjącemu dom mojej
babci.
–
Wiem,
aniele. Ty odczuwasz potrzebę widzenia mnie. Czy to jest ten
imperatyw, który każe ci pomagać mi?
–
On
jest skutkiem, nie przyczyną.
–
A
przyczyny nie zdradzisz?
–
Nie.
Prosiłem, abyś nie drążyła tego tematu, Doroto.
–
Skoro
i tak nie będziemy widywać się...
–
Doroto,
proszę.
–
Doroto,
Doroto. Powiedz raz inaczej, a nie ciągle Doroto.
–
Jak
mam do ciebie mówić, dziewczyno?
–
O,
widzisz! Już lepiej.
–
Dobrze,
czasami będę mówił "dziewczyno".
–
Te
"czasami" brzmi obiecująco, aniele.
–
Doroto,
prosiłem cię...
–
Ech,
ty to jesteś!
Zza
gęstej kępy leszczynowych krzaków wyszło stadko saren.
Zobaczywszy nas stanęły i patrzyły na nas uważnie, a po chwili,
uspokojone naszym bezruchem, zaczęły skubać trawę.
Spojrzałem
pytającą na Dorotę, ona na mnie z miną niewiniątka, ale po
chwili nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Spłoszone stadko
poderwało się do biegu.
–
Nie
podobały ci się sarny, aniele?
–
Ciekawe,
co jeszcze wymyślisz...
–
Podoba
mi się tutaj coraz bardziej, a ty nie chcesz… <<
>>
Po trzech dniach wróciłem do Gniezna, a po trzech tygodniach, gdy
siedziałem w swoim pokoju nad jakimiś rysunkami, przyszedł Marek.
Na twarzy miał dwuznaczny uśmieszek.
–
Janek!
Jak to mówią?: cicha woda brzegi rwie?
–
A
kogo masz na myśli?
–
Ciebie
mam na myśli.
–
Słucham,
mów.
–
Dziesięć
minut temu dzwoniła jakaś babka do mnie. Pytała się, czy ty
pracujesz u mnie, że szuka cię po różnych lunaparkach, wszędzie
dzwoniła.
–
Znała
moje nazwisko?
–
Właśnie
że nie! Pytała się o takiego z białymi włosami, pięćdziesiąt
lat. Co to za babka? Przyznaj się, miałeś przygodę w ostatni
sezon?
–
Mówiła
skąd jest?
–
Powiedziała,
że dzwoni z Wałbrzycha.
–
Jaki
miała głos? Dziewczyna, czy dorosła kobieta?
–
A
ja wiem? Taka w średnim... chyba.
–
Podałeś
jej mój numer?
–
Coś
ty! Przecież my, faceci, musimy trzymać się razem, nie?
Powiedziałem że nie, ale że zastanowię się i jak coś przypomnę,
to będę dzwonił do niej.
–
..
Dziękuję ci.
–
To
teraz powiedz, co nawywijałeś?
Jej
matka? Coś się stało? Wołała mnie w te pierwsze noce, a i w
ciągu dni często słyszałem ją, ale nie odpowiadałem. Później,
po tej pamiętnej rozmowie z Anią, przestałem słuchać. Coś się
stało, skoro powiedziała o mnie matce.
Sięgnąłem
myślą i...
–
Janek,
nie udawaj, że śpisz. Opowiadaj!
–
Marek
– spojrzałem na zegarek – za dwie godziny muszę wyjechać
na dwa – trzy dni. Muszę! To sprawa bardzo ważna!
–
Jeśli
naprawdę musisz, to już po fajrancie. Jest pilna robota.
–
Marek!
Muszę! Idę do Karola i wyjaśnię mu roboty na ten czas. Będzie
wszystko wiedzieć
i przypilnuje ci ludzi przez ten czas. Okey?
–
No
dobrze. Ale jak wrócisz, opowiesz!
–
Opowiem.
Gdyby dzwoniła ta babka, to nic nie mów o mnie.
–
To
musiałeś nieźle nawywijać! A zdawało mi się, że siedzisz
ciągle u siebie w pokoju i czytasz...
–
Możesz
mi dać parę złotych zaliczki?
Wyjechałem
w południe i na południe, na Wałbrzych, do Doroty.
Była
dwudziesta, gdy stanąłem na Obrońców Pokoju, 200 metrów poniżej
jej domu, żeby zastanowić się.
Co
robić?
(…)
Wyciągnąłem
telefon.
–
Dobry
wieczór. Pani Krystyna Majewska?
–
Tak.
Słucham.
–
Jestem
tym, którego szukała pani po wesołych miasteczkach.
–
Tym...
tym "aniołem" o białych włosach?
–
Tak.
Chciałbym porozmawiać z panią o Dorocie.
–
Po
to szukałam pana. Gdzie pan jest?
–
Mogę
być u pani za kilka minut.
–
W
domu?
–
Specjalnie
po to przejechałem pół Polski.
–
...
Dobrze. Za dziesięć minut. Zna pan adres?
Była
trzydziestokilkuletnią, drobną, urodziwą, aczkolwiek nieco
zaniedbaną kobietą. W jej zielonych, pięknych oczach czaił się
smutek i lęk. Wokół nich widać było pierwsze, jeszcze nieśmiałe,
rysy zmarszczek.
Tak
wyglądałaby teraz Mała – pomyślało mi się, gdy się jej
kłaniałem.
–
Skąd
pan wiedział o moich poszukiwaniach. – zapytała, gdy usiadłem
we wskazanym fotelu.
–
Wyjaśnię
pani w czasie dalszej rozmowy. Teraz chciałbym zapewnić panią, że
wszystko, co mówiła o mnie pani córka jest prawdą i że jedynym
moim celem jest jej dobro. – powiedziałem z naciskiem.
–
Wie
pan, takiej niedoświadczonej dziewczynie jak Dorota, może pan
wmawiać, że jest aniołem, ale raczej nie mnie. Dlaczego pan tak
robi? Co pan chce tym osiągnąć?
–
Robię
tak, bo jestem związany z Dorotą węzłem, którego istotę trudno
byłoby mi
wyjaśnić,
a chciałbym pomóc jej w poradzeniu sobie z kłopotami, jakie ma.
Pani dobrze wie, że Dorota od dziecka była trochę dziwna i nie raz
panią zaskoczyła. Przypomnę pani ten wieczór sprzed piętnastu
chyba lat, gdy prosiła panią o opowiedzenie jej bajki o Heraklesie.
Pani była zdziwiona jej prośbą, a ona nie wiedziała skąd zna to
imię. Ja wiem skąd. Pani doszła wtedy do wniosku, że pewnie
przedszkolanka mówiła dzieciom o mitach greckich. Pamięta pani ten
wieczór?
–
Skąd
pan to wie?! Dorota nie pamięta o tym, więc nie od niej!
–
A
pamięta pani ten noworoczny poranek jakiś rok później, gdy ona z
oczarowaniem słuchała koncertu noworocznego? Zapytała się, na
czym ta pani gra, pani odpowiedziała, że na wiolonczeli, a ona
wtedy powiedziała:
–
Pięknie
gra wiolonczela, prawda mami?
–
Skąd?
Co to wszystko znaczy?
–
Byłem
wtedy przy niej, słyszałem. Byłem przy niej we wszystkich jej
ważnych chwilach. Byłem, gdy rodziła się, gdy płakała słysząc
pani kłótnie z mężem, byłem, gdy stawiała pierwszy swój krok.
To było w tym pokoju, w tym miejscu. Zrobiła jeden krok, a przy
drugim zaczepiła stopą o brzeg dywanu i się przewróciła. Miała
wtedy żal do pani o zmuszanie jej do takiego chodzenia, bo myślała,
że tak chodzą tylko wielcy ludzie, a nie ona.
–
Kim...
kim pan jest!?
–
Jestem
jej aniołem stróżem.
–
Niech
pan powie prawdę! To mój były mąż pana przysłał, tak? Macie
tutaj jakiś mikrofon schowany! Po co to robicie? Dlaczego dręczycie
nas po tylu latach? On chce mi ją zabrać, tak!?
–
W
jej pierwsze wakacje weszłyście razem na Chełmiec. Ona prosiła o
to mając ledwie trzy lata, bo ta góra zawsze ją ciągnęła. Była
dla niej zaczarowanym miejscem, polskim Olimpem z pałacami bogów.
Pamięta pani, co zrobiła zaraz po wejściu na szczyt? Przypomnę
pani: szukała tych pałaców. Gdy nie znalazła, była smutna, ale
zaraz wytłumaczyła sobie, że te pałace są, ale niewidzialne dla
zwykłych ludzi i że ona kiedyś zobaczy je. Tam nie było
mikrofonów.
–
Nie,
nie... to jakaś sztuczka... przecież to niemożliwe.
–
Jest
pani chrześcijanką i tę wiarę przekazała pani córce. Wy
wierzycie w nasze istnienie. Przecież siedzę tutaj. Widzi mnie
pani, może dotknąć.
–
No
właśnie! Widzę przed sobą mężczyznę, który spotyka się z
moją córką w jakiś dziwnych miejscach.
–
A
gdybym miał blond włosy i długą suknię, byłoby pani łatwiej
uwierzyć?
–
No...
nie. Jaka to różnica? Chodzi o to, że pan jest żywym człowiekiem,
nie aniołem.
–
Może
i są aniołowie, którzy nie są żywymi ludźmi, ale ja takich nie
znam. Jestem żywym człowiekiem, kiedyś umrę, ale jestem po to,
aby nieść pomoc ludziom.
–
Aniołowie
są nieśmiertelni i bezcieleśni. Dobrze pan o tym wie i dlatego nie
wiem, po co to wszystko.
–
Tak
twierdzą pani współwyznawcy, ale oni twierdzą także, że jest
piekło, grzech pierworodny i mnóstwo innych takich bzdur.
–
A
pan oczywiście zna prawdę?
–
Znam.
Piekłem jest pani sumienie. To ono wymierza pani karę za złe
uczynki. Bóg tego nie robi, bo on jest Miłością.
–
Niech
pan jeszcze powie, że widuje Go – powiedziała z drwiną w
głosie.
(…)
–
...
Właśnie. Nie pozwól jej chodzić po ulicach ze słuchawkami w
uszach. Zwłaszcza w zimie.
–
Mówiła
mi o tym. Jakiś czas nie chodziła, a ostatnio znowu zaczęła.
Powiedziała, że specjalnie tak robi. O co tu chodzi?
–
Może
się mylę, ale może nie i wtedy jest pewne niebezpieczeństwo tego
chodzenia i słuchania muzyki. Niewielkie, ale jest. Nie mogę ci
tego wszystkiego wytłumaczyć, Krystyno. Lepiej, żeby tego nie
robiła.
–
Czy
ty znasz przyszłość?
–
Czasami
i tylko niektóre fakty.
–
Gdzie
ty... przebywasz? Co robisz? Jakie jest twoje życie? Co czujesz w
sobie?
–
Aniele!!!
– usłyszałem krzyk.
Poderwałem
się i odwróciłem. Stała w drzwiach pokoju. Była w puchowej
kurtce, szyję miała okręconą szalikiem, gołą głowę, słuchawki
w uszach i zaróżowione policzki.
–
Doroto..
Podbiegła
do mnie, wyciągnęła ręce, ale zatrzymała się o krok.
–
Nie
znikniesz mi?
–
Nie
zniknę.
Objęła
mnie ramionami za szyję i przycisnęła swój zimny policzek do
mojej twarzy.
–
Wiedziałam
że przyjdziesz, gdy założę te słuchawki. Wiedziałam!
(…)
–
Dziwne
rzeczy mówisz...
–
Bo
on cały jest dziwny, mami – Dorota wniosła tacę. Była na niej
miska z parującą zupą jarzynową, kilka kromek chleba, kawałek
ciasta i dzbanek z kawą.
–
Mówiłam
ci, że podarował mi całe pole herbacianych róż?
–
O,
przypomniałam sobie! – zwróciła się do mnie.
–
Aniele,
a czemu tak śmiałeś się ze mnie, gdy założyłam ten żółty
t-shirt? Powiedz, co było w tym śmiesznego, bo nie wiem.
–
Zapomniałaś
o włosach. Była w nich brylantowa kolia. Miałaś ją na sobie do
końca.
Zdumiona
patrzyła przez chwilę na mnie nim się roześmiała.
–
O
czym wy mówicie, może mi powiecie. Kolia brylantowa?
–
Ale
sarny wyszły mi super, nie?
–
Super.
Nawet wszystkie cztery nogi miały.
–
Hej!
O czym wy mówicie?
–
Ty
jedz, aniele, a ja mamie wyjaśnię. To proste, mami, naprawdę!
Wystarczy, że wyobrazisz sobie, ale tak dokładnie, to coś i robisz
takie "pstryk". I już!
–
Co
"już"?
–
No...
i to jest! Widzisz to. Pierwszy wyszedł mi bocian. Mówię ci, mami,
był super! Jak prawdziwy! Stał między nami i patrzył na nas. Miał
małe, czarne oczka i czerwone nogi.
Co
się tak patrzysz na mnie, mami? Bocian jak bocian. Gdybyś moją
burzę zobaczyła! Taka mi wyszła, że sama przestraszyłam się i
podbiegłam do anioła, bo zapomniałam, a on mi zniknął.
–
Aniele,
przez to prawo znikania aż boję się teraz dotknąć cię, żebyś
nie rozpłynął mi się.
–
Tutaj
nie zniknę. Przecież nie śnimy. To jest realny świat.
–
Powiedz
jeszcze raz o tej kolii, sarnie i bocianach, bo dalej nic nie wiem.
– zapytała Krystyna.
–
Oj,
mami! Z tobą taka rozmowa... Przecież mówiłam, że bocian był
jeden, a saren było stado! Aniele, zakrztusiłeś się. Chyba nie
jesteś przyzwyczajony do takiego jedzenia. Jedz ostrożnie, bo to
nie ambrozja, a zwykła zupa. To słuchaj, mami, jeszcze raz.
Słuchałem
brzmienia jej głosu. Była rozgadana, roztrzepana, była wesoła.
Ona cieszyła się z mojego powrotu. A ja?.. ja też cieszyłem się,
mimo odczuwanej obawy.
Sięgnąłem
po dzbanek z kawą, gdy ona ze szczegółami opisywała wymyślane
przez siebie stroje.
–
No
powiedz sama, mami, czy nie mam najlepszego anioła na świecie? –
zakończyła opowiadanie, nie zauważając zdumienia w wyrazie
twarzy swojej matki. <<
>>
Na Andersa skręciliśmy w lewo i przechodząc obok przystanku
poszliśmy w stronę centrum.
–
Znajomy
przystanek. Tutaj wysiadasz z autobusu. Czuję się tak, jakbym
odwiedzał stare, dobrze znane kąty.
–
Chodź,
chodź! Stajesz i gapisz się, a kawał drogi przed nami!
–
Gdzie
ty mnie ciągniesz?
–
Nie
wiesz? Ty?
–
Nie
zawsze cię słyszę, a teraz i nie chcę, bo jesteś i możesz sama
powiedzieć. Nie chcę psuć ci niespodzianki.
–
Ech,
ty aniele – niespodzianko!
Skręciliśmy
w prawo, w stronę masywu Chełmca.
–
Nie
idziemy za szybko, aniele?
Wyciągnęła
do mnie rękę, jakby chciała holować pod górę.
–
Jeszcze
daję radę – uścisnąłem jej dłoń okrytą rękawiczką.
Uśmiechnęła
się przepraszającą. Mimo mrozu była bez czapki, tylko kołnierz
postawiła. Jej włosy, nie mogąc znaleźć dość miejsca dla
siebie, spływały na pierś rozjaśniając te ponure, lutowe
południe.
Minęliśmy
paskudne, jakby opuszczone zabudowania fabryczne, a za nimi zaczynał
się las. Widać było, że zna tę drogę, bo nie rozglądając się,
skręciła z szosy w las. Ścieżka prowadziła nas dnem żlebu,
między schodzącymi się tutaj zboczami, wśród świerków.
Szła
przodem oglądając się co chwila. Policzki miała zaróżowione, a
z ust buchała para jej głębokich oddechów. Uśmiechała się,
jakby chciała powiedzieć, że już blisko, ale zaraz gnała dalej
po korzeniach i coraz liczniejszych kamieniach wystających spod
śliskiej ziemi.
Gdy
stanęliśmy na siodle przełęczy, dosięgnął nas silny, lodowaty
wiatr wiejący od miasta, które prześwitywało czerwienią dachówek
między drzewami.
–
Dałeś
radę, aniele.
–
Wspomagałem
się skrzydłami, bo pędzisz jak kozica.
–
Już
blisko. Pół godzinki i będziemy. Możemy? To machaj skrzydłami.
Po
pierwszym, stromym odcinku, dalej ścieżka łagodnie trawersowała
zbocze, które na prawo gwałtownie opadało w dół. Między
szarymi, posępnymi pniami świerków, w dole leżały te, które
skończyły swą walkę o przeżycie z wiatrem, wiekiem i dymem.
Byłem zadziwiony potężną wolą życia tych drzew, które
czepiając się swoimi pazurami każdej kępki ziemi, każdej szpary
w starej, spękanej skale, pięły się w górę, rosnąc na przekór
wszystkiemu.
–
Co
mówisz, aniele?
–
Mówię,
że jesteś tą łanią, którą Herakles musiał przez cały rok
gonić po górach, nim ją dogonił. Do dzisiaj dziwiłem się mu:
gonić łanię cały rok! Nudne to trochę, nie?
–
A
co mówisz dzisiaj, Heraklesie?
–
Powiem
ci, ale nie rozgłaszaj tego: ja za Wdziękiem goniłem. Ta moja
heraklesowa praca była pretekstem.
–
Teraz
już wiem, dlaczego wypuściłeś ją.
–
Masz
rację. Wdzięku nie da się usidlić, ani tym bardziej posiąść
go. On jest na to zbyt zwiewny i zbyt piękny. Można tylko podążać
jego śladem, Zachwyt mając za towarzysza.
–
Jesteś
pewien, że nosicielka wdzięku, ta łania, była zadowolona z
wypuszczenia jej?
–
Nie
wiem, ale postąpiłem dobrze. Tyle wiem.
–
Ech,
ta wasza męska pewność siebie!
–
Tak!
Ranka nie można łączyć ze zmierzchem, bo między nimi cały
piękny dzień jest do przeżycia.
–
Nie
powinieneś brać się za poezję, Heraklesie, bo tyle o niej wiesz,
co o tej łani. Czy pomyślałeś, dlaczego uciekała ci cały rok i
nagle dała się złapać? Nie przyszło ci do głowy, że skoro nie
dopadłeś jej ani po pierwszym, ani po drugim pościgu, to równie
dobrze jak rok, mogła uciekać ci zawsze?
–
Nie
wiem. Może była znudzona?
–
Wdzięk
Zachwytem się nie znudzi, ale może mu ulec. Ty złapałeś łanię,
ale w sidła swojego Zachwytu.
–
W
takim razie trzeba by powiedzieć, że Wdzięk oślepiony Zachwytem,
nie dostrzegł jego nosiciela.
–
Ależ
dostrzega, bo Zachwyt mieszka w oczach swojego nosiciela.
–
Oczy
nosiciela wiele już widziały.
–
Wdzięk
przed sobą potrafiły zobaczyć.
–
Tylko
dlatego, że urok tego Wdzięku jest tak zniewalający.
–
Chyba
nie aż tak, skoro jego nie może zniewolić.
–
Bo
broni się z całych sił.
–
Właśnie!
Milczała
patrząc na gruzowisko w dole, gdy ja ukradkiem spoglądałem na ten
mój Wdzięk.
Z
bliska był jeszcze bardziej zniewalający.
Uśmiechnęła
się – chyba do swoich myśli – i poszła.
–
Trzepoczesz
tam skrzydłami, aniele?!
–
Staram
się.
Stała
na szczycie, u podstawy masztu i patrzyła na miasto w dole, a ja
przy niej, słuchając jej cichego zamyślenia.
–
Tam,
w dole, jest mój dom. Widzisz go – tam? Na tamtym zboczu,
poniżej tego szczytu? To Góra Parkowa, a te domki to Sudecka.
Pierwszy raz mami pokazywała mi, a ja nie mogłam znaleźć...
Ta
góra jest zaczarowana i dlatego zawsze wołała mnie. Wielu
znajomych śmieje się ze mnie, gdy im mówię o tym, ale wiem, że
ty nie będziesz.
–
Wierzę
ci. Gdybym ja mówił znajomym, że rozmawiam z brzozami, też
śmieliby się ze mnie, a głos tej góry i ja słyszałem. Ona
wołała nas. Chciała, abyśmy tutaj przyszli.
–
Umiesz
rozmawiać z drzewami? Naucz mnie tego.
–
Myślę,
że i ty to umiesz, tylko nie próbowałaś. Na wiosnę spróbuj, a
uda ci się. Pomogę.
–
A
jak myślisz, po co góra wołała nas?
–
Nie
wiem. Może chciała coś nam pokazać, może coś powiedzieć?
–
Już
tam niżej, na ścieżce, trochę powiedziała mi.
–
Doroto,
ja...
–
Cicho,
aniele. Słuchajmy góry.
Jej
wzrok sięgał daleko, na kraniec Gór Wałbrzyskich, a ja, stojąc
nieco z tyłu, patrzyłem na jej twarz. Na usta jak zwykle rozchylone
tą trochę śmieszną wargą, na mały podbródek, na łuk rzęs. I
znowu na usta.
Patrzyłem
trwając w zadziwieniu. W spokoju.
Nie
było we mnie buntu, bo pogodziłem się z jej istnieniem nie tyle
poprzez uświadomienie sobie własnej bezsiły wobec wyroków Losu,
co przez wzgląd na nią. Zdałem sobie sprawę z tego, że bunt
wobec Losu jest także buntem wobec niej – niewinnej przecież i
chyba bardziej przez niego oszukanej.
(...)
–
Aniele,
a te pałace?
–
Tamte
głazy są szczytem tej góry. Idź i dotknij je dłońmi.
–
Chodź
ze mną, aniele, bo mam tremę i kolana mi się trzęsą.
–
Ależ
Pani! Bogini tak nie mówi! Boginiom nie trzęsą się kolana.
–
Łatwo
ci mówić! Ty umiesz latać i czarować, a ja pierwszy raz w życiu
jestem boginią.
–
Chodź,
pani Chełmca. Stań tutaj, przyłóż dłoń do tego kamienia i w
myśli wyraź swoją wolę.
Powoli
wyciągnęła rękę, ale w pół drogi cofnęła i drugą wyciągnęła
do mnie.
–
Trzymaj
mnie.
Dotknęła
skały zamykając oczy.
Dźwięki,
które usłyszeliśmy, nie były trąbami anielskimi ani muzyką sfer
niebieskich. To był dźwięk greckiej kitary.
Patrzyłem
w górę, na rozjaśniony, przeczysty błękit nad głową,
zasłuchany w ciche tony przenoszące mnie w krainę baśni i marzeń.
Ponownie poczułem uścisk jej dłoni i rozejrzałem się.
Byliśmy
oboje w krainie jej dziecięcych marzeń – staliśmy przed
złotymi wrotami pałacu.
Dorota
podniosła głowę, szerzej niż zwykle otworzyła usta, oczy jakby
jeszcze bardziej i tak zamarła. Mogła być żywą ilustracją
objaśniającą słowo "zdumienie".
Wrota
otworzyły się i wyszło dwóch odźwiernych.
–
Chodź,
czekają na nas.
Musiałem
wziąć ją za rękę i tak prowadzić, bo nie była w stanie patrzyć
pod nogi.
–
Ty
naprawdę jesteś czarodziejem! Aniele, za te trzepotanie skrzydeł
to chyba nie się gniewasz, co?
–
Nie
pleć głupstw, Pani.
Gdy
podeszliśmy do wrót, tamci skłonili się dziewczynie głęboko i
poprowadzili nas w głąb pałacu.
–
No
i kto tutaj czaruje?
–
Aniele,
tutaj musi mieszkać jakiś udzielny książę albo król. Widziałeś
ich stroje?
–
Widziałem,
jak cię witali.
–
A
skąd mnie znają?
–
Swoją
panią zwykle się zna.
–
O
czym ty mówisz?
–
Że
jesteś na swoich starych śmieciach. Ta chata jest twoja.
–
Chyba
jednak
zaszkodziło
ci to machanie skrzydłami...
Przerwała,
bo weszliśmy do wielkiego megaronu. W głębi, pod ścianą wyłożoną
kobiercami, stało na podwyższeniu ozdobne krzesło. Kilkanaście
osób zgięło się w ukłonie widząc ją.
–
Idź
na tron, pani. – powiedziałem, popychając ją lekko.
Poszła
niepewnym krokiem oglądając się na mnie i weszła na piedestał
tronu.
–
Siadaj,
to twoje miejsce.
–
No
siedzę. I co teraz?
–
Oni
chyba czekają na twoje rozkazy.
–
A
co mam im rozkazać?
–
Nie
wiem. To ty jesteś tutaj panią.
–
A
zrozumieją mnie? Może ja po angielsku, co?
–
Spróbuj
po naszemu. Jak nie zareagują, spróbujemy jakoś inaczej.
–
Dobra.
Ale co im powiedzieć... Wiem! Ludzie! Jestem głodna!
Część
głów podniosła się i ich właściciele wybiegli w te pędy z
sali, zabierając swe głowy, a do Doroty podeszło dwie matrony i
schyliwszy głowy, czekały.
–
Aniele?..
–
Chodzi
chyba o przebranie się do uczty. Idź, spotkamy się na bankiecie.
–
Ale
numer! – wstała i poszła.
Zajęto
się i mną: najpierw jakaś dziewczyna umyła mnie całego w balii
– miłe to było, ale krępowało nieco – później namaściła
mnie oliwą i ubrała w biały chiton, a na koniec zaprowadzono z
powrotem do megaronu i posadzono przy samym tronie, stawiając przede
mną mały stoliczek. Pod nogi służąca podstawiła mi podnóżek.
Sala zapełniała się gośćmi, ale uczty nie zaczynano czekając na
suwerenkę.
Gdy
ta wyszła z kobiecej części pałacu w otoczeniu służących,
rozległ się hurkot odsuwanych krzeseł, głowy pochyliły się i
zapanowała cisza.
Patrzyłem
na nią: błękit jej peplosu wspaniale podkreślał bursztynowy
kolor jej włosów upiętych w wysoki kok. Gdy znalazła mnie
wzrokiem, pomachała palcami podniesionej ręki i dumnym krokiem
podeszła do tronu. Stojąc wzięła puchar, podczaszy nalał, a ona
podniosła go i powiedziała:
–
Ucztę
uważam za rozpoczętą.
–
Dobrze
powiedziałam, aniele?
–
Dobrze.
–
To
teraz wypiję, bo mam pragnienie – nim zdążyłem coś
powiedzieć, jednym haustem opróżniła puchar.
Weszła
stara klucznica i dumna ze swoich zapasów zastawiła cały stół
przed królową. Nami też zajęto się i rozpoczęła się uczta.
–
Aniele,
to samo mięsiwo, zobacz! Fee, nie będę tego jadła!
–
Pani,
masz tutaj bardzo dobre sery. Zobacz: ten jest owczy wędzony, ten
jakiś taki biały, zaraz spróbuję... to chyba z koziego mleka...
–
Eee,
napiję się jeszcze. Dobre mają tutaj wino.
–
Ale
dobry jest, spróbuj. A tutaj masz oliwki: są suszone, wędzone,
marynowane i w oleju. I jeszcze ciasto na miodzie. Doroto, czy ty nie
pijesz za dużo?
–
Dzisiaj
jestem królową! Bawimy się!
No
i się zaczęło. Najpierw wzniosła toast za miłość, później za
aniołów i ich skrzydła, później za tego niepoprawnego podrywacza
Arystofanesa, który dobrze gada, a później żałosnym głosem
oznajmiła, że nogi tak ją bolą po tym łażeniu po górach, że
wstać nie może, i na siedząco wzniosła jeszcze jeden toast: za tę
klawą babkę, właścicielkę tej chaty, która urządziła taką
balangę.
A
jeszcze później skorzystałem z chwili gapienia się wszystkich na
występy półnagich tancerek i wziąwszy panią tej chaty na plecy,
wymknąłem się z pałacu. Odźwierni na szczęście leżeli pod
ścianą spici.
Na
koniec musiałem jeszcze wrócić, bo wcięło nam ubrania, a tam
przecież mróz, chyba szarpałem się z jakimś brodatym
jegomościem, nie bardzo pamiętam, bo to wino mieli faktycznie
bardzo dobre.
A
ta siedziała sobie na kamieniu w tym swoim błękicie i nuciła
wiedeńskie walce, dyrygując podniesionym palcem. Sam musiałem
założyć jej skarpetki i buty, bo powiedziała, że jej ciepło i
nie będzie zakładać. Na spodnie machnąłem ręką, bo było mi
jakoś tak niezręcznie. Zaplątałem się z jej swetrem, który
założył mi się tyłem do przodu, a najgorzej szło z rękawami
jej zimowej kurtki, bo zamiast włożyć rękę do podsuniętego
rękawa, głaskała mnie po głowie mówiąc, że jestem jej
najlepszym aniołem.
Ten
ostatni toast był chyba ponad jej miarę.
Aż
się spociłem, nim ją ubrałem.
–
Doroto,
wypuść nas stąd. Musimy wracać do siebie, do Wałbrzycha.
–
Wypuścić
cię? Żebyś mi uciekł? W życiu! Wracamy na balangę!
–
Doroto,
połóż dłoń na tym kamieniu i powiedz, że chcesz wracać. Proszę
cię.
–
Ten
facio co mi nalewał, mówił, że ma jakieś importowane wino. No,
zamorskie, tak mówił. Oni dziwnie mówili, nie?
–
Doroto,
gorąco mi w tym ubraniu. Daj rękę.. dobrze, połóż tutaj i teraz
pomyśl. Myśl!
–
No
myślę przecież.
–
O
Chełmcu?
–
Ty
jesteś dzisiaj jakiś nieprzytomny, aniele. Rozmawiamy o winie, nie?
Tak sobie myślę, że trzeba go spróbować, tego zamorskiego.
Spróbuję! Pomóż mi, bo nogi mam zmęczone.
Co
tu robić? – pomyślałem. Zostać? Cholera wie, jak jest tutaj z
czasem.. Co pomyśli sobie Krystyna, gdy nie wrócimy na noc do domu?
–
Aniele,
gorąco mi. Myślę i myślę o tym stroju ze sznurówek co ci się
tak podobał i nic. Pomóż mi zdjąć tę katanę, bo rękaw chyba
zawiązał się mi – marudziła Dorota kiwając się na kamieniu.
–
Doroto
– zacząłem, wpadłszy na pomysł.
–
No
co?
–
Doroto,
powiedz, czy chcesz być umiłowaną?
–
Jestem,
tylko on nie chce się przyznać. Wstydzi się.
–
Kto?
–
Aaa,
taki jeden. Nie powiem ci. Nie to nie.
–
On
powie ci, ale w odpowiednim miejscu.
–
Tak?
A w jakim?
–
To
miejsce też musi być umiłowane. Powiedz sobie, że chcesz być w
barze Umiłowana. Połóż tu rękę i powiedz.
–
No
dobrze... Umiłowana chce być w barze Umiłowana. Tak dobrze,
aniele?
Nie
zdążyłem odpowiedzieć, bo kamień zniknął jej spod tyłka i
stuknęła nim o podłogę przewracając stolik, a ja klęczałem z
jej spodniami i jakimiś biustonoszami pod pachą.
Było
dobrze, bo wino nie szumiało mi w głowie.
Złapałem
oszołomioną Dorotę za rękę i wyciągnąłem na ulicę, poganiany
pretensjami barmana.
–
Chodź,
biegnijmy do mojego samochodu, bo jeszcze cię przewieje.
–
Co
się stało? A gdzie ci wszyscy z tego przyjęcia?
–
Później,
teraz do samochodu.
Gdy
dobiegliśmy do niego po pięciu minutach, byłem wykończony. Nie
dla mnie już takie imprezy...
Wskoczyłem
za kierownicę, włączyłem silnik i z tylnego siedzenia podałem
Dorocie koc do okrycia się.
–
Teraz
słuchaj, dziewczyno, co ty nawywijałaś w swoim własnym pałacu.
Poza
sposobem nakłonienia jej do powrotu, powiedziałem wszystko.
–
Ale
się narobiło!... Jak się tam teraz pokażę, aniele?
–
Normalnie.
Przecież to twój pałac, a poza tym, to wszystkim podobała się
ilość wypitych toastów. Faceci kiwali głowami w podziwie.
–
Cholera...
Muszę przyznać, że o atrakcje na randce umiesz zadbać.
–
To
była randka, dziewczyno?
–
To
już nie jestem twoją panią, tylko zwykłą dziewczyną?
–
Mojej
pani warto by przetrzepać tyłek za to pijaństwo.
–
A'
propos: dlaczego wygoniłeś mnie na ten mróz bez spodni? Coś ty
zrobił z moimi majtkami, co? Czemu masz je w kieszeni, aniele?!
–
Ty
ciesz się, że je odzyskałaś! Wiedz, że musiałem o nie stoczyć
bój
z
jakimś brodaczem. A, masz jeszcze i to.
–
No
proszę! Biustonosz też miałeś w kieszeni!
–
A
co miałem z nim zrobić? Nie umiem zakładać czegoś takiego.
–
Ale
zdjąć umiałeś.
–
Ja?
Nic nie pamiętasz, alkoholiczko!
–
Podrywacz!
–
Smarkata!
–
Jestem
królową!
–
Niech
królowa włazi na tylne siedzenie i zakłada, czego jej tam brakuje,
bo kataru dostanie i będzie zasmarkaną królową.
–
Od
mojego kataru twoja nić nie pęknie.
–
Ona
nie, ale ja. Ze śmiechu.
–
To
idę zasmarkać ci siedzenie, a ty nie podglądaj, bo wystarczy na
dzisiaj.
Trzęsła
samochodem parę minut, a gdy się uspokoiła, poczułem jej ramiona
na szyi.
–
Aniele?
– szepnęła mi w ucho.
–
Słucham
cię, dziewczyno.
–
To
była ekstra randka! Nigdy jej nie zapomnę!
Pocałowała
mnie w policzek.
–
I
ja ci dziękuję, dziewczyno. Ubawiłem się setnie.
–
"Dziewczyno"
też jest ładnie, ale czy mógłbyś chociaż czasami mówić
"królowo"?
–
Dobrze,
królowo. Ubrałaś się? To idziemy. Mami czeka.
Szła
obok słuchając szczegółów i śmiejąc się co chwila, ale przed
drzwiami domu spoważniała.
–
Aniele,
ale o tym winie to może lepiej nie mówić mamie, dobrze?
–
Lepiej
w ogóle nie mówić. Byliśmy na Chełmcu i podziwialiśmy widoki.
<<
>>
– Nie rozumiem. Co zobaczyłeś?
–
To,
co widziała Dorota. Widziałem wielkie, kręcące się maszyny,
feerię świateł i mnóstwo wielkich, zasłaniających mi widok
ludzi. Byłem tym wszystkim oszołomiony, nie wiedziałem gdzie
patrzeć. Aż w głowie mi się kręciło. Później kupiłaś mi
watę cukrową, a ja nie mogłam jej gryźć, bo mi nos przeszkadzał.
Wtedy wpadłam na pomysł, że będę tę watę rwała palcami i
wkładała do buzi. Oblizywałam palce. Były dobre, słodkie.
Pamiętam, że byłam dumny z siebie z powodu tego pomysłu. A na
koniec ja... zrobiło mi się niedobrze, a ty powiedziałaś, że
wystarczy tych atrakcji i poszłyśmy.
–
Nie
znałeś wtedy mojego wyglądu? – długą chwilę milczenia
przerwała Dorota.
–
Wtedy
nie.
(...)
–
Było
ci niedobrze, kręciło się w głowie. To było moje, nie twoje,
tylko ty nie umiałaś odróżnić. Ja wtedy biegałem po placu i
szukałem cię porównując to, co widzisz, do tego, co ja widzę. W
ten sposób podbiegłem do wózka inwalidzkiego pchanego przez
kobietę. Spojrzałem w twarz tego dziecka i z wrażenia, z...
rozpaczy, bo myślałem przez chwilę, że to ty, zamroczyło mnie i
upadając uderzyłem głową w kamień. Tam siedziała
niedorozwinięta umysłowo. Gdy oprzytomniałem po kilku minutach i
wstałem, kręciło mi się w głowie i było mi niedobrze. Nie wiem
dlaczego, ale ty wtedy odebrałaś ten stan mojego organizmu. Twoja
mami pewnie myślała, że zjadłaś za dużo słodyczy, a winien był
ten kamień...
Zapadło
długie milczenie. Krystyna miała oczy w słup, a Dorota patrzyła
na mnie z tym swoim uśmiechem schowanym w samych kącikach ust, a
tak widocznym.
–
Często
tak masz ze mną, aniele?
–
Nie
obawiaj się, Doroto. Rzadko, kilka razy.
–
Dlaczego
miałabym się obawiać?
–
Bo
może to być krępujące w pewnych sytuacjach.
Uśmiech
zniknął z jej twarzy, a pojawił się rumieniec.
–
Jasna
cholera... – szepnęła. <<
>>
– Doroto, więc wiesz. Co myślisz teraz zrobić?
–
Ty
wiesz, czego ja chcę. Ciebie pytam się o to.
–
Ja...
ja nie jestem pewien, czy moje pragnienia ciebie dotyczą. Nie wiem,
czy twoje są naprawdę twoje.
Przez
chwilę pani Chełmca ustąpiła miejsca dziewczynie, której oczy
zalśniły łzami, a twarz wykrzywiła się grymasem bólu, ale
zdołała opanować się i jej twarz ponownie wygładziła powaga.
–
Zraniłeś
mnie tymi słowami. Bardzo zraniłeś, ale jeśli w końcu uznasz, że
jestem dla ciebie miła, bliska i kochana, jeśli przyjmiesz w końcu
do wiadomości, że takim jesteś dla mnie, przyjedź. Przyjedź, gdy
pogodzisz się z wyrokami losu i ze
swoim
wiekiem. Znajdziesz mnie w domu lub pałacu. Dla ciebie przejście
się otworzy.
Znikła.
Tak po prostu znikła.
Długo
gapiłem się na pusty fotel, a później wyciągnąłem dłoń i
dotknąłem siedzenia. Jeszcze pamiętało ciepło jej ciała. Znowu
zobaczyłem jej nagi, pełny biust. Znowu widziałem ją roześmianą,
gdy wiatr bawił się jej biało-czerwoną sukienką...
Jej
sukienką...
Jej?
Ile
jest w jej pragnieniach jej samej, a ile zostało jej narzucone? Kto
patrzył na mnie z tym cudownym uśmiechem: Dorota, Mała, czy może
ktoś zupełne inny?
Na
mnie, czyli na kogo? Takiej dziewczynie jak ona nie mógł podobać
się zachwyt, z jakim patrzyłem na nią. Zachwyt starzejącego się
człowieka.
To
zostało jej narzucone. Ona jest ubezwłasnowolniona, a mnie nie
można samolubnie wykorzystywać tego. Przecież jestem mężczyzną,
a ona egzaltowaną gówniarą oczarowaną baśnią sprzed jej
narodzin.
Zawróciłem.
Zawróciłem,
bo nie chciałem swojego uczucia, które musiało wstydzić się
siebie. Nie chciałem go, bo było powtórzeniem mojej miłości do
Małej, a ja pragnąłem wierzyć, że to uczucie było tylko nasze
i niepowtarzalne. Że Mała kochała mnie dla mnie samego, a nie z
powodu istnienia więzi łączącej dwie połówki. Teraz, po tylu
latach, wierzyłem w to i tej wiary byłem gotów bronić w każdy
sposób. <<
>>
Rozejrzałem się: brzegi jeziorka zarośnięte były trzciną.
Trzcina...
Trzcina. Pan. Syringa.
Wstałem
i brodząc w wodzie wyłamałem kilka łodyg.
Jak
on zrobił z nich flet?
Przegląd
kieszeni: wielofunkcyjny scyzoryk, kawałek miedzianego przewodu,
nylonowa żyłka, trzy gumy do żucia. Miętowe – będą zamiast
wosku, razem z tym drutem. Bezpiecznik – chyba nie przyda się.
Klucze – do czego? Rozpakowałem gumy i zacząłem je żuć
oglądając łodygi roślin. Jak?
Po
paru godzinach prób, klęsk i ponownych prób, mój flet zagrał.
Najpierw
zagrałem Ave Maria Schuberta, później Legranda i jego Summer of'
42, a następnie bachowską arię.
A
później stało się coś dziwnego: do dźwięków mojej syringi
dołączyły ciche, wspaniale brzmiące organy i wspólnie zaczęliśmy
niekończący się koncert.
Grałem
i słuchałem siebie.
Co
jest ważniejsze?
Wiek
czy uczucie?
Rozsądek
czy głos serca?
Nie
wiedziałem, ale tęskniłem razem z moją syringą.
Dwie
połówki...
Tomaso
Albinoni, adagio.
Koncert
na tęsknotę i pragnienie kochania.
Gdy
zagrałem largo z Zimy mojego Vivaldiego, zdawało mi się, że wiem,
co jest ważniejsze. Najważniejsze.
Jej
ulubiony koncert wiolonczelowy g-moll naszego mistrza i dla pewności
jeszcze mój, G-dur.
Wiedziałem.
Wiedziałem
na pewno!
Nie
ma zmierzchu – jest nasze wzajemne pragnienie patrzenia na
siebie.
Nie
ma jesieni – jest tylko nasza potrzeba bycia ze sobą.
Tylko
tęsknota naszych dłoni siebie szukających.
Jej
smutek, którego nie powinno być.
Wtedy
zagrałem romans Beethovena. Gdy skończyłem, usłyszałem jej cichy
szept.
–
Aniele...
Siedziała
tuż za mną. Oczy miała wilgotne jak często u niej, ale teraz w
inny sposób.
Kobiety
tym samym potrafią wyrazić tak wiele – pomyślałem.
–
Dziewczyno?...
–
Zabierz
mnie do domu. Zabierz gdzie chcesz, aniele. Wstydź się dalej,
buntuj i uciekaj, ale wracaj. Nie pozwól mi tęsknić.
Wtedy
zagrałem ostatni utwór: solo skrzypiec w tempie presto z Lata.
Uśmiechnęła się, a ja wiedziałem dlaczego: ta "burzliwa"
część Lata przypomniała jej ucieczkę przed burzą własnej
roboty, to znaczy wyobraźni, z naszych pól.
Wstałem
i wyciągnąłem do niej rękę.
–
Chodź,
dziewczyno. <<
>>
– Janek, gdzie ją znalazłeś? Doroto, powiesz mi gdzie byłaś?
Widząc
spojrzenie dziewczyny szukające u mnie pomocy, pomyślałem, że
prawda najlepiej się ukryje sama i powiedziałem.:
–
A
jak myślisz? Siedziała na tej swojej górze.
–
I
w nocy? A gdzie spałaś? Co jadłaś? Czemu tam?
–
Krystyno!
Ona ma tam swój pałac i służbę! Nie wiesz o tym?
–
To
nie powiecie mi prawdy?
–
Prawda
jest zbyt baśniowa, mami.
–
No
dobrze. Najważniejsze, że jesteś. A jak jest między wami, Doroto?
–
A
bo ja wiem? Niech on powie.
–
Aniele?
–
Dopóki
twoja córka będzie chciała mieć swojego anioła, dopóty będę
nim dla niej. <<
>>
– Nic już nie rozumiem...
–
Przypomnij
sobie słowa Arystofanesa, a zrozumiesz.
–
Czekaj!
Ten twój toast! Mówiłaś o nim, że dobrze mówi!
–
Nic
nie mów o toastach!
–
Wiedziałaś
już wtedy, tak?
–
Wiedziałam.
–
Dlaczego
nic mi nie powiedziałaś?
–
Ja
miałam ci mówić?! A ty czemu nie mówiłeś?
–
A
uwierzyłabyś? W stary mit opowiedziany dla zabawy przy winie?
–
O
winie też nic nie mów!
–
Uwierzyłabyś,
pytam?
–
Znam
tę ideę od paru lat i wierzyłam w nią od pierwszej chwili.
Wierzyłam i modliłam się o ten cud dla mnie.
–
No
i Bóg wysłuchał cię wysyłając anioła.
–
Myślisz,
że złorzeczyłam mu? Fakt.... nie byłam oczarowana jego aniołem,
ale to, co ten anioł mi przyniósł... nie, to, co pomógł mi
odkryć, jest wspaniałe i wielkie.
–
A
co ja pomogłem ci odkryć?
–
Uważam,
że ty źle pojmujesz początek. Te zawiązywanie się więzi.
Tworzenie się nici. Zbyt dosłownie czytasz Platona nie pamiętając
o tym, że będąc idealistą, był także racjonalistą i badaczem.
On tylko w piękne słowa ubrał to, co czasami przydarza się
ludziom, a co nie ma nic wspólnego z sacrum. Skłonny jesteś
traktować tę nić jako nieodwołalny wyrok niebios które mają nad
nami pełnię władzy, podczas gdy my sami to nic, tylko rozpaczliwy
bunt lub poddanie się.
Uważam,
aniele, że to, co opisałeś jako oddziaływanie nici przed
poznaniem się połówek, jest po prostu naszą tęsknotą za
miłością – nie jakimiś nićmi, a te nie są nam dane, tylko
tworzymy je sami. Ta twoja nić jest tęsknotą serca za rozpoznanym
swoim druhem. Co się tak gapisz na mnie? Tak, tak. Fruwasz sobie po
niebie, to i tam szukasz przyczyn czy kłębków nie wiedząc, że
jedno i drugie jest w tobie. Żaden wyrok losu nad nami nie ciąży,
bo sami wiążemy się wzajemnie, połówkami będąc w sensie
zgodności psychicznej. Tożsamości serc.
–
Uff!
Myślałem, że tylko ja potrafię tyle i tak gadać. Co mam
powiedzieć.. Jeśliby przyłożyć twoje słowa do nas, potwierdza
się stare powiedzenie, że serce jest ślepe.
–
Ono
wcale nie są ślepe. Ja na jego wzrok nie narzekam, to i ty nie
narzekaj.
–
Nie
narzekam, bo swoim rozumieniem Platona wynosisz mnie wyżej, niż
śmiałbym to zrobić sam. Nie gap się tak na mnie, dziewczyno. Ja
jestem skłonny uważać, że coś, jakaś siła istniejąca poza i
ponad nami, może ta, która rozcięła nas kiedyś, jest
praprzyczyną naszej nici i uczucia, a ty mówisz, że tylko my sami.
Mówisz, że ty sama. Rozumiem, że dla mnie samego. Aż trudno mi w
to uwierzyć.
–
Znowu
nie tak. W twoich słowach ukryte jest stwierdzenie: jestem w jej
oczach kimś wyjątkowym, a może nawet: jestem wyjątkowy i dlatego.
Wcale nie, aniele. W tym, że jest między nami ta zgodność, nie ma
ani twojej, ani mojej zasługi. Mówiąc o niej, nie miałam na myśli
naszej wzajemnej oceny. Nie o to tu chodzi, jacy śliczni jesteśmy
czy jacy wydajemy się drugiemu. Chodzi o to dopasowanie, o tę
zgodność między nami, a więc o coś, co nie jest zależne od nas,
ani nie jest naszą zasługą.
–
Przez
chwilę czułem, że naprawdę mam skrzydła..
–
Czyżby
twoje ego wymagało wsparcia?
–
A
dziwisz się? Przy tobie można kompleksów się nabawić. Skąd u
dziewczyny takie słowa i myśli?
Obejrzała
się, a ja odruchowo spojrzałem tam, gdzie ona. Zdążyłem zobaczyć
tylko coś wielkiego lecącego na mnie i przewróciłem się uderzony
olbrzymią poduchą. Gdy siadłem, ponad szumem w głowie usłyszałem:
–
Aniele,
nie jestem blondynką!
–
Jesteś
najwredniejszą blondynką na świecie! Doprawdy, nie wiem za co ja
cię tak…
–
Nooo?
–
..
Lubię. Chyba w głowie mi się kręci. <<
>>
Dzisiaj mija dwadzieścia lat...
Gdzieś
daleko, w innym świecie, ale jednocześnie we mnie, znowu słyszę
przejmujące:
Dlaczego?!
To
dzisiaj!
Obudziłem
się i zerwałem z łóżka. Gdy w dziesięć minut później
wyjeżdżałem, wschodziło słońce.
Stanąłem
na Obrońców Pokoju, zgasiłem silnik i obejrzałem się –
słońce stało nisko nad Chełmcem.
Kończył
się piękny, słoneczny dzień. Szosa była sucha.
To
dzisiaj?
Co
ma się zdarzyć dzisiaj? Czy nie jest to wariactwo, którym gnębię
siebie i ją?
Co
się z nią dzieje?
Nic
nie wiem.
Anioł...
Byłem dla niej czarnym aniołem.
Źle
zrobiłem spotykając się z nią, a dzisiaj znowu przyjechałem.
Muszę w końcu uznać ten rozdział mojego życia za zamknięty i
starać się odzyskać spokój. Muszę pozostawić ją w spokoju, dać
jej żyć własnym życiem.
Muszę
jeszcze raz ją zobaczyć. Ostatni raz.
Po
co budzić wspomnienia? Jechać i nie wracać. Zapomnieć. Och, co ja
mówię?! Przecież wiem, jak będzie z tym zapominaniem. Dlaczego
jestem karany wieczną pamięcią?
Dosyć
tego! Wracam!
Sięgnąłem
do stacyjki, przekręciłem kluczyk i podnosząc głowę zobaczyłem
ją. Stała przed samochodem i patrzyła na mnie. W moment po
spotkaniu się naszych spojrzeń odeszła, ale w tej krótkiej chwili
zrodziła się we mnie niepewność i obawa o nią.
A
jeśli się nie myliłem?
Szła
w dół ulicy. Włączyłem kierunkowskaz, wyjechałem pod górę i
zawróciłem na placyku przy Sudeckiej. Zjechałem kawałek w dół i
zwolniłem, widząc ją 20 metrów przed sobą. Jechałem powoli za
nią, wpatrzony w jej złote włosy. Postanowiłem, że gdy już
dojdzie tam, gdzie idzie, wyjadę. Po paru minutach okazało się, że
idzie do sklepu na rogu Miczurina – jak przed rokiem.
Jak
przed rokiem...
Dziewczyna
położyła rękę na klamce i przed wejściem odwróciła się w
moją stronę. Nasze spojrzenia spotkały się na mgnienie oka, a ja
znowu byłem na Kowalskiej i widziałem Małą wchodzącą w bramę
kamienicy.
Dobrze
zrobiłem przyjeżdżając – pomyślałem. Nawet jeśli się
myliłem, senne majaki niepogodzonego z wyrokami niebios serca biorąc
za prawdę, dobrze zrobiłem. Dla Małej i dla siebie. Po to, aby już
nie słyszeć dręczącego mnie od dwudziestu lat, nabrzmiałego
bólem "dlaczego?".
Po
kilku minutach dziewczyna wyszła i podeszła do samochodu.
Wysiadłem.
–
Dlaczego
jeździsz za mną? Czego chcesz?
–
...
Jestem twoim aniołem – bąknąłem.
–
Mogłeś
nim być. Nie chciałeś. Zostaw mnie.
–
Przecież
nie zaczepiam cię. Tylko stoję tutaj.
–
Ale
ja nie chcę, żebyś stał tutaj! Nie chcę cię widzieć! Daj mi
spokój!! Zostaw mnie!!
Krzyczała.
W jej głosie znajdowałem złość, ale i ból.
Odwróciła
się i pobiegła. Po trzech sekundach ruszyłem za nią. Tyle
potrzebowałem czasu aby zrozumieć, co oznacza dźwięk, który
słyszałem odkąd wyszła ze sklepu.
Był
to narastający warkot samochodowego silnika pracującego na wysokich
obrotach.
Gdy
byłem od niej o krok, kątem oka zobaczyłem szybko nadjeżdżający
do skrzyżowania samochód. Rzuciłem się do przodu z wyciągniętą
ręką i nim przewróciłem się o krawężnik, zacisnąłem palce na
kołnierzu jej kurtki.
Poczułem
przejmujący ból w barku i nim ogarnęły mnie ciemności,
uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy od tamtego listopada nie
słyszałem krzyku.
Nikt
nie pytał "dlaczego?". <<
To
było przedostatnie ich spotkanie. Nie dałem im życia razem z
powodów, co do których nie mam pewności, czy zostały właściwie
wyjaśnione w cytowanych fragmentach (a te stanowią ledwie piątą
część powieści), ale może tak naprawdę chodziło tylko o
różnicę ich wieku wynoszącą około 30 lat. Za dużą, żeby
wierzyć w długie i szczęśliwe życie. A może pozbawiłem ich
wspólnej przyszłości po prostu z zazdrości?
Czasami
myślę, że te dwie powieści w swojej istocie są przejawem kryzysu
wieku średniego, jaki wtedy przeżywałem.
Tekst
podaje pod ocenę i krytykę czytelników.