Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 14 lipca 2018

Słońce, fale i mózg

130718

Do zachodu brakowało trzy kwadranse, nie zamierzałem być na plaży tak długo, chciałem tylko spojrzeć na morze i przejść się alejką wzdłuż wydm, ale zatrzymał mnie widok horyzontu, tak wyjątkowo wyrazisty, tak ostro zarysowany w przejrzystym powietrzu, że wydawał się bliski i materialny, możliwy do dotknięcia. Morze było ciemne, chociaż nie matowe, niebo zachmurzone, ale nad horyzontem nie było chmur. To stamtąd, z jasnego pasa nieba, spływała na Ziemię jasność uwypuklająca linię horyzontu, a granatową barwę morza czyniąca połyskliwą.

Najpierw pojawiła się maleńka i cieniutka kreseczka pałającego szafranu, w chwilę później wydłużyła się i pogrubiała, stając się wyraźnym odbiciem w morzu, na styku wody i nieba, niewidocznego słońca. Drżąc migotliwie, świecąca wstęga biegła w moją stronę i po chwili sięgnęła przybrzeżnych fal, na których załamała się, rozkołysana. W tej chwili zobaczyłem sprawcę widowiska: słońce wychylające się spod chmury.

Piaski plaży i ludzi zalała powódź światła tej wyjątkowej barwy, jaką ma niskie słońce, a mój cień sięgnął wydm.

Zostałem. Szedłem plażą, a świetlista linia na morzu szła przy mnie. Czyż nie dziwne zjawisko – mimo swojej oczywistości?

W chwili dotknięcia wody przez napęczniałe słońce doznałem drugiego zdziwienia, równie dziecinnego jak tamto: woda nie zasyczała ani para się nie pojawiła w zetknięciu z ognistą kulą.

Zdjęć nie mam. Zapomniałem wziąć aparat.



140718

Tym razem aparat, właściwie telefon z aparatem, wziąłem, mimo że nie planowałem oglądania zachodu. Wczoraj tak późno wróciłem do siebie, a na dokładkę czas tak pędził wieczorem, że ledwie przysiadłem przy komputerze, a już była pierwsza, późna godzina wobec rannego wstawania do pracy. Właściwie wziąłem aparat licząc na jakieś zdjęcia w miejsce wczorajszych.

Popołudnie było pogodne, od morza wiał dość silny wiatr tworząc widowiskowe fale. Stałem przy ostrogach patrząc na ich narastanie i rozbijanie się o pale. Zwykły widok, wiem, ale gdy da się mu chwilę naszej uwagi, dostrzega się w nim odblask urody Nereid.

Że to wymysł starych Greków? Otóż nie. Widział je pewien brytyjski malarz na początku minionego wieku, i udanie utrwalił na płótnie ich wdzięczne kształty. 



Widzieli i inni, a ja nie tracę nadziei zobaczenia. Dzisiaj pokazały mi się w swojej zamaskowanej postaci – właśnie fal morskich.

Daleko w morzu pojawia się wzdłużne wypiętrzenie - kaprys lub zabawa Nereidy. Biegnąc rośnie wypychana jej rękami, ale i zasysa wodę przed sobą tworząc głęboką bruzdę. Na płyciźnie, bliżej brzegu, fala jakby nie nadążała za sobą: jej dolna część szorując po piasku zwalnia, a górna pędzi dalej pchana wiatrem, a może swoją chęcią szybkiego dobiegnięcia do brzegu. W efekcie przełamuje się w swoim pędzie i rozpadając na białe i perłowe drobinki prześwietlone słońcem, spada w bruzdę przed sobą lub strzela fontannami trafiając na szpaler pni wbitych w dno. Nie rezygnuje od razu: biegnie wzdłuż przeszkody szukając w niej przerwy, prycha wodą, i dopiero przy samym brzegu zwalnia, uspokojona i zamierająca na piasku.

Ale oto w oddali widać jej siostrę: nie bacząc na swój szybki kres rośnie pędząc ku brzegowi – efemeryda żyjąca chwilę i wieczność.








Dobrze, odetchnąłem trochę od karuzel, zajmę się więc tematem głównym tego postu: książką o ludzkim mózgu. Odległy temat? Jeśli wziąć pod uwagę fakt istnienia mózgu jako siedliska mojego umysłu, tego samego, który odczuwał i przeżywał na plaży, można uznać, że obydwa tematy postu są blisko związane.



O książce „Mózg: 41 największych mitów” autorstwa Christiana Jarrett’a.



Ta książka wyróżnia się w mojej bibliotece, ponieważ nie kupiłem jej, a byłem nią obdarowany, i to nie przez znajomego czy kogoś z rodziny, a przez Mikołaja we własnej brodatej osobie. Nie mogłem jej nie przeczytać.

Jak zwykle garść cytatów uzupełnionych moimi myślami. Słowa ujęte w znaki >> << są cytatami.



>>Wiele artykułów prasowych o odkryciach na temat mózgu odwołuje się w rzeczywistości do badań korelacyjnych (czyli badających stopień wzajemnej zależności – wyjaśnienie moje), które pokazują jedynie pojedynczy moment w czasie. „Ludzie, którzy częściej wykonują czynność X, mają większy obszar mózgu Y” – możemy przeczytać w tekście. Ale jeśli badanie miało charakter korelacyjny, nie wiemy, czy dana czynność przyczyniła się do zwiększenia obszaru mózgowego. Kierunek związku przyczynowego może być bowiem odwrotny (ludzie z większym obszarem Y lubią wykonywać czynność X) (...)<<



>> Jeśli leki, które zwiększają poziom serotoniny, łagodzą depresję, to – zgodnie z rozumowaniem zwolenników mitu – depresję na pewno powoduje niedobór serotoniny w mózgu. Jest to jednak pokrętna logika. (…) fakt, że aspiryna skutecznie pomaga na bóle głowy, nie oznacza, że bóle głowy są wywołane przez brak aspiryny.<<



Najbardziej fascynującym elementem nauki jest dla mnie precyzja myślenia, logika nielicząca się z naszymi oczekiwaniami czy niechęciami. Także pomysłowość w zaprojektowaniu badań i wyrafinowane, nawet kilkupiętrowe, ich zabezpieczenia przed przypadkowością wyników czy ułomnością naszych umysłów i naszej psychiki. Tutaj łatwo o zdumienie, a bywa, że i olśnienie.

Pamiętam jedną z pierwszych takich chwil.

W książce angielskiego antropologa przeczytałem twierdzenie autora o odmienności sposobów obozowania naszych przodków i neandertalczyków: pierwsi zakładali obozy sezonowe, na krótki czas, drudzy całoroczne, na długie okresy czasu. Początkowo z rezerwą podchodziłem do tego twierdzenia, skoro po upływie dziesiątków tysięcy lat wszystko, co można znaleźć, to okruszynki kości, ale później dowiedziałem się o innych badaniach, które tamte słowa uczyniły niemal pewnością. Potwierdzenie wymagało wiedzy, ale nade wszystko kojarzenia faktów z pozoru niezwiązanych ze sobą i wnioskowania. To była właśnie ta chwila, w której objawia się ludzki geniusz, a zwykły czytelnik doznaje oszołomienia.

Podoba mi się w nauce podważanie każdych rezultatów, nieprzyjmowanie niczego na słowo, bez dokładnego sprawdzenia; uznawanie prawd naukowych za ograniczone miejscem, czasem i naszymi aktualnymi możliwościami, więc możliwe do obalenia w przyszłości, niechby częściowo. Wszak gdyby Galileusz nie podważył twierdzenia Arystotelesa, do dzisiaj uważano by, że szybkość swobodnego spadania zależy od masy. Nawiasem mówiąc i obecnie wielu ludzi tak uważa.

Kto w starożytności, i długo po niej, odważyłby się negować twierdzenie Euklidesa o niekrzyżowaniu się linii równoległych czy o sumie kątów trójkąta? W końcu znaleźli się tacy odważni, ci mniej znani geniusze, i ten powszechnie znany – Albert Einstein – którzy udowodnili nieeuklidesowy charakter przestrzeni.

Czasami spotykam się z pojmowaniem tych cech nauki jako jej ułomności. Słyszy się utyskiwania na zmiany, brak całkowitej pewności, unieważnianie wcześniejszych twierdzeń – głosy po części zrozumiałe, skoro człowiek ze swoją konstrukcją psychiczną łatwo ulega prosto wyłożonym prawdom objawionym (a nawet ich potrzebuje), ale tutaj mylą się ci marudzący, ponieważ w braku świętości tkwi siła nauki. Jej nawet zawiść potrafi służyć (co prawda i szkodzić), gdy osobisty wróg naukowca będzie powtarzał badania chcąc znaleźć błąd we wnioskach przeciwnika – i w ten sposób albo uściśli i utwierdzi wynik, albo go obali, a jedno i drugie z korzyścią dla nauki.

Każdy z nas słyszał o placebo i w związku z nim o ślepej próbie, metodzie badania polegającej na nieinformowaniu pacjenta, czy przyjmuje lek, czy pastylkę cukrową. Ale jak wykluczyć wpływ, niechby nieświadomy, lekarzy i pielęgniarek na wyniki badań? Po prostu i ich się nie informuje – no i mamy metodę podwójnie ślepej próby. No, dobrze, ale wszak osoba analizująca wyniki badań i wiedząca, jako jedyna w tej metodzie, kto przyjmował lek, a kto placebo, może nieprawidłowo ocenić wyniki, na przykład wybrać metodę analizy dającą wyniki bliższe jego oczekiwaniom. Więc i on niech nie wie, a tylko dokona fachowej interpretacji i porównań statystycznych! No i doszliśmy do metody potrójnie ślepej próby.

Gdy mamy do czynienia z człowiekiem i jego mózgiem, wszystkie te wyrafinowane metody nabierają szczególnego znaczenia, ponieważ rezultatów nie da się zmierzyć ani zważyć, a wyniki bywają sprzeczne lub mało wyraźne.



>>Na podstawie metaanalizy wszystkich danych Kirch i jego współpracownicy stwierdzili, że zarówno leki, jak i placebo miały ogromny wpływ na większość chorych na depresję. Co istotne jednak, u wszystkich – z wyjątkiem najcięższych przypadków – różnica wielkości efektu leku versus placebo była nieistotna pod względem klinicznym. Innymi słowy, dane wskazywały, że skuteczność leków antydepresyjnych u większości ludzi nie była głównie rezultatem ich działania ukierunkowanego na nierównowagę chemiczną, lecz silnego efektu placebo.<<



Cytatami mógłbym zapełnić kilka stron, skoro wiele jest podkreśleń i wykrzykników w mojej książce, ale może ograniczę się do tych paru, a napiszę parę słów o samej książce.

Praca Jarrett’a nie jest łatwą lekturą. Sporo w niej fachowych wyrażeń i nazw, mnóstwo faktów, jest to jednak pozycja popularnonaukowa, czyli dla ciekawskiego laika, dla nas. Autor nie jest ani za, ani przeciw opisywanym mitom, on jedynie rzetelnie przedstawia fakty podając źródła; ilość pozycji naukowych wymienionych w tekście i w przypisach zadziwia. Jeśli w konkretnych badaniach nie ma jednoznacznych wyników, bądź przeczą sobie, wspomina i o tym fakcie. Po prostu pisząc książkę chciał nie tyle przekonać czytelników, co bezstronnie zapoznać ich z aktualnym stanem wiedzy.

Książka warta przeczytania nie tylko dla zawartych w niej informacji, ale też dla dowiedzenia się, jak powinno się pisać porządną literaturę popularnonaukową.


czwartek, 12 lipca 2018

O "sztuce" fotografowania

120718

Czasami zajrzę na jakiś blog z fotografiami, a wtedy albo jestem oczarowany, albo zdegustowany – efekt coraz wyraźniej widocznych dwóch odmiennych dróg sztuki fotografowania. Pierwsza, tradycyjna – tak bym ją nazwał – stara się wiernie oddać rzeczywistość. Wiernie, to znaczy tak, jak my ją widzimy, a jeśli zmienia w niej coś, są to raczej drobnostki dla zbliżenia do oczekiwanego obrazu lub usunięcia niedoskonałości aparatu. W tym nurcie liczą się subtelności w oddaniu palety barw i ich nasycenia, oczywiście także wybranie tematu fotografii, właściwe ujęcie i wykadrowanie.

Cechą drugiego nurtu, widocznego nie tylko w internecie, ale coraz częściej w albumach i kalendarzach, a na pocztówkach już od dawna, jest silne aż do zniekształceń uwydatnienie przez autora wybranych parametrów. Ta cecha mogłaby być akceptowana, gdyby chodziło o tworzenie zdjęć artystycznych, w których przetwarza się sfotografowaną rzeczywistość tworząc wyimaginowany świat, ale zdjęcia o których piszę nie są artystycznymi. To zwykłe zdjęcia, tyle że z tak ustawionymi parametrami, iż w efekcie widzi się dziwny, obcy, nieistniejący w naturze świat. Jaskrawe, nierzadko aż rażące oczy kolory przypominające obrazy tworzone przez radzieckie telewizory przed dziesięcioleciami, białe plamy zamiast twarzy (albo czerwone, dla odmiany), nienaturalnie podniesione poziomy ostrości i kontrastu, a to wszystko nie jako efekt braku umiejętności czy sprzętu, ale jako świadomy wybór, celowe działanie fotografa.

Dlaczego??

„Bo teraz tak się robi zdjęcia” – usłyszałem wyjaśnienie nic nie wyjaśniające. Albo impertynenckie „Wy się nie znacie”.

Niezrozumiałą ciekawostką jest nierzadkie robienie tych zdjęć profesjonalnym, drogim sprzętem, tyle że pliki zawierające niewątpliwie porządne zdjęcia przepuszczane są przez programy graficzne, a te na końcu wypluwają twory jako żywo przypominające zdjęcia robione telefonami sprzed piętnastu laty.

Po cóż więc ci fotografowie kupują aparaty za grube tysiące – nie wiem.

Podobne postępowanie widziałem wielokrotnie na festynach, a byłem na dziesiątkach tego typu imprez: najpierw akustyk precyzyjnie ustawia setki regulatorów dźwięku, a później suwaki basów przesuwa na skrajną prawą pozycję i włącza muzykę. Im więcej basów, tym lepiej; im intensywniejsze kolory i ostrzejsze linie na zdjęciach, tym są lepsze.
Symbolem powinien być tutaj młotek. Żadnych subtelności, a jedynie najprostsze, byle silne, bicie po uszach i oczach.

Oto proste recepty na nagłośnienie i na fotografię.

A ludzkie wybory?

De gustibus non est disputandum.


Chciałem dla przykładu zamieścić parę takich zdjęć, ale myśli o prawach autorskich i o ewentualnych kłopotach wstrzymały mnie. Znaleźć je łatwo.



W postscriptum przypominam, iż nie powinno się kupować reklamowanych towarów.


środa, 4 lipca 2018

Wartość celów, surmie i kopanie piłki

030718

Każdy taką przedstawia wartość, jaką mają przedmioty jego starań.”

Rozmyślania” Marka Aureliusza

Cudne! – krzyknąłem w duchu przeczytawszy te słowa, ale w chwilę później naszły mnie wątpliwości.

Kto i według jakich kryteriów ma oceniać wartość przedmiotów starań? O tę niewiadomą rozbija się prawda tej sentencji, nie naruszając jednak jej pociągającego uroku.

Dla mojego pryncypała wyjazdy na całodzienne włóczenie się po Sudetach, w mróz na dokładkę, albo starania napisania dobrego tekstu, nie są warte funta kłaków; dla mnie jego dążenia do kupienia jeszcze większej karuzeli i zarobienia kolejnego miliona nie mają krztyny sensu wobec kosztów niematerialnych i już posiadanych zasobów. W rezultacie każdy z nas patrzy na drugiego trochę jak na zielonego ludzika i z politowaniem.

Kto ma rację?



Drugi tydzień w Ustroniu. Jestem tutaj po raz dwunasty, czyli wyjeżdżając będę mógł powiedzieć, że spędziłem tutaj już dwa lata. Miasteczko nie stało się jednak moje. Przeszkadza mi tłum ludzi, brakuje sudeckich pagórków i ciszy. Chodzę swoimi ścieżkami, odwiedzam lubiane miejsca, a najczęściej stoję pod drzewami i patrzę na nie i na jaskółki. Znalazłem różę, która wspięła się na sam szczyt sporego świerku i od góry przykryła go szerokim rondem swoich gałązek, widziałem nadal kwitnące lipy, oglądałem długą aleję jarząbów szwedzkich, obowiązkowo odwiedzam surmie. Znalazłem kilka tych ładnych drzewek w dwóch odmianach, które nauczyłem się rozpoznawać: surmii bignoniowej (dziwna nazwa) i wielkokwiatowej. Ta pierwsza zaczyna kwitnąć, druga zbiera siły w dużych pąkach. Rośnie na prywatnej posesji, przy domu, ale jej liście sięgają chodnika. Któregoś dnia spotkałem właściciela, chwilę rozmawialiśmy. Powiedział mi, że nikt, łącznie z nim, nie wie jak się to drzewo nazywa. Pobiegł do domu po kartkę, żeby zapisać nazwę. Pewnie pomyślał, że jestem specem od drzew.

Właściwie od czego jestem specjalistą? Chyba od tego zatrzymywania się i gapienia gdzieś, czasami niewidzącym wzrokiem.



Po wylogowaniu się z mojej skrzynki pocztowej, jak zwykle wyświetla się wielka i pstrokata lista nowin. Parę dni temu zrobiłem coś, co czynię nadzwyczaj rzadko: przejrzałem ją i wybrałem opinie fanów futbolu o grze drużyny.

Może najpierw wyjaśnię mój stosunek do tej gry. Otóż nie oglądam meczy, ponieważ piłka nożna jest dla mnie nudna i chaotyczna. Ilekroć zdarzy mi się widzieć dwudziestu facetów biegających za piłką i przeszkadzających sobie, dziwię się zasadom tej gry: dlaczego dwie drużyny mają jedną tylko piłkę? Wszak mając dwie, nie musieliby nóg sobie podstawiać dla jej odebrania, a i goli byłoby więcej. Ilekroć powiem fanom piłki o tym racjonalnym przecież pomyśle, słyszę ich śmiech lub widzę dziwne spojrzenia. 
Dziwne to wszystko dla mnie.

W moim widzeniu sport wyczynowy i zawodowy niewiele ma w sobie sportu, to raczej pokaz siły, szybkości lub innych specjalnych cech u wyselekcjonowanych i sztucznie wyhodowanych osobników. Sportem jest jeżdżenie na rowerze Pierwszej Damy Ani Kruczkowskiej, a kopanie piłki jest absurdalnie wysoko opłacanym zawodem kopaczy.

Nie podoba mi się w obecnym sporcie nieliczące się z niczym i z nikim obłędne parcie do sukcesu, do bicia rekordów. Córka Ani zwyciężyła siebie dojeżdżając do mety odległej o 500 km; jej wyczyn był prawdziwie sportowym. Z drugiej strony są protesty jednego z kopaczy, który nie chciał kopać piłki za milion (nie pamiętam, czy w skali miesiąca, czy tygodnia), chciał więcej. Paranoja.

Miliony ludzi siedzi przed pudłem telewizorni i gapi się na reklamy. Gapi się na mecz nie tylko dla samego meczu, ale też dla patrzenia na swoich idoli, na tych, którzy w miesiąc zarabiają tyle, co oni przez całe lata. Głównie dlatego są idolami, wszak osiągnęli sukces, mają kasę i są znani. Nieprawda? Przesadzam? Wiec dlaczego nie jest idolem mistrz Polski w łucznictwie? Dla mnie odpowiedź jest prosta: bo mało zarabia. Owszem, są i inne powody, ale ten jest główny.

W piłce nożnej zbyt dużo jest paskudnego nacjonalizmu, omalże fanatycznego dzielenia ludzi na swoich i tamtych, obcych, nie naszych. Trzeba im dokopać, a przynajmniej zakrzyczeć ich. Kilka lat temu lunapark stał obok boiska do piłki nożnej, więc w czasie meczu słyszałem co i jak wykrzykiwali kibice. Byłem zaskoczony i przerażony tą orgią złości, wyzwiskami, agresją tych ludzi.

Piłka budzi w ludziach okropne cechy.

Wszystkie wypowiedzi przeczytane w internecie były skrajnie negatywne, obraźliwe, wprost chamskie. Wieszano na piłkarzach psy, osądzaną ich bez litości, wyzywano, żądano zwrotu pieniędzy. Pomijam tutaj porażający brak kultury, ale, na Boga, skąd takie oczekiwanie sukcesów, skoro nawet ja wiem, że polski futbol nie jest wysokiej klasy?? Czy kibice nie wiedzą, że każda drużyna trenowała, ćwiczyła metody gry, zapewne analizowała grę innych drużyn, że każda z nich zrobiła wszystko, by wygrać? Czy nie wiedzą, że wygrać może jeden? Więc o wygraną im chodzi, nie o samą grę, w której tak się lubują według własnych deklaracji? A może po prostu musieli na kimś wyładować swoją agresję, no i trafiło na kopaczy piłki?

Więc bronię ich? Nie, chodzi o logikę i gust. O elementarz zachowań, którego nie znają ludzie piszący komentarze.

Gdyby kopacze odnieśli sukces, ton wypowiedzi niewątpliwie byłby skrajnie odmienny. Mielibyśmy do czynienia z herosami, bohaterami narodowymi. Zapewne niesiono by ich na ramionach, może nawet na tarczach, a prezydent przypinałby im odznaczenia. Gdy pomyślałem o tym, mając w pamięci okropną złość kipiącą z przeczytanych wypowiedzi, zrobiło mi się niedobrze.



N a koniec uwaga ogólniejsza.

Myślę, że futbol i jego miłośnicy skorzystaliby, gdyby odciąć dwa albo trzy zera z dochodów klubów i graczy. Uważam, że blask współczesnej czołówki kopaczy składa się nie tylko z ich wysokich umiejętności kopania, ale i z ich bajońskich zarobków. Gdyby zarabiali porównywalnie do zarobków ich fanów, tych zapewne ubyłoby, ale o wiernych można byłoby z pewnością powiedzieć, że lubią piłkę nożną i mistrzów tej gry. Nie byłoby gwiazdorzenia, ukrytych machinacji, sensacyjnych transferów, etc.

Doprowadzić do takiej sytuacji jest łatwo i trudno jednocześnie. Należałoby zastosować mój sposób przy zakupach: nie kupowania towaru, którego reklamę widziałem. Tylko tyle i aż tyle. Gwiazdy kopania piłki straciłyby blask i pociągający urok mamony, a my moglibyśmy obejrzeć film bez reklam.

Może nawet wybrałbym się do kina?



Niżej zamieszczam kilka zdjęć z Ustronia.





piątek, 22 czerwca 2018

Rozmyślania

140618
Brałem czas za rogi i mocowałem się z nim jak Ursus z bykiem, ale im mocniej zaciskałem dłonie i bardziej się sprężałem, czas okazywał się szybszy i silniejszy. Ostatnio przyszła mi do głowy zupełnie odmienna metoda radzenia sobie z nim; metoda dokładnie odwrotna.
Po pracy biorę prysznic i siadam nic nie robiąc. Tak, wiem: mam do napisania dwa listy, czekają odpowiedzi na blogu, powinienem zadzwonić do kogoś, skończyć prace nad tekstem drugiej książki, ale to wszystko później. Może poczytam teraz? Może zajrzę tu i tam, tak niezobowiązująco? Siedzę i czuję charakterystyczne odpływanie: myśl uwalnia się z więzów mojej woli i szybuje gdzieś, a ja nie zawracam jej, a po prostu patrzę gdzie mnie wiedzie. Wczoraj podniosłem poduszkę i półsiedząc czytałem książkę wiedząc, że w tej wygodnej pozycji szybko zacznę drzemać. Drzemałem, a zbudziwszy się nie ganiłem się za stracony czas, a z lubością przeciągałem na swoim wielkim łożu. Było mi fajnie.
Na razie próbuję metody i słucham siebie, czy przypadkiem nie odezwie się we mnie ten, który zawsze gonił czas. Milczy, ale ja go znam i wiem, że łatwo z nim nie wygram.
Ano, zobaczymy kto komu da radę.
W kilka dni później.
Przegrałem potyczkę.
Od wielu lat mam poczucie tracenia czasu gdy oglądam film, biorę udział w nieciekawych rozmowach, takich zwykłych pleple przy stole, czytam bieżące informacje podawane w popularnych mediach, a nawet gdy czytam książkę z gatunku łatwych i przyjemnych.
W ramach walki z moją walką o czas uznałem, że mógłbym obejrzeć film. Z pierwszego wybranego zrezygnowałem po kwadrancie, z drugiego jeszcze szybciej, trzeci wyłączyłem w połowie. Wszystkie wydały mi się nieciekawe, takie „pleple”. Dzisiaj wspomniałem Matrixa, film, który kiedyś podobał mi się, a że nie znam zupełnie nowości, nie chcąc znowu błądzić, wybrałem powtórkę, film sprawdzony. Po trzydziestu minutach, mimo iż oglądałem go z ciekawością, wyłączyłem. Skończę na raty – postanowiłem – wszak Marek Aureliusz czeka, a jeszcze parę słów o wcześniej przeczytanej książce powinienem napisać.
To jest ta przegrana, którą właściwie można uznać za wygraną. A może tylko się tłumaczę ze swojego przymusu gonienia czasu?

Coraz częściej myślę o drodze. Wspominam te najpiękniejsze, zalotnie uśmiechające się, radosne, ale przecież chciałbym widzieć niechby chmurną i bez kolorów, byle była przy mnie i gasiła tęsknotę. Wiele razy próbowałem słowami wyrazić swoją potrzebę drogi i jej wołanie, ale jak w słowa ubrać coś, co bez nich się obywa? Czym tak naprawdę jest to tajemne pragnienie, tak nieuchwytne, a przecież tak silne?
Znam uzasadnienia filogenetyczne, rozumiem praźródła pragnienia drogi tkwiące w nas samych, ale tutaj – i nie tylko – objawia się we mnie wyraźna ambiwalencja: z ciekawością poznaję tajniki nauki, wiele dla mnie znaczy wiedza, za oczywisty mam związek z widzeniem świata ładniejszym, bardziej złożonym i ciekawszym, ale jednocześnie gdy czytając o człowieku dotrę do jądra jakiejś naszej cechy czy skłonności, budzi się we może nie bunt, ale coś bliskiego. Coś objawiającego się przekonaniem, takim cichym, niewyrażonym nawet w myśli, o istnieniu drugiego jądra, drugiej prawdy, może nawet głębszej i – co najważniejsze – mojej, tylko mojej, bo zależnej li tylko od mojego ducha, a nie uwarunkowań istniejących poza mną. Często zdaję sobie sprawę z bezradności takich myśli wobec faktów, ale nadal są mi bliskie i potrzebne.
Sztuczne, wydumane, intelektualne problemy? Może i tak, ale to najprawdziwsze moje życie i dlatego tkwi w nich wartość trudna do przecenienia. Jak i w ich odległości od świata, w którym spędzam większość swojego czasu.

180618
Więc „Rozmyślania” Marka Aureliusza.
Dzielę je na trzy grupy:
Pierwsze są celne, odkrywcze i mądre – takie, pod którymi stawiam wykrzykniki i podkreślenia. Drugie uznaję za ciekawe i warte zastanowienia dla ich zgłębienia. Z trzecimi się nie zgadzam, a przy kilku czuję, że mój wizerunek Marka-mędrca traci na wartości. Niżej swobodny wybór cytatów przynależnych do trzech grup i moje komentarze. Nie są specjalnie wnikliwe czy odkrywcze, pisane były na bieżąco i są jedynie echem słów autora odbitych w moim wnętrzu.

Pożądać niemożliwości – jest szaleństwem. A niemożliwe jest, by ludzie moralnie źli nie popełniali nic takiego.”

Cała doczesność – to punkcik wieczności. Wszystko małe, zmienne, znikome!”

Jakbym Koheleta czytał, co właściwie nie powinno dziwić, ponieważ ich obu sporo łączy – ponad wszystkim, co dzieli.

Co nie jest pożyteczne dla roju, i dla pszczoły nie jest pożyteczne.”

Czy na pewno można odnieść to spostrzeżenie i do ludzi? Bo że do pszczół to i owszem, ale w istocie znaczy to tyle, co powiedzenie wprost, że jednostka się nie liczy. Budzi to we mnie niemiłe skojarzenia z niedawnymi dziejami ludzkości, ale tutaj powinno się znajdować tylko ślad myślenia obywatelskiego – jak w wielu miejscach „Rozmyślań”. W innym miejscu autor odmienia powiedzenie stosując je do nas:

Co państwu nie jest szkodliwe, nie przynosi szkody i obywatelowi.”

Cóż, tutaj uwidacznia się zmiana w pojmowaniu państwa – skutek wieków nas dzielących.
Niżej zmiana jest wyraźniejsza:

Czyż nie jasne, że niższe istoty stworzone dla wyższych, a wyższe dla siebie nawzajem?”

Obok poniższego fragmentu napisałem słowa „O, nie!” – odruchowy i bezradny protest.

I chętnie przyjmuj każde wydarzenie, chociażby się zdawało zbyt przykre, bo ono prowadzi tam, prowadzi do zdrowia wszechświata, do powodzenia i pomyślności Zeusa. Nie byłby on bowiem tego nikomu nadarzył, gdyby to nie było zarazem darem dla całości. (…) Dla dwu więc powodów należy z miłością przyjmować to, co się wydarza: po pierwsze dlatego, że tobie się to stało i tobie zostało zlecone i do ciebie w jakimś pozostawało stosunku, sprzężone z tobą od wieków, z przyczyn przedwiecznych, po wtóre zaś dlatego, że dla zarządcy świata jest i to, co jednostkom się wydarza, czynnikiem powodzenia i doskonałości wszechświata, a – na Zeusa – nawet samego istnienia. Kaleczy się bowiem całość, gdybyś nawet w drobnostce przerwał związek i spójnię tak cząstek fizycznych, jak i przyczyn. Przerywasz zaś – o ile to w twej mocy – jeżeli się czujesz z czegoś niezadowolonym i jakoby niweczysz.”

Fascynuje mnie i jednocześnie przeraża wizja wszechświata, w którym jesteśmy maleńkim trybikiem mającym obrócić się tak, jak nasz twórca ustalił, nawet kosztem swojego rozsypania się. Stoickie poddanie się temu, co nie od nas zależne – owszem, ale tutaj podane w sposób nie do przyjęcia przeze mnie, ponieważ odzierający mnie z podmiotowości, woli i godności – na chwałę boga i jego zamysłów oraz szczęśliwości wszechświata. Jakbym jednocześnie czytał słowa stoika, chrześcijańskiego filozofa, buddyjskiego myśliciela i scenariusz działań głównego komputera w filmie „Matrix”. Nie wyobrażam sobie jakiegokolwiek mechanizmu fizykalnego wszechświata, który doznać mógłby szkody na skutek mojej niezgody na wydarzenia złe. Jeśli uwzględnić sprawcę, inicjatora zdarzeń we wszechświecie, to jedno z dwojga: albo nie interesuje go los tych ludzkich zębatek, albo, jeśli przyjmie się za pewnik miłosierdzie stwórcy, łatwo dochodzi się do sprzeczności. Nie przekonują mnie tłumaczenia ludzi wierzących w boską nieingerencję dla zachowania nienaruszalności ludzkiej woli, ponieważ nadal zostaje otwarta kwestia tsunami, wirusów i innych kataklizmów najzupełniej niezależnych od ludzi.
Podejrzewam, że Marek nie rozpatrywał tych zagadnień, ponieważ jego rozumowanie biegło innym torem, nieznanym mi. Nie piszę, że błędnym, a nieznanym. Dość mi jednak przeczytanego, by poczuć w sobie ostry protest. To, co jednostce się wydarza, ma być czynnikiem powodzenia i doskonałości wszechświata. To jego słowa. Jak je zrozumieć, żeby móc chociaż trochę zbliżyć się do jego rozumowania, skoro wymowa tych słów poraża?
Dobrze byłoby prześledzić rozwój myśli Marka doprowadzających go do tego miejsca. Niżej znowu o wszechświecie. Właśnie w takich spostrzeżeniach znajduję drogę do stoickiej niezależności wobec życiowych kłopotów.

Składam się z pierwiastka przyczyny i tworzywa. Ani jedno, ani drugie nie marnieje w nic, tak jak nie powstało z niczego. Każda więc moja cząstka przez przemianę przejdzie w jakąś cząstkę wszechświata. A owa znowu w inną jakąś cząstkę wszechświata się zmieni. I tak w nieskończoność.”

W innym miejscu zwróciłem uwagę na ciekawą i niepozbawioną logiki definicję dobra i zła. Marek pisze o skutkach wybrania przez nas za dobro czegoś, co jest niezależne od nas: że takie wybory prowadzą do niezadowolenia z bogów i nienawiści do ludzi.

Ale gdy osądzimy jako dobro i zło to tylko, co od nas zawisło, to nie ma żadnego powodu ani żalić się na bogów, ani w nieprzyjacielskim pozostawać do ludzi stosunku.”

Tutaj podobna myśl:

Zawsze masz możność żyć szczęśliwie, jeśli pójdziesz dobrą drogą i zechcesz dobrze myśleć i czynić. Dwie są bowiem cechy wspólne duszy boga i człowieka, i wszelkiego stworzenia obdarzonego rozumem. A te są, że nie ulega przeszkodzie z niczyjej strony i to, że znajduje dobro w usposobieniu i działaniu pełnym sprawiedliwości i że na tym poprzestaje w swoim dążeniu.”
I pamiętać o tym, że wszystko, co jest poza granicami twej istoty fizycznej i duchowej, ani do ciebie nie należy, ani od ciebie nie zależy.”

Jednym z fundamentów jego stosunku do świata i życia jest wiara w bogów kierujących ludzkim życiem. 
 
Jeżeli bogowie uradzili coś o mnie i o tym, co mnie ma spotkać, to uradzili dobrze. Niełatwo bowiem wyobrazić sobie boga niezdolnego do mądrego postanowienia. A z jakiego też powodu mieliby dążyć do wyrządzenia mi krzywdy?

Najwyraźniej wiary tej Marek nie podaje w wątpliwość, istnienie bogów ustalających ludzki los przyjmując jako pewnik. Nieco niżej przychodzi mu do głowy myśl określana przez niego jako bezbożna, o bogach nie podejmujących w stosunku do nas żadnych postanowień. Cóż wtedy?

Jeżeli rzeczywiście nie przedsiębiorą postanowień w żadnej sprawie, która nas dotyczy, to ja mam władzę postanowienia sam o sobie. Mogę cenić to, co mi jest pożyteczne.”

Co wybiera? Wybiera to, co pożyteczne jest dla państwa. Rzymianin do ostatniej kosteczki.
Słowa o powinnościach społecznych i obywatelskich powracają w wielu miejscach.

Życie krótkie, a jedyny owoc życia ziemskiego to pobyt na ziemi zbożny i prace obywatelskie.”

Nie przestaniesz cenić i wielu innych rzeczy? To nie będziesz ani wolny, ani zadowolony z siebie, ani panem namiętności.”

Prawdziwości tych słów doświadczyłem na sobie. Kiedyś straciłem wszystko, co miałem w świecie materialnym. Będąc na dnie ubóstwa poczułem… wyzwolenie. Wolność i ulgę. Później znowu zacząłem obrastać w dobra, ale ślad tamtej chwili został we mnie i zachował swoje oddziaływanie.

Na koniec refleksja ogólniejszej natury:
Głębokie prawdy brzmią jak banały. Fakt obiektywny, czy paskudne znamię naszych czasów?

„Najlepszym sposobem obrony jest nie odpłacać pięknym za nadobne.”
„A szczęśliwy los – to dobre drgnienie duszy, dobre skłonności, dobre czyny.”
Dobro jest wypełnieniem ludzkiego celu – to myśl Marka napisana moimi słowami.

środa, 6 czerwca 2018

O pójściu za potrzebą

050618

O pracy

W minionym tygodniu moje kolejne dziecko zaczęło swoje samodzielne życie: nowy wóz mieszkalny szefa doczekał się swoich lokatorów. Zdjęć wnętrza nie zamieszczam uznając, iż nie wypada mi tego robić, skoro jest to prywatne mieszkanie, ale zapewniam, że jest bardzo eleganckie, wygodne i funkcjonalne, w niczym nieprzypominające barakowozu. Na zewnątrz klejone aluminium i stal nierdzewna, liczne siłowniki, woda i prąd z własnego źródła. Solidność wykonania gwarantująca użytkowanie przez – według mojej oceny – co najmniej trzydzieści lat. O kosztach też nie wypada mi pisać, dość powiedzieć, że były kosmiczne. Na pracach koncepcyjnych, kierowaniu wykonaniem i pracami własnymi, zeszło mi ponad 1500 godzin, a ten czas był tylko niewielką częścią całości.



Czy jestem zadowolony? Średnio. W tym względzie jestem perfekcjonistą, którego w pełni zadowala praca wykonana bez żadnych potknięć, a tutaj parę było.

Nie jest to największa praca, którą kierowałem w tej firmie. Kilka lat temu odnawiałem, czy raczej odtwarzałem, pałac strachów z dinozaurami. Ja i pracownicy mojego zespołu spędziliśmy 11 tysięcy godzin pracy w ciągu dwóch lat nad tym urządzeniem.




Rozglądam się po tych lunaparkach (firma ma ich dwa) i co krok widzę swoje ślady. Ślady moich rąk, mojego umysłu i mojego czasu.



O słowach słów parę.

W wielu miejscach lunaparku wywieszone są tablice nakazujące kupować bilety tylko w kasie, a tam, gdzie są jakieś okienka, treść jest taka: „Tutaj kasy nie ma”. Oczywiście mowa o kasie w znaczeniu miejsca kupowania biletu. Kilka już razy spotkałem się z ciekawym rozumieniem tego napisu: otóż ludzie uznają, że można tam wchodzić bez biletu, to znaczy nie płacąc za wejście, czyli bez pieniędzy. Po ichniemu bez kasy.

Pierwszego dnia w nowym mieście kolega zapytał przechodnia o bliski sklep. Usłyszał odpowiedź, którą w różnych wersjach znam z autopsji:

Piwo może pan kupić na stacji paliw.

Skąd taka reakcja, taka ocena? Z pozorów, którymi ludzie się kierują w swoich ocenach. Nieporównywalnie częściej spotykam się z oznakami lekceważenia lub wprost pogardy, gdy mam na sobie robocze ubranie; nie pamiętam takiego traktowania gdy byłem w garniturze.

Czasami zauważam u siebie pokazywanie ludziom wała: świadomie, prowokując, idę „na miasto”, do sklepu, w roboczym ubraniu.

Poczujcie się lepiej, ludzie, patrząc na mnie, skoro inaczej nie potraficie.



O pracy, ale inaczej, czyli pora na filozofowanie o socjologicznym zabarwieniu.

Nasz prace i zawody są dziwne, coraz dziwniejsze i coraz bardziej wyspecjalizowane. Za takie uznaję te, które związane są z naszą cywilizacją techniczną: ten jest specjalistą od programów do rozpoznawania sfilmowanych twarzy, tamten naprawia automatyczne skrzynie biegów, ja remontuję karuzele lub rozciągam przewody do ich zasilania, inny siedząc w biurze wypisuje jakieś papiery.

Oddajemy te swoje oddalone od życia umiejętności komuś, kto płaci nam za ich praktyczne stosowanie.

Praca u kogoś i praca wyspecjalizowana nie jest naturalna, ponieważ psychicznie nie jesteśmy dobrze do takiej dopasowani. Przez wiele tysiącleci pracowaliśmy dla siebie i dla bliskich, zajmując się tym, co nam było potrzebne, a tak ogromny czas musiał zostawić i zostawił w nas ślady.

Rzadko się zdarza ciekawość wykonywanych prac, jeszcze rzadziej pasja i poczucie spełnienia. Cóż wtedy mają wspólnego z naszym życiem te umiejętności i zajęcia? Nic, a fakt ten tworzy podział niemożliwy do akceptacji przez naszą psychikę: na pracę i czas po pracy, na czas zarabiania pieniędzy i normalnego życia. Chcielibyśmy tak robić, czy raczej czujemy, że wypracowując dystans między nami a sprawami pracy, powinniśmy oddzielać jedno od drugiego, ale to tyle, co dzielić nasze jedno życie na części. Trudno o bezkarność takich dążeń.

Nasze prace są odhumanizowane nie tylko nastawieniem pracodawców na zysk, eksploatacją ludzi, widzeniu w pracowniku środka do zdobycia „kasy”, ale i oderwaniem od realiów życia – tego prawdziwego, poza pracą. Te prace pozbawione są związków z nami. Jeśli z pracą łączy nas tylko konieczność zarabiania, stan taki prowadzi do kłopotów z naszą psychiką: alienacji, stresu, zagubienia sensu. Także do trudności w praktykowaniu umiejętności najważniejszej: dostrzegania radości zwykłego dnia.

Natomiast praca u siebie i dla siebie, a już zwłaszcza najprostsza, najbliższa naturze – owszem. Gdy zbiera się owoce i robi przetwory, gdy rąbie drewno na zimę, gdy sadzi się i zbiera, nasza praca ma bezpośredni związek z nami i z naszym życiem, a przez to inaczej jest odbierana, mimo nierzadkiej swojej uciążliwości.

To nowa moja filozofia, znikąd niezaczerpnięta. Zapewne ma jakieś luki, ale taka mi się pomyślała w związku ze światowym obiegiem pieniądza, odhumanizowaniem naszych miejsc pracy i własnymi doświadczeniami.

Chętnie przeczytam głosy polemiczne.



Na placu rośnie dużo cykorii podróżnik, część kwitnie budząc we mnie – jak co roku – zadziwienie wielkim kontrastem: bez kwiatów ta roślina jest zwykłym badylem, w którym trudno dostrzec już nawet nie jakiś urok, ale niechby jego zapowiedź, natomiast jej kwiaty są pięknem obleczonym w kształt i kolor.

Przed chwilą, a minęła godzina 20, wyszedłem na plac z aparatem zapomniawszy o nocnej porze odpoczynku tych kwiatów. Idąc przez plac i rozglądając się, przyszła mi do głowy myśl, którą trudno wyrazić mi słowami: o potencjale piękna tkwiącego w każdym ziemskim życiu.

Bezowocnie szukając w komputerze dobrego zdjęcia cykorii, znalazłem inne. Niech jego humorystyczna wymowa będzie lżejszym akcentem na zakończenie.

piątek, 25 maja 2018

Trzy tematy z dwóch światów

240518

Gdy droga wyprowadziła mnie z lasu, poznałem miejsce do zaparkowania i fragment działki kolegi. On sam siedział opodal, najwyraźniej czekał na mnie. Po przywitaniu się poznałem powód jego dopytywania o dokładniejszą godzinę przyjazdu: z samochodu wziął ciepłą jeszcze blachę placka drożdżowego z rabarbarem upieczonego z powodu mojego przyjazdu. Ujął mnie tym staraniem ugoszczenia tak mocno, że poczułem ciepło w piersi. Od razu powiem, że zjadłem więcej niż połowę tego rarytasu pamiętanego z dzieciństwa.

Kolega ceni sobie prywatność tak bardzo, że nie napiszę gdzie ma swoją działkę, ani nie opublikuję zdjęć z nim, napiszę jednak o samej działce i o swoich wrażeniach.

Drugi raz tam byłem i ponownie z przyjemnością patrzyłem na uroczy stok wzgórza, po którym pnie się pas łąki, dołem ściśniętej z obu stron drzewami, górą rozszerzającym się, jakby w chęci objęcia coraz odleglejszego i szerzej odsłaniającego się horyzontu. Na szczycie stoi szałas, miejsce letnich biwaków, a spod niego roztacza się widok na okoliczne wzgórza. Przy dobrej przejrzystości powietrza wyraźnie widać masyw Gór Sowich i Ślęży, a nawet fragment ściany Karkonoszy. U podnóża stoku, tam, gdzie najwięcej drzew, jest staw, bywają i kaczki znajdujące tam dobre miejsce lęgowe w przybrzeżnych gęstwinach. Tu i tam stoją pokaźne dęby, kępy brzóz i tarniny, kilkanaście posadzonych drzew owocowych, a nad wodą rosną olsze. Cały środkowy pas stoku jest łąką. Dzisiaj sięgała kolan, kolega tłumaczył się z jej niewykoszenia, ale dzięki temu szliśmy wśród kwiatów. Większości gatunków nie rozpoznałem, wśród nich tak lubiane białe kwiaty o głęboko wciętych płatkach wygiętych w kształt pięknego kielicha. Rosły tam dzwonki nieznanego mi gatunku, ich fiolet pięknie kontrastował z zielenią traw, widziałem kaczeńce – tak zwykłe, a jednocześnie tak niezwykłe dla mnie, zimowego wędrowcy. Najwięcej widziałem bratków polnych; miejscami, na przykład przy miedzach, tworzyły dosłownie kobierce, a nad nimi wznosiły się chabry, kwiaty polskich pól i moich wakacji u babci.

Młoda zieleń traw, słońce, kolorowe kwiaty, miejscami bardzo liczne, miłe towarzystwo – czy może być coś lepszego? W ciągu paru godzin tam spędzonych często miewałem chwile zadziwienia kontrastem: wszak jeszcze dzisiaj byłem w pracy, w zagraconym i zakurzonym warsztacie metalowym, wszak jutro będę daleko stąd i zacznę pakowanie lunaparku do wyjazdu, a teraz jakbym w innym świecie był. Tutaj jest prawdziwe życie, tam tylko konieczność zdobycia pieniędzy.

Chyba podobne myśli miał mój gospodarz, ponieważ powiedział, że nigdy nie otworzy swojego biznesu, nie chcąc utonąć w przykrych zależnościach, w dziesiątkach obowiązków, w zmartwieniach i kłopotach związanych z pracownikami. Że woli skromne życie, ale tutaj, na swoim ukochanym kawałku ziemi, i bycie niezależnym. Jakże ja go rozumiałem! Kiedyś inaczej oceniałem, ale teraz przy mojej pracy trzyma mnie właściwie tylko konieczność spłacenia kredytu mieszkaniowego – dalekie echo moich przodków szukających bezpiecznego miejsca dla swoich partnerek i dzieci.

Najnaturalniejszym i najpierwotniejszym sensem życia jest jego przekazanie. Ponad tę podstawę daną przez naturę nic nie otrzymamy, sami musimy znaleźć swoje cele, swój sens. Z czasem wykształcił mi się obraz dobrego życia. Nie jest pełny, na pewno nie jest oryginalny, ale mój własny. Otóż dobre życie powinno być nakierowane na pozytywne przeżywanie. Za takie mam przyjemność czasu spędzonego nad dobrą książką czy przy takiej muzyce, miłe spotkanie z człowiekiem, spełnianie swoich pasji, obserwowanie przyrody, zdobywanie interesującej nas wiedzy, pozytywne emocje i uczucia żywione do drugiego człowieka – z miłością na pierwszym miejscu. Wszystko, co daje estetyczną przyjemność obcowania z pięknem i dobrem, co nas wzbogaca duchowo i intelektualnie, co zaspokaja bezinteresowną ciekawość i głód wiedzy.

Jakoś tak podobnie, aczkolwiek w jeszcze krótszej formie, odpowiedziałem koledze. Teraz dodam jeszcze, że zgodnie z moją filozofią złe emocje są naszą przegraną. Dzień, w którym z kimś się pokłóciłem, byłem zły, wkurzony, zniechęcony, a więc gdy były we mnie coś negatywnego, taki dzień mam za nieudany, w pewnym sensie stracony. Niestety, wiele mam takich dni, ale usilnie pracuję nad sobą.

Naszkicowany tutaj obraz nie jest pełny nie tyle z powodu jego skrótowości, co z posiadania pewnej luki, z którą nie bardzo potrafię sobie poradzić. Otóż wielu ludzi może odczuwać na dyskotece, na przykład, lub na meczu futbolowym, emocje oceniane przez siebie jako pozytywne, wiele im dające, lekceważąc, albo po prostu niżej lokując, salę filharmoniczną lub dobrą książkę, podczas gdy ja mam oceny dokładnie odwrotne. Tyle że nie bardzo potrafię uzasadnić słuszności swoich ocen. Bardziej czuję swoją rację niż ją rozumiem.

Dość filozofii, wracam na działkę.

Kolega pokazał mi miejsce pod brzozami wybrane pod drewniany domek z werandą i kominkiem. Prosty, bez elektryczności, tradycyjny domek, w którym mógłby słuchać letnich wieczorów i oglądać gwiazdy przez swoją lunetę. Kręcąc się tam, nieco wyżej znalazłem inne urocze miejsce, ale nim napiszę o nim, powiem, że koledze zazdroszczę posiadania drzew. Tak, drzew. Chciałbym mieć kawałek ziemi, a na nim duże drzewa. Pod szczytem rośnie największy jego dąb, spory już grubasek, a że z trzech stron ma wolną przestrzeń, wykształcił szeroko sięgające niskie gałęzie. Pod nimi jest głęboki cień o leciutko zielonym zabarwieniu i chłód pachnący wilgocią. Stałem tam i między gałęziami widziałem słoneczno-zielony stok wzgórza i niebieską dal sięgającą Karkonoszy odległych o kilkadziesiąt kilometrów. Takie miejsca mają dla mnie urok wyjątkowy. Urok kontrastów, ale i zawsze pociągającej dali, a ostatnio coraz bardziej urok bliskości pokaźnych drzew.

Kolega poprowadził mnie miedzami na małą wycieczkę po okolicznych wzgórzach. Gdy staliśmy na obłym szczycie zarośniętym nadzwyczaj wysokim i gęstym rzepakiem, usłyszałem coś, co obudziło we mnie wspomnienie podobnych wrażeń. Otóż mojemu przewodnikowi podobały się zimowe widoki tam oglądane nie mniej, a pod pewnymi względami nawet bardziej, niż majowe.

Niemal w ogóle nie znam wyglądu majowych Gór Kaczawskich, ale tkwi we mnie obraz wielce pociągający, i gdy w czasie grudniowej wędrówki, patrząc na szaro-biały krajobraz wokół mnie, westchnę do tamtych majowych czy letnich, czasami budzi się we mnie poczucie zdrady tych ubogich, zimowych – jakbym, pełen wyrzutów, wracał do kochanej żony po zdradzie z ładną dzierlatką.

Jest na działce dzikie, ciemne gąszcze, są szuwary nad wodą, ule i zaczątki sadu, ale najwięcej jest słońca i przestrzeni. Nie dziwię się coraz większemu przywiązaniu kolegi do tego kawałka ziemi.

Obdarowany pozostałym ciastem z rabarbarem wyjechałem o zmierzchu. Po drodze kątem oka zobaczyłem coś, co kazało mi się zatrzymać: dąb o średnicy pnia oszacowanej na dwa metry. Majestatyczny ogrom, ale, niestety, pozbawiony niemal wszystkich konarów. Nie wiem, czy żyje. Było zbyt ciemno, by zrobić zdjęcie.












Nazajutrz, czyli w niedzielę, wieczorem zaczęliśmy nocny demontaż urządzeń w Łodzi, a trwał do piątej w poniedziałek, pracowałem siedemnaście godzin. Pod wieczór tego dnia, o godzinie 19, zacząłem drugi maraton, tym razem dwudziestodwugodzinny. We wtorek o 6.30 jako ostatni opuściłem dziedziniec Manufaktury. W godzinę później odebrałem telefon: mój kamping jest rozbity.

Na miejsce dojechałem po kwadransie i zobaczyłem moje mieszkanie wbite w barierę oddzielającą jezdnie drogi S8. Kierowca i pasażer cali, zdrowi, ale gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem kompletny chaos: przez wyrwane drzwi szafy i szafki zawartość wysypała się na podłogę, a bezwładność spiętrzyła wszystkie moje rzeczy z przodu pomieszczenia. Kabel zasilający i skarpetki, podkoszulki i cukier, pokruszone ciastka i majtki. Groch z kapustą. Depcząc po tej górze wszedłem do środka i podniosłem kołdrę: komputer wyglądał na cały. Odetchnąłem z ulgą. Szybko, poganiany ostrymi słowami drogowców, którzy pojawili się nie wiadomo skąd, ubraniami zapełniłem trzy reklamówki, zadzwoniłem do pracodawcy i pojechałem. Spać mi się odechciało. Nazajutrz pojechałem do bazy, stał już tam przywieziony mój kamping. Podczepiłem starą, rozlatującą się przyczepę kampingową do busa, a gdy wszedłem do niej, zobaczyłem stajnię Augiasza. Siadłem na progu i popłakałem się, cholera jasna. Przez dziewięć ostatnich lat mieszkałem od marca do września w moim pokoiku na kołach. W nim spałem, czytałem, pisałem, piłem kawę i piwo, tutaj mieszkały w wakacje żona i wnuczka. Wiedziałem gdzie co leży, to było moje miejsce… Poczułem się jak bezdomny.

W końcu zmusiłem się do pracy. Myłem, wycierałem, odkurzałem, a w końcu zacząłem przenosić i z grubsza układać po szafkach moje rzeczy, ale jeszcze ze dwa razy przysiadałem i chliptałem, smarkacz.

Zadzwonił pryncypał.

-Wróciłeś już do lunaparku?

-Jeszcze nie wyjechałem z bazy.

-Coś się stało?

-Nie, nic. Przenoszę swoje rzeczy.

Co miałem mu tłumaczyć? I tak nie zrozumiałby. Nie on.

Do lunaparku wróciłem wieczorem; dzień zamknąłem piętnastoma godzinami pracy. Jutro będzie lepiej: pracy tylko dwanaście godzin, no i zacznę obłaskawiać nowe mieszkanie.

Właśnie. Przez szereg lat pracy tutaj nauczyłem się ograniczać pole widzenia, skupiać się tylko na swoim, na tym, co moje i co mnie interesuje. W moim kampingu kiedyś przeciekał dach, została wielka, ciemna plama na suficie wyłożonym tkaniną obiciową. Dość szybko przestałem ją zauważać – jak i kupy obrań roboczych kładzionych w kącie codziennie po pracy. Jednak miejsce z czasem tak na nasiąkło mną i moim czasem, że stało się moje. Teraz, gdy siedzę przy stoliku w tym nowym-bardzo starym kampingu, czuję w sobie niechęć do przyzwyczajania się do tych mebli i ścian, do tego miejsca.

Może za miesiąc albo za rok i to stracę, więc lepiej się nie przywiązywać, a co cenne, nosić w sobie.



Na zakończenie temat pogodniejszy.

Park w Mosinie poznałem dwa lata temu i nazwałem bodziszkowym. Tych maleńkich różowych drobinek i w tym roku rośnie dużo wśród karuzel, część z nich przeżyje nasz najazd. Pamiętałem wiekową lipę i jesion – największy jaki kiedykolwiek widziałem. Dzisiaj zmierzyłem jego obwód na wysokości piersi, wynosi 430 cm, a więc pień ma średnicę niemal 140 cm. Obok rośnie równie okazały dąb, tylko o 10 centymetrów szczuplejszy. Ładny, prosty i rozłożysty, ale jest średniakiem, natomiast jego sąsiad swoją miarą lokuje się w czołówce polskich jesionów.

A może jest na czele listy? Przed chwilą sprawdziłem w internecie: jesion z Puszczy Białowieskiej o obwodzie wynoszącym 408 cm podawany jest za największy w Polsce. Na innej stronie podają nieco większy obwód tego drzewa – 426 cm.

Czyżbym odkrył większego osobnika? Jeśli tak, to chyba przysługuje mi prawo nadania imienia, czyż nie?
W takim razie od dzisiaj niech ten mosiński jesion wyniosły z dumą i wyniośle nosi imię Aleksandra.

 




Jeszcze słowo o wiązie, którego na pewno nie poznałbym w zimie, widząc go bez liści. Otóż jego pień bardziej do topoli jest podobny niż do pni swoich pobratymców.


wtorek, 15 maja 2018

Wiosna, filozofia, narodziny i ślub

130518
Zbyt szybko mijają dni, jakże piękne dni wiosny! Ledwie zacznę się cieszyć jakimś kwitnieniem, już widzę opadające płatki, już rozchylają się inne kwiaty. Staram się każde dostrzec i docenić, w każdym zauważyć nową dla mnie, wcześniej ukrytą, cząstkę uroku, każde lepiej poznać i zapamiętać, dotknąć i powąchać. Budząc się rano widzę słońce – czyż może być milszy początek dnia? – a nim upłynie staram się często patrzeć na widok najzwyklejszy ale i najpiękniejszy: zielone gałęzie drzew na tle błękitu nieba.
Napisałem te słowa i wspomniawszy drzewa rosnące obok, wyszedłem z kampingu żeby zobaczyć je w niskim, ale nadal jasnym słońcu majowego przedwieczoru. Rosną tutaj jesiony i topole, chyba szare, a obok nich kwitnie akacja w miodowej bieli cała, ledwie liście jej widać. Patrzyłem chcąc zapamiętać odcienie barw, wchłonąć i zatrzymać w sobie widok tak ładny i tak ciepły.

Jak zwykle walczą we mnie dwie potrzeby, dwie chęci wzajemnie się wykluczające: czytania lub pisania i wyjścia na dwór, do lasu czy parku. Wczoraj, chcąc je pogodzić, włożyłem laptopa do torby i pojechałem do lasu. Było ciepłe popołudnie, miałem na sobie krótkie portki i T-shirt, może dlatego na ławce wytrzymałem tylko pół godziny, gryziony przez muchy i inne paskudy. Wróciwszy, ustawiłem krzesło pod kampingiem tak, żeby widzieć drzewa po podniesieniu głowy znad ekranu. Muchy nie dowiedziały się o mnie, ciało nie pamiętało zmęczenia pracą, czułem delikatną pieszczotę wiatru, w koronach drzew odzywały się ptaki, więc warunki do pracy nad tekstami i odpoczynku jednocześnie miałem idealne. Tak dobre, że… usnąłem. Obiecałem sobie położyć się wcześniej, ale słowa nie dotrzymałem. Ponieważ i dzisiaj oczy mnie pieką i powieki mam ciężkie, obietnicę znowu sobie składam, tym razem solenną: najpóźniej o godzinie 22 spać!
Zaparzywszy kawę sięgnąłem po książkę. „Rozmyślania” Marka Aureliusza.
Nim napiszę parę słów o lekturze, może pewna uwaga, raczej w luźnym związku z książką.
Parę dni temu widziałem, na szczęście przez chwilę, włączoną telewizornię. Paru młodych mężczyzn w zbyt kusych marynarkach (czy oni, na Boga, nie widzą, jak idiotycznie wyglądają?) i z mikrofonami wiszącymi przed ustami na drucikach, oraz grupa jaskrawo ubranych i wymalowanych kobiet na tle ściany mrugającej kolorowymi reflektorami, śmiali się, coś krzyczeli i wykonywali dziwne ruchy, niby taneczne, niby kopulacyjne. Na dole ekranu zobaczyłem napis, było coś o umawianiu się. Wstrząsnąłem się. Ja miałbym coś takiego oglądać??
Rozmyślania napisał mądry człowiek i chociaż zapewne nie podzielę wszystkich jego poglądów (może też nie wszystkie zrozumiem), warto je poznać. Warto chociażby dla przybliżenia sobie osoby wyjątkowej. Oto rzymski imperator, człowiek właściwie wszechmocny w starożytności, mogący zaspakajać najdziwniejsze swoje kaprysy (a niektórzy jego poprzednicy dobitnie pokazali, jakie mogą one być), żyje skromnie oddany sprawom państwowym. Jest uprzejmy, wprost ujmujący wobec podwładnych, przychylnie nastawiony do wszystkich, nigdy nie okazujący swojej władzy nad innymi. Prawy władca i filozof o stoickich przekonaniach, ucieleśnienie ideałów myślicieli starożytnych pragnących filozofa na tronie. Cesarz zamykający swoim panowaniem złoty wiek cesarstwa.
Cóż jednak mogą mi dać myśli człowieka żyjącego tak dawno temu? W zasadzie to samo, co dzisiejszy widok zieleni drzew pod błękitem nieba, co widok dali i dźwięki bachowskiej kantaty, co zrozumienie kolejnego tajnika biologii lub inżynierii: lepsze poznanie świata, pozytywne wrażenia, estetyczną przyjemność, a więc wzbogacenie kulturowe i emocjonalne. Te z kolei są wartością samą w sobie i dalszych uzasadnień nie wymagają.

„Jak wszystko znika szybko: w świecie sami ludzie, w czasie i wspomnienie o nich!”

Ładnie napisane i kojarzące się z Proustem, ale niekoniecznie tak musi być, Marku. Umarłeś ponad 1800 lat temu, jednak google, program którego nie mogłeś znać, wyświetla Cię na szóstym miejscu wśród wszystkich najbardziej znanych Marków, także tych obecnie żyjących, a to znaczy, że miliony ludzi czytają Twoje myśli.

„Gardzi mną kto? Niech sobie. A ja uważać będę, by mnie nikt nie znalazł czyniącym cokolwiek lub mówiącym, co by godne było pogardy.”

Niżej jedne z najbardziej znanych słów powszechnie przypisywanych Markowi.

„Nie należy się gniewać na bieg wypadków. Nic ich to bowiem nie obchodzi.”

Tak właśnie mówi stoik. Przeczytałem ledwie małą część Rozmyślań, dlatego nie mam pewności, niemniej wydaje mi się, że Marek cytuje słowa ateńskiego filozofa Antystenesa. Tego samego, który wyraził zdziwienie w rozmowie z kapłanem zapewniającym go o raju po śmierci, że ten nie umiera czym prędzej.

„A chociażbyś miał żyć jeszcze trzy tysiące lat albo dziesięć tysięcy razy dłużej, przecież pamiętaj o tym, że nikt innego nie traci życia nad to, którym żyje, a innym nie żyje, jak tym, które traci. Najdłuższe więc równa się najkrótszemu. Teraźniejszość bowiem jest równa u wszystkich, a więc i to, co się traci, jest równe.”

Nie zgadzam się, ponieważ zrównanie życia najdłuższego i najkrótszego jest słuszne tylko w chwili śmierci i nie z powodu logiki – dziwnej tutaj, obcej, zimnej – a ludzkiego pragnienia życia nawet jeśli wiek się przeżyło. Teraźniejszość będzie równa u wszystkich ludzi właśnie w chwili śmierci – i tylko wtedy. W życiu równa jest jedynie w fizycznym sensie chwili, która momentalnie staje się przeszłością, natomiast jej zawartość różni się, i to dość znacznie, u różnych ludzi. Chyba jeszcze bardziej różni się ludzki jej odbiór i przeżywanie. Równość w traceniu jest więc słuszna jedynie w fizycznym znaczeniu teraźniejszości, ale akurat takiego rodzaju definicje mają tutaj najmniejsze znaczenie.

„Tak więc to, co się traci, przedstawia się jako pozbawione czasu co do długości. Nikt bowiem nie może stracić tego, co już przeszło lub co przyjdzie. Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?”

Pierwsze twierdzenie może być słuszne tylko przy założeniu, iż nasze życie to jedynie teraźniejszość, chwila obecna, moment między jednym a drugim oddechem; tylko wtedy to, co tracimy, a więc życie, nie będzie mieć rozciągłości czasowej. Dziwne rozumienie życia i niezgodne z naszą psychiką, z całym naszym jestestwem. Przeszłość tylko fizycznie znika, przestaje istnieć, jednak w naszej psychice, w pamięci, trwa nadal. Przeszłość nas kształtuje i wpływa na nas, bez pamiętania przeszłości nie byłoby ludzi takich, jacy jesteśmy. Natomiast znaczna część naszego życia tu i teraz nastawiona jest na przyszłość. Od drobiazgu, jak kupienie kurczaka na niedzielny obiad, po naukę dzieci, by w dorosłości zbierały jej owoce i po płacenie składek emerytalnych odbieranych po czterdziestu latach.
Tego, co już minęło, nie stracimy, to prawda, chociaż z czysto ludzkiego stanowiska stracenie pamięci o zdarzeniach z przeszłości przypomina ich całkowite stracenie, natomiast stracić można szanse zdarzeń przyszłych, i to wiele sposobów, chyba że wierzy się w predestynację. Zdaje się, że Marek wierzył w boskie wybory tego, co mamy przeżyć. Wtedy faktycznie nic nie stracimy swoim działaniem, nie mając wpływu na swój los. Wspominam tutaj Edypa z tragedii Sofoklesa „Król Edyp” – najtragiczniejszej, najbardziej wstrząsającej tragedii starożytnej. Ten człowiek całe życie starał się uniknąć przeznaczenia, a jednocześnie wszystko co w tym celu robił zbliżało go ku przeznaczeniu. Dla Edypa słuszne byłoby twierdzenie o niemożności straty tego, co nastąpić dopiero miało, nam czasami wystarczy zrobić cokolwiek, drobiazg zupełny, by zmienić przyszły bieg zdarzeń, a ta zmiana jest traceniem i zyskiwaniem. Bywa jednak głównie traceniem: to człowiek dostający się na ćwierćwiecze do więzienia, lub wyłącznie traceniem, jak u samobójcy – by użyć tylko tych najprostszych przykładów. Są oczywiste, za łatwe, a w istocie znaczy to, że coś mi umyka w rozumowaniu Marka. Wydaje mi się, że przyczyna w nierozdzieleniu konkretnych zdarzeń przyszłych od zdarzeń potencjalnych, od możliwości, jakie niesie życie. Nie stracimy czegoś konkretnego w nieistniejącej jeszcze przyszłości, ale tracąc przyszłość stracimy jej potencjalne możliwości.
W ostatnim zdaniu (Jakże bowiem można być pozbawionym tego, czego się nie ma?) dostrzegam niezgodność czasową, nielogiczność. Pozbawić czegoś można tylko osobę żyjącą, a nie ma przyszłości tylko umarły – w tym zdaniu jakby jednocześnie była mowa o żywym i umarłym, a przecież z kontekstu wynika, że mówi się o człowieku jeszcze żyjącym. Człowiek umierając traci przyszłe zdarzenia w sensie jak najbardziej dosłownym, chociaż nie może wiedzieć jakie one będą. Nie zna ich treści, ale ma pewność ich istnienia gdyby dalej żył, więc traci jak najbardziej. Z życiem traci przyszłą treść życia. Natomiast gdy już umrze, nic i nikt mu nie odbierze, skoro tracąc życie traci dosłownie wszystko. Tak więc myśl tego zdania słuszna jest tylko w stosunku do umarłych.

No i zrobił się wieczór. Jest godzina 22, zgodnie z daną sobie obietnicą powinienem położyć się spać. Może za godzinę? Szkoda mi czasu na sen. Książkę na razie odkładam, ale na pewno wkrótce wrócę do myśli Marka Aureliusza.

Ten blog jest o mnie. Nie o mojej rodzinie, a o mnie, dlatego nadzwyczaj rzadko zamieszczam tutaj informacje dotyczące moich bliskich. Jednak po dłuższym wahaniu uznałem, że krótką informację o ostatnich ważnych wydarzeniach rodzinnych zamieścić mogę, a może i powinienem.
W końcu kwietnia mój starszy syn po raz drugi uczynił mnie dziadkiem, oczywiście przy aktywnym współudziale swojej żony. Ich syn, dziecko mojego dziecka, nosi imię sławnego króla macedońskiego i jednocześnie imię dziadka swojej prababki, a mojej mamy.
Na zdjęciu mały Aleksander rozkosznie śpi na brzuchu ojca. Dwie godziny tak spał.
W tych samych dniach najmłodsze moje dziecko, Małgosia, największa miłość mojego życia, została mężatką. Oto niesprawiedliwość tego świata: oddać swoją dziewczynę obcemu facetowi!
Dobrych zdjęć jeszcze nie mam, niżej wklejone było zrobione telefonem. Zapewniam, że córka wyglądała cudnie. Ona zawsze taka była i jest. Zawsze najpiękniejsza.