Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 5 kwietnia 2019

Rozstanie, ale nie pożegnanie

310319
Z Chrośnicy południowymi zboczami masywu Okola na Pańską Wysoczkę i na Okole. Miejsce Za mostem, Gackowa, Krzyżowa, kamieniołom na Widoku, zboczami Łysej Góry i Leśnicy pod Skibę, podnóżem Chrośnickich Kop do Przełęczy Chrośnickiej. Zboczami Kopy i Lastka do Chrośnicy.

Wiele już razy chciałem się nasycić wędrówką na zapas, ale nigdy mi się nie udało, jednak prób nie poniechałem; dzisiejsza była kolejną, podjętą na zakończenie mojego górskiego sezonu. Może jeszcze pojadę raz czy dwa, kradnąc dzień karuzelowemu molochowi, ale patykiem na wodzie te plany pisane.
Zwykle trasę buduję, o ile w ogóle mam jakiś plan, ponieważ czasami jadę zupełnie na oślep, więc buduję wokół jakiegoś wspomnienia, jednego czy dwóch miejsc, które chciałbym zobaczyć. Dzisiaj była to chęć zobaczenia nowego tarasu widokowego na Okolu i odwiedzenie Gackowej. Gdy nad mapą łączyłem te dwa miejsca, pojawiły się wspomnienia innych, i w rezultacie przeszedłem zakręconą pętlę o obwodzie 25, a raczej 30 kilometrów, jeśli uwzględnić myszkowanie w pobliżu trasy. Nieco obawiałem się stanu moich nóg pod wieczór, ale obawy były płonne, jako że niosły mnie bez trudu do ostatnich metrów, co odnotowałem z satysfakcją zrozumiałą dla równolatków.
Wyszedłem z Chrośnicy wkrótce po nastaniu dnia i wszedłem na odkryte stoki masywu Leśniak-Okole. Na długości paru kilometrów są tam widok na trzy strony świata, na wiele kaczawskich szczytów, i to z tych najbardziej lubianych i widokowych, a są miejsca, z których widać Karkonosze i Góry Wałbrzyskie. Do ideału zabrakło dobrej przejrzystości powietrza; szczyty odległe o kilka kilometrów niewiele już odróżniały się od lekko zachmurzonego nieba. Cóż, żadna nowina dla zimowego wędrowcy. Za to było sucho i dość ciepło, w czasie przerw mogłem siadać wprost na ziemi.
W kilku miejscach przekraczałem strumyki zaczynające się niewiele wyżej, trafiłem też na źródełko czyste, jasne i dźwięczne. Ujęty jego urodą poszedłem wzdłuż strumyka, ale niewiele dalej znikł, biedak, wciągnięty na powrót w ziemię. Poczułem dziwny w tych okolicznościach smutek i… oszukanie.
Ciekawy byłem, czy bez poszukiwań odnajdę drogę na Pańską Wysoczkę. To niewielki wzgórek na dużym zboczu Okola, poza bardzo gęstym młodniakiem brzozowym nic tam nie ma, ale gdy trafi się na szczyt, widoki są przednie; przyciągała mnie też pamięć pierwszego, nieudanego, poszukiwania drogi na szczyt wśród gęstwiny brzeziny. Tym razem udało się bez pudła, a że w pobliżu wycięto nadpalony pożarem las, odnalazłem skały, które dobrze widać z drogi biegnącej dołem; są zaznaczone na mapie. Na ostro zakończonej, postrzępionej ścianie widać warstwową strukturę skał, zapewne osadowych, czyli wtórnie utworzonych, a ciekawość budzi skośne ułożenie warstw; patrząc na te struktury, może próbować wyobrazić sobie potężne siły górotwórcze wypychające skały z wnętrza ziemi i ustawiające miliony ich ton silnie nachylonymi. 


Wspomniałem o widocznych tam śladach pożaru. Zapewne likwidując jego skutki, wycięto zarośla, a na odkrytym zboczu zasadzono świerki. Mówi się o nadmiernej, może nawet rabunkowej eksploatacji polskich lasów, jednak w wielu miejscach widać też starania leśników o lasy w przyszłości. Wspomnę tutaj, obok nowych zasadzeń, często widywane małe siewki pomalowane specjalną farbą dla ich ochrony przez zwierzyną; nierzadko widziałem takie zabezpieczenia w dzikich, trudno dostępnych ostępach.
Sprawiłem sobie przyjemność pamiętaniem o skrócie omijającym zakole niebieskiego szlaku na zboczu Okola, a gdy wróciłem na szlak, zobaczyłem coś, co zdziwiło mnie: widzianą po raz pierwszy w życiu specjalnie zrobioną ścieżkę rowerową z utwardzoną powierzchnią. Miała szerokość połowy metra i ostro kluczyła między drzewami. W internecie poznałem angielską nazwę: to single track. Przyznam, iż jazda tą ścieżką wymaga sporej umiejętności, skoro drzewa mija się tam dosłownie o centymetry, ale za to pod kołami nie będzie błota ani korzeni.

Pod szczytem Okola, obok altanki z ławami, stoi tablica informacyjna. Mowa w niej o budowie tarasu widokowego w celu ochrony przyrody przed ludźmi. Użyto tam rzadkiego słowa antropopresja. Jest poprawne i zrozumiałe samo przez się, więc nie wiem czemu nie spodobało mi się, ale nie o tym swoim wrażeniu chciałem napisać, a o samym zamyśle ochrony przyrody ułatwieniami i atrakcjami, skoro sprowadzają one większą ilość ludzi. Widać to bardzo wyraźnie na Trójgarbie, gdzie z powodu postawionej tam wieży widokowej, ruch się zrobił jak na deptaku. A dużo ludzi, to dużo śmieci i ścieżki wydeptane do gołej ziemi. W górach, gdzie jej niewiele, a opady większe, w miejscach niezwiązanych korzeniami roślin, ziemia szybko jest spłukiwana. Równowaga górskiej przyrody jest chwiejniejsza od tej z dolin, więc dla zmniejszenia antropopresji na otoczenie, należałoby zasypać ścieżki kamieniami, a nie wyrównywać je i budować widokowe miejsca. Któregoś dnia wdrapałem się na szczytową skałę korzystając z pomocy drzewka rosnącego na pionowej ścianie, teraz wchodzi się tam po szerokich stopniach. Nie bez związku było przyjście dwóch osób chwilę po moim wejściu na taras – na pewno nie ostatni ludzie w ciągu dnia.



Nie, nie jestem zazdrosny o moje góry, chciałbym jedynie widzieć je mniej zaśmiecone, ciche i puste. Na szczęście przeciętni turyści wiedzą tylko o Okolu i Skopcu. Te dwa miejsca im zostawiam, setki innych są moje a tamtym nieznane – i tak jest dobrze.
Słowo o konstrukcji, jakżeby inaczej. Nie mam zastrzeżeń, poza bardzo źle, wbrew podstawowym zasadom, wykonanymi metalowymi podporami barier. Wykonał je ktoś, kto nie ma pojęcia o działaniu sił i zachowaniu się konstrukcji.
Schodziłem nieznaną mi szutrową drogą w dolinę, a Gackowa rosła przede mną, gdy byłem niżej nawet potężniała. Ładny widok, ale droga najwyraźniej zdążała w dolinę na lewo od góry, a ja miałem iść na drugą stronę, do miejsca zwanego Za mostem. Udało mi się znaleźć jakiś mało wyraźny dukt, nie ufałem mu, ale że zmierzał w dobrą stronę, poszedłem. Moją nieufność odwzajemnił doprowadzeniem mnie do uroczego lasu. Wysokie, duże, luźno rosnące świerki stojące na szeroko rozwartych korzeniach, wokół zielony kobierzec mchu i niezdecydowany w swoim biegu strumyk. Aparat oślepł od jasnych plam słońca, moje oczy widziały ładną grę słonecznego światła na drzewach i mchach. Gdy wyszedłem zza zakrętu, poznałem miejsce: Za mostem. Za szybko skończyła się ta droga, więc dla przedłużenia chwil usiadłem na brzegu leśnej drogi i patrzyłem.
W ciągu dnia zapominałem o tym, że ten dzień jest ostatnim, a gdy uświadamiałem sobie koniec sezonu, zapewne przedostatniego, co chwilom dodawało wagi, zatrzymywałem się i patrzyłem. Patrzyłem, jak może patrzy człowiek na bliską mu osobę przed pożegnaniem. Była też odrobina zazdrości i poczucia niesprawiedliwości: ja wyjadę, a te miejsca zostaną i cieszyć będą inne oczy.
Rosnący na Gackowej buk znam, jest jednym z pamiętanych drzew w tych górach, ale dzisiaj, gdy zobaczyłem go ponownie, wydał się jeszcze ładniejszy i bardziej imponujący. Potężny, prosty i zdrowy pień, a nad nim wielka, największa z widzianych, gęstwina konarów. Chodziłem wokół drzewa z zadartą głową i po prostu podziwiałem. Drzewo nie tylko po prostu stoi i rośnie, ono żyje! To żywy osobnik, jego geny są zrozumiałe dla naszej komórkowej maszynerii produkcyjnej, ponieważ wszystko, co żywe, jest z sobą spokrewnione.



Odkąd w pełni uświadomiłem sobie ten fakt, inaczej patrzę na drzewa – właśnie jak na żywą istotę. Czasami stanę nad świeżo ściętym drzewem, nad powalonym martwym olbrzymem, i odczuwam żal. Wiem, że irracjonalne to odczucie, jak tamten smutek nad wsiąkającym w ziemię strumykiem, ale tak czuję.
Miary nie miałem, ale dokładnie zmierzyłem jego obwód przykładając do pnia kij. Po powrocie zmierzyłem jego długość, okazało się, że drzewo ma około pięć metrów obwodu, czyli półtora metra średnicy. W pełni zasługuje na chroniącą go tabliczkę pomnika przyrody. Z ciekawości zajrzałem teraz na odpowiednią stronę i tam dowiedziałem się, że dla buków granicznym wymiarem jest 310 cm obwodu; ten przekracza próg o niemal dwa metry. Może zmobilizuję się i napiszę nadleśnictwa?…
Od Gackowej aż do lasów Łysej Góry szedłem odkrytymi zboczami wzgórz, moje góry mając wokół siebie. Jedne zostawały ze mną długo, inne szybko znikały gdzieś po drodze, ale w ich miejsce pojawiały się inne, albo te same, widziane jednak z innej strony, odmienione, ciekawe i ładne. Tylko paskudny beton na szczycie Krzyżowej był taki jak zwykle. Gdy jestem tam, szybko wchodzę po betonowych stopniach i już nie patrzę pod nogi, a tylko w dal bardzo tam widokową. Dwakroć ukrzyżowano tę górę. Pierwszy raz stawiając na niej krzyż, drugi raz zalewając szczyt betonem.


Widząc duży głóg skręciłem ku niemu. Pnie tych roślin są zwykle niziutkie, konary wyrastają już 20 czy 30 centymetrów nad ziemią, a niemal zawsze są bardzo liczne i bardzo ze sobą poplątane. Piszę tutaj o powszechnie spotykanych głogach jednoszyjkowych. Lubię patrzeć na gęstwinę ich gałęzi, lubię gubić wzrok w tym poplątaniu. Głóg rósł na brzegu strumienia, o metr od źródła. Gdy zajrzałem między gałęzie, zobaczyłem oponę samochodową. Odwróciłem się zniechęcony. Chwilę patrzyłem w dal nie bardzo ją widząc, a gdy wyostrzyłem wzrok i uświadomiłem sobie patrzenie na Przełęcz pod Kobyłą, odległą o 2-3 kilometry, wspomniałem duży i ładny głóg tam rosnący. Szukałem go wzrokiem, pamiętam dokładnie gdzie rośnie, ale nie dojrzałem go. Może był za daleko? Westchnąłem i poszedłem dalej.
W pobliżu przełęczy Widok jest stary kamieniołom, a jakoś tak się składało, że dopiero dzisiaj poznałem go. Owszem, w niektórych miejscach kształty poszarpanych skał i ich kolory są ładne, ale dopiero kępy podbiałów, delikatnych i tak cudnych swoją złożonością, w zestawieniu z martwymi skałami zrobiły wrażenie. Niestety, nie dały się sfotografować. Mimo iż cały obszar ustalania ostrości wypełniony był kwiatkiem, aparat uparcie ostrzył na trawę i nawet jej zasłanianie dłonią nie pomagało. Zamieszczone zdjęcie wykonałem w poprzednim roku. Czy widzicie bajeczną jego konstrukcję? Toż to bukiet cały, kwiatuszki w kwiatku – cud natury.


Jesienią udało się nam (szedłem wtedy z Jankiem) przejść wygodnymi przejściami istny labirynt łąk wrzynających się w las i pasemek lasu schodzących w dół po łąkach na zboczu Łysej Góry. Wiedziałem, że trudno będzie powtórzyć przejście, a dzisiaj znalazłem potwierdzenie. Przeszedłem bez przedzierania się przez chaszcze, ale sporo kluczyłem i na koniec wyniosło mnie paręset metrów w bok od właściwego miejsca.
Szedłem pod górę bez drogi, wyszukując dogodne przejścia, ale i skręcałem tam gdzie było ładnie, w cieniste zakamarki, szedłem ścieżkami zwierząt między drzewami i pod kolczastymi gałęziami w znalezionym tam lasku głogowym. Podobała mi się ta wędrówka. Cisza tam panująca przerywana jedynie szczekaniem saren, pewność niespotkania nikogo poza nimi, zapomniane, zarastające dróżki, sobie samej zostawiona przyroda, drzewa i wrażenia. Na niewielkiej polance odwróciłem się i zobaczyłem ładne, odkryte zbocza Zazdrośnika; dlaczego nie byłem tam jeszcze?
Widoki z przełęczy pod Skibą warte są kontemplacji, więc siedziałem i pijąc resztkę herbaty patrzyłem. To miejsce, jak niemal wszystkie przełęcze, jest czarodziejskie, ponieważ odsłania nowe krainy, pasma i szczyty. Za sobą zostawiam te znane, widziane w czasie drogi, po drugiej stronie czekają nowe. Wystarczy podejść pod siodło przełęczy, a wynurzą się dla nas z niebytu.

W oddali majaczył przymglony Stromiec. Wiedziałem, że skrajem lasów Chrośnickich Kop będę szedł póki ta góra nie będzie dokładnie po lewej, wtedy wejdę w las po prawej i po chwili trafię na drogę pnącą się ku przełęczy – na drugą stronę Kop. Łąki są tam ogrodzone, pasie się bydło. Wiele razy przekraczałem elektryczne ogrodzenia, a gdy na jednej z łąk zobaczyłem krowy, skręciłem bliżej lasu; wśród drzew bezpieczniej. Będąc bliżej zobaczyłem, że wielka krowa była bykiem, co poznałem po jednym cycku wiszącym w nietypowym dla krowy miejscu. I patrzył się na mnie bykiem!
W paru miejscach widziałem skupiska wierzb iw. Nie są urodziwe te drzewa, ale przyciągają wzrok. Często widzę przewrócone, niemal całkowicie wyłamana drzewa lub konary, na pół spróchniałe, omszałe, ale wypuszczające młode pędy. Bywa, że te pędy nabierają rozmiarów sporych drzewek i swoją ilością tworzą żywy gąszcz wśród rozsypujących się szczątków innych, albo też i rodzicielskich iw. Wrażenie robią swoją żywotnością, czy raczej żywiołowością.


Mówi się o starych wiązach jako drzewach mogących straszyć, zwłaszcza o zmroku, swoimi rosochatymi kształtami; czasami widuję takie, jednak nie mniejsze wrażenie czynią skupiska wierzb iw, chociaż więcej smutku budzą niż strachu.
Na stoku Kopy (bywa też używana nazwa Kazalnicy), góry w paśmie Chrośnickich Kop, na brzegu rozległej i bardzo ładnej brzeziny, znalazłem jesion mogący straszyć niesamowicie wyglądającymi naroślami. Na zdjęciu widać fragment młodego konaru wyrastającego pionowo w górę – to jedna z cech charakterystycznych dla tych drzew bardzo starych jako gatunek.

Jeszcze tylko pokręciłem się między Kopą a moim Lastkiem, jeszcze odwiedziłem znaną i lubianą wierzbę-samotnicę, i skręciłem ku wsi, kończąc ostatnią wędrówkę sezonu.
W dwanaście godzin później odpaliłem swoją scanię i czując tremę, jak zwykle po półrocznej przerwie, ruszyłem w drogę.












czwartek, 28 marca 2019

Wawrzynek, Mostek i ols. O energetyce słów parę

240319

W Górach Kaczawskich okolice starego wapiennika na zboczu góry Wapniki.

W Górach Izerskich: z Wrzeszczyna na Kapitański Mostek, powrót brzegiem Kamienicy i Bobru.

Poznanie rezerwatu Ponikwa pod Legnicą.



Wznoszące się pod Bolkowem wzgórze Wapniki do dzisiaj niczym szczególnym się nie wyróżniało. Jest na uboczu moich i tych wytyczonych szlaków, zalesione, więc bez widoków, nawet o drogi tam trudno. Ot, jedno z setki wzgórz będących znaczkami na mapie. Rok temu, na przedwiośniu, gdy przechodziliśmy drogą biegnącą u stóp góry, na życzenie Janka skręciliśmy w las dla poszukania nieznanej mi wtedy rzadkiej roślinki – wawrzynka wilczełyko, które gdzieś tam miało mieć swoje stanowisko. Janek rozpoznał jeden krzaczek, mimo braku liści. Miejsce zapamiętaliśmy obiecując sobie powrót w przyszłym roku. Dzisiaj pojechaliśmy tam.

Była szósta, gdy założyliśmy plecaki, a pół godziny później, pamiętając miejsce, już z daleka zobaczyłem ten widziany rok temu krzaczek. Był wystrojony różowymi kwiatuszkami w ostatniej fazie kwitnienia. Nim zacząłem sesję zdjęciową, w pobliżu zobaczyłem kilka tych małych, niepozornych roślinek.


Zataczając koła znaleźliśmy ich dziesiątki. Gdy już przyjrzałem się listkom wawrzynka, dość charakterystycznym, łatwo było go rozpoznać, nawet bez kwiatków, a wiele, zwłaszcza maleństwa o wysokości 15 czy 20 centymetrów, nie kwitło. Zbocze góry ma tam bardzo urozmaiconą rzeźbę, ponieważ jest to teren starej, od wielu lat nieczynnej, kopalni wapienia. 


 Widzi się tam strome podcięte ściany, rampy ze śladami dróg, ciemne zaułki wgłębione w macierzysty masyw, ale to, co kiedyś było raną góry, czas i natura zabliźniły upodobniając miejsca do naturalnych formacji. Jedno ze zboczy, zielone od liści wielkiego skupiska barwinka, przywołuje uroczy obraz ładnego ich kwitnienia.

Wszędzie tam często widzieliśmy wawrzynki albo ich skupiska. Wszystkie cieszyły.
Czułem wyraźnie, jak z każdą chwilą, z każdym kolejnym widzianym wawrzynkiem, staje mi się ta roślina bliższa i ładniejsza. Bardziej moja – jak i ta kopalnia na zboczu kaczawskiej góry, zamieniona w malownicze miejsce będące już czymś więcej niż tylko znakiem na mapie.
Janek pokazywał mi wiele kwitnących roślin, ale nazwy mi się wymieszały i pamiętam tylko dwukolorową miodunkę ćmę i jasnotę purpurową, wcześniej myloną przeze mnie z odmianą pokrzywy.


Z ociąganiem w końcu ruszyliśmy do samochodu. Ledwie doszliśmy do polnej drogi, gdy na poboczu zobaczyliśmy… wawrzynki. A przecież szliśmy tędy! Kilka razy przyglądałem się wawrzynkowi myśląc, że akurat ten jest ostatnim widzianym, a niewiele dalej rósł następny. Nie wiem, który z nich był ostatni, w sumie widzieliśmy ich parę setek. Obiecaliśmy sobie wrócić tam za rok, w połowie marca.


Ta część naszej trasy była moim pomysłem, natomiast Janek zaproponował wejście na Kapitański Mostek. To stroma skała stercząca nad Bobrem na jego lewym brzegu, więc izerskim. Przejechaliśmy ponad 40 kilometrów, wzdłuż całych Gór Kaczawskich, spod Bolkowa do Wrzeszczyna, wioski znanej z elektrowni wodnej.
 
Widziałem wszystkie bobrzańskie elektrownie, wszystkie one robią na mnie wrażenie, a zwłaszcza dwie największe: pilchowicka i właśnie wrzeszczyńska. Obie są wiekowe, a to znaczy, że zbudowane były przez Niemców. Nasze władze zaniedbywały i nadal zaniedbują możliwości energetyczne naszych wód. Nie są one wielkie, ale są. Wolałbym widzieć wiele niedużych elektrowni wodnych niż jedną atomową, mimo iż nie jestem zagorzałym wrogiem „atomówek”.

We wrzeszczyńskiej elektrowni nadal działają urządzenia prądotwórcze zamontowane ponad 90 lat temu, jako że elektrownię oddano do użytku w 1927 roku. Przez okna widziałem generatory kręcące się już blisko wiek!

Elektrownie wodne i wiatrowe fascynują mnie, ponieważ wytwarzają prąd bez kominów. Wiatr wieje, woda płynie, a my mamy prąd – czystą, niezwykle uniwersalną energię wytworzoną w czysty sposób. Tyle wystarczy dla wzbudzenia podziwu, a tutaj wrażenie wzmaga solidność wykonania urządzeń. W obecnych czasach robienia byle jak, byle tanio, szybko i ładnie z wierzchu, zobaczenie urządzeń zbudowanych tak dawno temu i nadal dobrze działających, fascynuje i budzi tęsknotę za czasami, gdy rzecz wytwarzało się z pietyzmem, dla jej długiego używania. Obok wszystkich innych argumentów, coraz ważniejszy staje się dla mnie ten ekologiczny. Wszak dla wykonania tych urządzeń zużyto wiele ton precyzyjnie obrobionej stali, a tym samym konieczna była praca kopalń, hut, maszyn, więc energia, kominy, dymy, zużywanie zasobów planety. To wszystko było, owszem, ale przy wytworzeniu urządzeń niemal wiecznych; obecnie też jest to wszystko, chociaż w nieco mniejszym zakresie, ale za to przy wytwarzaniu urządzeń z założenia mających się szybko zepsuć. Patrzyłem na mury budynku, na mostek nad jazem i na urządzenia samego jazu – są starsze od mojej mamy, a wyglądają tak, jakby wybudowano je w roku urodzenia się jej prawnuczki.





Gdy przyjechaliśmy, w budynku elektrowni nie było nikogo, po powrocie widzieliśmy jeden samochód i jednego człowieka; zapewne przyjechał na kontrolę; takie elektrownie są niemal bezobsługowe. Pełna jej moc nie jest wielka (ale i rzeka dużą nie jest), wynosi 4,2 MW. Można założyć, że jest to moc wystarczająca do zasilenia dwóch – trzech tysięcy domów, czyli małego miasteczka lub wielu okolicznych wiosek.

Dla ciekawskich: wartość detaliczna prądu wytworzonego w tej elektrowni przy pracy pełną mocą, w ciągu godziny wyniesie 4200kWh razy 0,60 zł = 2500 zł, czyli na dobę 60 tys. Oczywiście właściciel elektrowni sprzedaje prąd po znacznie niższej cenie. Żeby kuszący obraz wodnych elektrowni nie był tak nieprawdziwie różowy, powiem, że największa polska elektrownia (opalana węglem brunatnym) ma moc 1200 razy większą od wrzeszczyńskiej.

Idąc wzdłuż Kamienicy i Bobru, rozglądałem się szukając dobrego miejsca na postawienie elektrowni. Miejsca znalazłem, brakuje tylko zgód, no i paru walizek pieniędzy.

Przeszliśmy mostkiem nad jazem na izerski brzeg i ruszyliśmy szlakiem, ale że nie jestem przyzwyczajony do zwracania uwagi na znaki w czasie swoich kaczawskich wędrówkach, wkrótce straciłem je z oczu, ciągnąc za sobą towarzysza. W pobliżu cynkowni, zakładu zupełnie tam niepasującego, obejrzeliśmy mapę i wyszło nam, że przy widocznym przed nami wzgórzu powinniśmy zejść nad Kamienicę, dopływ Bobru przecinający nam drogę do Kapitańskiego Mostku, i w dole szukać mostku na rzece. Lubię wędrowanie bez szlaku i bez dróg, wracać nie myśleliśmy, więc poszliśmy na przełaj. Zbocze opadające ku rzece okazało się strome, wysokie, zalesione dużymi świerkami ale jasne, a między drzewami w dole błyszczała woda.


 Kamienica jest prawdziwie górską rzeką: bystrą, pełną kamieni, głośną, płynącą głębokim jarem. Mostek okazał się kładką, znalazły się też znaki szlaku. Wiodły wąską ścieżką trawersującą kamieniste, strome zbocze. 



 

Tam jest tak ładnie, że postanowiłem przenieść o kilkaset metrów umowną granicę między Górami Izerskimi a Kaczawskimi. Po prostu przyłączam tamte okolice do moich gór, niech mi miłośnicy (a zwłaszcza pewna miłośniczka) Gór Izerskich nie mają tego za złe. Wkrótce stosowne poprawki będą uwzględnione na mapach.

Kapitański Mostek oczarował nas. Jest skalną piramidą zakończoną ostrym szpicem, na który wchodzi się schodami wykutymi w skale. Widok nieco ograniczają drzewa, ale i one mają niemały urok, ponieważ są to sosny fantazyjnie powykrzywiane. ciepłe, zwłaszcza w słońcu, a więc odmienne od zimnych świerków kojarzących mi się z borami dalekiej północy. Rzadko się zdarza możliwość patrzenia na korony tych drzew mając je na wprost, a nawet niżej, a tak właśnie jest na szczycie. Vis a vis, czyli po kaczawskiej stronie, też są skały, noszą miano Wysokich Skał, jednak adekwatność ich nazwy widać właśnie z Mostku: w paru miejscach są wysokimi i niemal pionowymi ścianami opadającymi wprost do wody Bobru.

Dwa są poziomy widokowe Mostku, obydwa zabezpieczone barierką, ale raczej symboliczną; bardziej ufać należy swojej równowadze niż tym zabezpieczeniom, a ekspozycja jest tam niemała. 






Widząc ciekawie ukształtowane zbocze nieco niżej, zeszliśmy tam. Były tam wąski skalny cypel zielony od mchów, drzewa przyczepione pionowych ścian i podobające się wrażenie dzikości miejsca. Skały Kapitańskiego Mostku widziane stamtąd wyglądały imponująco.

Dlaczego dopiero dzisiaj poznałem te miejsca??

Wracaliśmy ścieżką biegnącą blisko brzegów najpierw Kamienicy, później Bobru. W pewnej chwili zauważyłem, że woda płynie… w drugą stronę. W ten sposób dowiedzieliśmy się o minięciu niezauważonego ujścia Kamienicy do Bobru; obaj zgodnie uznaliśmy ten fakt na dobry powód do powrotu. Mam kolejne miejsca do odwiedzenia i lepszego ich poznania.

Nie spieszyliśmy się na szlaku, w rezultacie wróciliśmy pod elektrownię o piętnastej – za późno, żeby wejść na bliźniacze skały po kaczawskiej stronie. Pojechaliśmy pod Legnicę. Janek chciał mi pokazać swoje ulubione miejsce spacerów i dumań – rezerwat Ponikwa. To niewielki fragment lasu dość rzadkiego u nas. Jest tam ols, czyli las rosnący na terenach ze stojącą wodą. W takich warunkach najlepiej radzi sobie drzewo nazywane czasami Panią na bagnach – olsza; od niej poszła nazwa olsu, jak mniemam. W Jankowym olsie rośnie trochę dębów, jednak królują olsze, których korzenie nie gniją zatopione w wodzie. Tutaj ciekawostka: drewno olchowe nie jest zbyt dobrym materiałem do budowy, ponieważ szybko próchnieje, jednak zatopione w wodzie potrafi wytrzymać i sto lat, dlatego kiedyś wykorzystywane było do budowy konstrukcji na wodzie.

Rosnąc na olsie, drzewa wykształcają wysoki i gęsty system korzeniowy dla uniesienia pnia. Przy braku wody wydaje się, że stoją jak na szczudłach. Wokół niektórych drzew szeroko sięgające korzenie przypominały kłębowisko czarnych węży. Między drzewami leżą zwalone pnie porośnięte bujną roślinnością, rosną wysokie kępy traw bagiennych, a pod nogami jest miękka, uginająca się ziemia podchodząca wodą. Słowem: dzikie, istniejące tylko dla siebie, pierwotne, ładne miejsce. Nie dziwię się Jankowi przyjeżdżającemu tutaj.

Na brzegu lasu rosną spore dęby, daleko sięgające gałęziami wychylonymi nad łąką. Miejsca takie zwracają moją uwagę, są dla mnie urokliwe i ciepłe. Patrząc na nie, widzę siebie siedzącego pod dębem w letni dzień i patrzącego na słoneczny świat.

Jeszcze słowo o olszach. Są niemałymi i dość wysokimi drzewami, zwłaszcza gdy rosną w zwarciu. Mają wtedy wysokie, nagie i w miarę proste pnie, a ich korony widać pod niebem, jednak potrafią diametralnie zmienić pokrój rosnąc samotnie. Taką widzieliśmy na łące w pobliżu lasu, a zwróciła uwagę idealnie symetryczną sylwetką i równomiernie rozmieszczonymi konarami, przy czym pierwsze wyrastały na wysokości metra. Wyglądała jak choinka świąteczna rysowana w kształcie równiutkiego stożka, tylko bombek i lampek jej brakowało.

Niestety, nie mam zdjęcia tego naprawdę ładnego drzewa.










W wielu miejscach naszej dzisiejszej wędrówki widzieliśmy śmieci. Jest zależność wprost proporcjonalna między ich ilością a popularnością miejsc, ale widzieliśmy też dużo śmieci najwyraźniej przywiezionych w ustronne miejsce i tam zostawianych. Daleko od szosy, a nawet od garbatego duktu, widziałem trzy opony. Przecież ktoś musiał specjalnie tutaj przyjechać żeby je wyrzucić!

Przejeżdżając przez wioskę, widzieliśmy chłopaka wyrzucającego opakowanie do płynącej przy szosie rzeki. Miałem chęć zatrzymać się i zwrócić mu uwagę, ale obawiałem się swojej reakcji. Po ćwierćwieczu pracy w lunaparkach, moje nerwy przypominają stary, postrzępiony sznurek, więc gdybym się zatrzymał, mogłoby się skończyć na wykorzystaniu mojego bogatego słownictwa furmańskiego.

Próby zrozumienia takich ludzi, „wczucia” się w ich tok myślenia, poznania ich wersji widzianego świata, są nieskuteczne mimo wielokrotnego podejmowania prób. Ci ludzie tak mi są obcy i niezrozumiali, jak fanatycy religijni czy kosmici.

Mówi się o przewadze dobra nad złem, o duchowej przewadze ludzi kulturalnych i dbających o naszą Ziemię, o moralnym ich zwycięstwie, ale rzadko widzę te przewagi. Częściej widzę panoszenie się tamtych, barbarzyńskie obyczaje i takież myślenie. Bezczelność, pycha, siła i głupota są górą, a wszystkich zasypują góry śmieci.

Dlatego czasami myślę, że Gór Kaczawskich nie powinienem zachwalać.

Będą czystsze.








Za zgodą Janka, dodaję dwa zdjęcia przez niego zrobione, a na nich olsza, o której pisałem.