Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 28 sierpnia 2019

Cegły i samochody

270819

Glina na ścianie podciętej wykopem była tak twarda, że nie można było kroić jej szpadlem. Uderzając nim, albo łomem, odłupywałem niewielkie okruchy, którymi trudno było zapełnić taczkę.

Droga miała kilkadziesiąt metrów, a ostatni jej odcinek ułożony był z desek i wiódł na zwieńczenie betonowego silosu, do którego wysypywało się urobek i polewało wodą. Po deszczu było trochę łatwiej kopać glinę, ale za to droga zmieniała się w śliski tor przeszkód. Silos nie był wielki, miał może 20 metrów sześciennych, ale jedna taczka gliny, dobyta z takim trudem, po wysypaniu była rozpaczliwie malutką kupką. Wiele, bardzo wiele było ich potrzebnych do zapełnienia betonowego dołu.

W tym czasie z drugiego silosu ładowało się do taczki, oczywiście ręcznie, glinę zmiękczoną wodą i drewnianą drogą jechało nad młynek. Był on jedynym urządzeniem mechanicznym w tej cegielni, a przypominał maszynkę do mielenia mięsa, tyle że jego gardziel bez trudu mieściła taczkę surowca. Z drugiej strony maszyna wypychała gruby jak udo bat glinianego ciasta. Miała tam stół kobieta formująca z niego cegły. Zafascynowany, ale chyba też zdumiony, patrzyłem na jej ruchy. Kantami obu dłoni ucinała niewielką porcję, wałkowała ją jakby faktycznie była ciastem, a gdy była jednolitą kulą, podnosiła nad głowę i z rozpędu wbijała w drewnianą formą; nadmiar zbierała drewnianym nożykiem. Forma była podwójna, na dwie cegły, a kiedy była pełna, kobieta chwytała ją za uszy i prawie biegiem szła na plac za nią, i tam, nachylając się, wykładała uformowane ciasto. Biegiem wracała, chwytała kawałek chleba (nie jakąś kanapkę, pamiętam chleb brany rękoma umazanymi w glinie), gryzła kawałek, i jedząc, szybkimi, automatycznymi ruchami formowała następne cegły, a za jej plecami wydłużały się szeregi szarych placków.

Po kilku dniach podsuszone placki stawiało się na sztorc, czyli na węższym boku. Pochylony, stojąc w rozkroku nad dwoma rzędami kostek gliny, drobnymi ruchami stóp powoli przesuwałem się do tyłu, jednocześnie palcami obu dłoni podnosząc kostki i stawiając je na węższej krawędzi. Po następnych kilku dniach specjalną taczką z płaską, równą skrzynią ostrożnie przewoziło się stwardniałe placki pod wiatę i ustawiało w słupki w sposób zapewniający przewiew i dalsze schnięcie.

Piec był sklepionym murowanym tunelem długości kilkudziesięciu metrów. Układało się w nim cegły do wypalenia – od ściany do ściany, od posadzki po samo sklepienie, następnie wejście zamurowywało. Wtedy do akcji wkraczała najważniejsza osoba: palacz. Nie pamiętam ile dokładnie trwał proces wypalania, ale na pewno nie jedną, a przynajmniej kilka dób. Palacz rozpalał ogień od czoła pieca, najpierw drewnem, później wsypując węglowy miał. Następnie strefę ognia przesuwał do tyłu pieca, wsypując węgiel od góry przez specjalne otwory zamykane metalowymi czapami. Żeby cegła była dobra, potrzebna była dobra glina, właściwe jej wyrobienie w ciasto, i odpowiednie wypalenie. Palacz po sobie tylko znanych niuansach w odcieniu koloru rozgrzanych cegieł wiedział, czy ich temperatura jest właściwa. Przez cały czas procesu wypalania nie opuszczał pieca. Pracował, przysiadał na ławce obok, posilał się i znowu wchodził na piec. Czasami zdrzemnął się na siedząco.

Raz jeden, pomagając mu, miałem możliwość zajrzenia do środka pieca. Minęło pięćdziesiąt lat od tamtej krótkiej chwili, ale nie zapomniałem widoku – fascynującego, pięknego i przerażającego. Przez okrągły otwór bił potworny żar, ale ognia nie widziałem. Zobaczyłem natomiast równo ułożone, błyszczące, wprost świecące kostki cegieł. Wyglądały przepięknie. Nie pamiętam, czy w tamtej chwili, czy później, pomyślałem, że wyglądają jak świecące złoto.

Kiedy ogień przeszedł do końca pieca, palacz kończył swoją wielodniową pracę noc stop, a piec stygł.

Nigdy nie pozwolono mu ostygnąć zupełnie, nawet w zimne dni było w nim okropnie gorąco. Rozbierano przednią ścianę, czekano jeszcze trochę, a gdy tylko dało się wejść do środka, cegły były ładowane na taczki i wywożone.

Pod wiatami już czekały na wypalenie następne szare, wyschnięte kostki.

W tej cegielni każda czynność była wyceniona. Ściśle określone pieniądze otrzymywało się za napełnienie silosu, za jego opróżnienie, za uformowanie cegieł i za stawianie ich na sztorc; za przewiezienie podsuszonych pod wiatę, za zawiezienie do pieca, itd. Dlatego tamta kobieta biegała w pracy, a ja po tygodniu czy dwóch zrezygnowałem. Miałem wtedy 15 albo 16 lat, i nie radziłem sobie z wysiłkiem fizycznym potrzebnym w tej pracy, w efekcie mało zarabiałem za pracę zbyt ciężką dla mnie.



W minionym tygodniu pracowałem w Żarach, niewielkim mieście w Lubuskim, blisko granicy. Zajmowaliśmy plac tuż przy wielkim pałacu. Trudno określić metraż budowli, ale swoją miarą znacznie przekracza wielkości sudeckich pałaców, a przecież i one nie są małymi mieszkankami. Żarski pałac i przylegający do niego zamek imponują rozmachem niemal monumentalnym. Nie znalazłem w internecie wymiarów całego zespołu, jednak pokusiłbym się o oszacowanie wielkości na nie mniej niż dziesięć tysięcy metrów kwadratowych. Przez niskie, okratowane okno zajrzałem do wnętrza. Zobaczyłem sklepienia i mur grubości dobrego metra.

W metrze sześciennym muru ceglanego jest 300 – 400 cegieł, a w każdej cegle jest przynajmniej jedna kropla ludzkiego potu.

Dodać powinienem wzmiankę o rozległych kosztach nie tylko finansowych i o ciężkiej pracy przy wydobyciu węgla, a wcześniej przy wypalaniu cegieł drewnem. Trudno byłoby teraz policzyć, ile trzeba było spalić drzew, żeby wypalić cegły wmurowane w ściany tego pałacu.

Patrząc na żarski pałac, ale i na mury innych wielkich i starych budowli ceglanych, wspominam tamte odległe dni mojej pracy w cegielni i myślę o kiepsko wynagradzanych ludziach pracujących w takich miejscach przez całe wieki.

Tyle jest obrazów świata, ilu jest patrzących. Mój obraz wielkich budowli ceglanych jest właśnie taki.

Jest w nim cześć dla ciężkiej pracy zwykłych ludzi.





Zacząłem pisać swój komentarz na wieść o interesach pewnego typa, który dzięki poparciu jeszcze większego, czyli mniejszego, typa, zgarnia miliony robiąc z Polski jakieś Zimbabwe, ale uznałem, że nie warto polytyką zaśmiecać tego miejsca. Tekst skasowałem, w zamian napiszę o wyższości koni żywych nad mechanicznymi.



Zdumiewa mnie bardzo często spotykana w internecie niechęć do samochodów elektrycznych. Czytam o samochodzikach na bateryjkę i o przepowiadanym krachu producentów; kraka się o awariach, o jakichś nowych zmowach, a nawet, co najbardziej mnie dziwi, wskazuje się skazy w wizerunku głównego udziałowca Tesli, firmy wiodącej w produkcji takich samochodów. Cóż może właściciela samochodu tesla lub opel obchodzić osoba grająca pierwsze skrzypce w fabryce produkującej samochód, którym jeździ?

Czytając te kasandryczne lub prześmiewcze wypowiedzi, przypomniał mi się koronny argument przeciwko samochodom spalinowym, które sporo ponad wiek temu zaczęły się pokazywać na drogach. Przeciwnicy wskazywali na możliwość ich nawalenia i w rezultacie zatrzymania się na drodze, jednocześnie podkreślając fakt dalszej podróży dorożką czy dyliżansem po nawaleniu konia. Jota w jotę te same argumenty i ta sama logika.



Firma Tesla dokonała przełomu. Pokazała, że samochód elektryczny nie musi być mało użyteczną zabawką, a normalnym samochodem użytkowym, że znajdą się na takich samochód wielkie ilości nabywców, mimo niemałej ceny. W sytuacji, gdy w salonach stoją samochody i czekają na nabywców, żeby nabyć teslę trzeba zapisać się w kolejkę. Firma Tesla przełamała zmowę producentów paliw (co do istnienia której tak na sto procent nie jestem przekonany) niedopuszczających do produkcji nowszych typów akumulatorów. Tak uważam, ponieważ sukces tej firmy, duża popularność samochodów elektrycznych, nie tylko zmobilizował innych producentów samochodów do poważnego zajęcia się produkcją elektrycznych maszyn, ale też znacznie, wielokrotnie, podniósł wartość wdrożonego do masowej produkcji akumulatora znacznie lepszego od obecnie używanych. Przed Teslą można było się zastanawiać nad wartością rynkową takiej technologii i sprzeczać o nią, teraz wiadomo, że gdy się pojawi, warta będzie ogromne pieniądze liczone w miliardach dolarów. Koncerny naftowe są bardzo zamożne, ale nie aż tak, żeby zatrzymać w sejfach proces, który zaczął się na naszych oczach.

Czeka nas niemała rewolucja w przemyśle samochodowym i w energetyce.

Ona już się zaczęła, widać ją, tylko trzeba szerzej otworzyć oczy.

Za 10, najdalej za 20 lat, doznacie zdumienia wchodząc do salonu samochodowego lub zajeżdżając na stację tankowania.

sobota, 17 sierpnia 2019

Słońce, kosmos i matematyka

120819
Obudziły mnie odgłosu deszczu. Nasłuchiwałem chwilę, rozkoszując się suchością, ciepłem i milczeniem budzika, nim usnąłem. Kiedy zadzwonił było cicho, nie słyszałem werblu deszczu o blaszany dach. Z drzwi wróciłem się po bluzę, było chmurno i zbyt chłodno, żeby wyjść w samym podkoszulku. Jednak w ciągu godziny niebo wypogodziło się, a nawet jego błękit nabrał rzadkiej czystości. Zaświeciło słońce, bluza już wisiała w warsztacie, a ja czułem rozkoszne ciepło na ramionach. Nim pochyliłem głowę nad robotą, spojrzałem jeszcze raz na niebo: ganiały po nim jaskółki. Chwilę śledziłem jedną z nich, ale ona, jakby czując moje śledzenie, zmyliła mnie. Uśmiechnąłem się: czy słoń może nadążyć, niechby tylko wzrokiem, za księżniczką przestworzy?
Cud letniego ranka. Jak opisać swój nastrój – cichy, bez ochów i achów, taki normalny, zdawałoby się – a jednocześnie tak wyraźnie odmienny od grudniowego?
Poczułem w sobie chęć wzięcia w ramiona tego dnia, cząstki letniego czasu.

140819
Wczoraj nie mogłem oglądać Perseidów, niebo było zachmurzone, ale dzisiaj poszedłem na plażę. Było tam jaśniej niż się spodziewałem: zapalano kolorowe flary, latały drony i ogniste balony, spacerowicze mrugali silnymi latarkami, a na molo świeciły lampy. Odszedłem nieco na bok próbując przeżyć swoje spotkanie z przybyszami z kosmosu.
Przed sobą miałem Wielki Wóz, a pod nim, przy linii morza, ostatnie kolory zachodu. Natomiast za mną, nisko nad wierzchołkami drzew, świecił księżyc w pełni. Świecił tak jasno, że na jego połowie nieba nie widziałem żadnych gwiazd, za to przed sobą swój cień. Był tak kontrastowy, tak silny, że przez chwilę wzrokiem szukałem lampy.
Przyszło mi do głowy, że jeśli nawet nie zobaczę spalających się meteorów, to widzę swój księżycowy cień – rzadkość dla mieszczucha.
Dwa meteory widziałem na pewno, obydwa błysnęły jasną, momentalną smugą poniżej Wielkiego Wozu. Dwa inne widziałem bliżej wschodowi, ale na tyle niewyraźnie, że pewności nie miałem wobec zaśmiecenia nieba obcym światłem. Czas ich świecenia trwa drobny ułamek sekundy, jedną czy dwie części dziesiętne, ale mając kosmiczną szybkość 60 km na sekundę, zdążą przemierzyć wyraźnie widoczny odcinek nieba nim zgasną, rozsypane w proch.
Gapiąc się przez ponad godzinę na niebo, czując coraz bardziej bolący kark, zająłem się obliczeniem prędkości obiegu Ziemi wokół słońca, wychodząc ze znanej mi odległości od naszej gwiazdy. Z pamięciowych obliczeń wyszła mi szybkość 31, może 32 km/s. Później obliczyłem odległość od słońca, tym razem wychodząc z wyliczonej szybkości 30km/s. Dla ułatwienia, czyli dla zmniejszania ilości zer, posługiwałem się sekundami i minutami świetlnymi.
Szybkość oszałamiająca? Tylko na Ziemi, bo w kosmosie jest znikomo mała, wszak to ledwie jedna dziesięciotysięczna część szybkości światła. Z ciekawości, dla poczucia satysfakcji, policzyłem obwód orbity Ziemi wychodząc z tego ułamka. Wynik się zgadzał.
Oczywiście po powrocie od razu zajrzałem do internetu. Okazało się, że pomyliłem się o kilka procent: szybkość obiegu wynosi od 29,3 do 30,3 km/s. Sprawdziłem też, teraz już przy pomocy kalkulatora, skąd błąd: nieco zawyżyłem długość orbity ziemskiej, która wynosi 52 minuty, no i swoją porcję rozbieżności dołożyło moje zaokrąglanie ułamków.
Żeby nie wyszło, że mam dużą wiedzę astronomiczną powiem, że jest wprost przeciwnie, mam ją zawstydzająco małą, tyle że do obliczeń wystarczyło znać odległość Ziemi od Słońca, nic więcej, jeśli nie liczyć wzoru na obwód koła – wiedza ze szkoły podstawowej.
Wróciłem bardzo z siebie i z wieczoru zadowolony. Widziałem dwa perseidki, wyjątkowo silny księżycowy cień i policzyłem naszą szybkość. Wiem, że niewielu ludzi powtórzyłoby te obliczenia w pamięci. Zresztą, z kalkulatorem też, a przecież jestem zielony zarówno w sprawach kosmosu, jak i matematyki (na maturze z łaski dali mi trójczynę).
Fakty te rozbawiły mnie.

160819
Coraz bardziej spanikowany patrzę na kalendarz: jeszcze tylko dwa dni spokoju nad morzem, a trzeciego zaczynam czterotygodniowy okres przeprowadzek. Niech mi bogowie dadzą psychiczną wytrwałość, żebym spokojnie zniósł te dni i nie narzekał na nie, na mój czas.
Komentarze Pierwszej Damy i niedawna telefoniczna rozmowa z kolegą podsunęły mi temat pisania. Dla mnie właśnie temat jest najtrudniejszy, ponieważ w pierwszej (jak i w dziesiątej) chwili, gdy pomyślę o pisaniu, nie wiem o czym miałoby ono być. Całkiem podobnie mam w rozmowach, zwłaszcza z mało znanymi ludźmi.
Dobrze, zostawię siebie na boku, a zacznę temat od zasygnalizowania starego dylematu: być czy mieć.
Napisano o nim całe biblioteki i nie zamierzam dodawać nowych kart do tamtych, ani larum ogłaszać z powodu coraz większego przywiązania ludzi do posiadania. Chciałem napisać parę słów o klasie, ale a propos tego wyboru.
Klasa człowieka, chociaż sprawiedliwiej należałoby napisać o klasie jego preferencji, widziana bywa bardzo różnie. W przeciągu dziesięcioleci i u mnie następowała stopniowa ewolucja ocen i wartościowania, mianowicie coraz wyraźniejsze odchodzenie od posiadania.
Obecnie uznaję, że klasą jest nieoplatanie się rzeczami, niezniewalanie nimi, ponieważ prawdą jest (kiedyś przeze mnie doświadczoną), że im mniej się ma, tym bardziej jest się wolny, a pełni wolności zaznaje ten, który nic nie ma. Pewnie, że trudno o taką skrajność i nie ona powinna być celem, bo trudno byłoby ludzkości, gdyby wszyscy stali się eremitami lub Diogenesami. Stylem i klasą jest brak potrzeby posiadania dużej ilości rzeczy, czego już starożytni Grecy nas uczyli. Podkreślam wyrażenie „brak potrzeby”, ponieważ nie może tu być zmuszania się jako rezultatu ograniczeń finansowych i związanego z nimi poczucia straty, wyrzeczeń i biedy. Wprost przeciwnie, w świadomym ograniczaniu swoich potrzeb materialnych znajduje się poczucie bogactwa, satysfakcji i wyzwolenia.
Chodzi o styl pojmowany jako coś przeciwnego podążaniu za modą.
Wyrzucanie dobrych marynarek i kupowanie zbyt ciasnych jako modnych, jest właśnie takim przeciwieństwem dobrego stylu – nie tyle z powodu idiotycznego wyglądu w za małej marynarce, co przez zniewolenie umownymi, nieracjonalnymi normami, a nawet interesowanie się nimi. Klasę pokazuje się wtedy, gdy jest się ponad takie normy i trendy.
Środkiem potrzebnym do dokonania takich wyborów jest uznanie nadrzędnej wartości ducha. Brzmią te słowa jak nadęty komunał, wiem, a w istocie chodzi o fakt łatwy do dostrzeżenia. W końcu nowy samochód krótko jest nowy, łatwo się do niego przywyka i szybko pojawia się chrapka na lepszy, natomiast przyjemność z lektury dobrej książki zachęca do przeczytania drugiej, i nawet jeśli ta druga okaże się lepsza, fakt ten nie przekreśli wcześniejszych wrażeń. Ta cecha jest wspólna dla chyba wszystkich przeżyć duchowych, a nie ma jej przy nastawieniu na posiadanie. W nim jest raczej szybkie znudzenie i nienasycone pożądanie, które ktoś kapitalnie podsumował stwierdzeniem, że to, co człowiekowi jest niezbędne do życia, rozciąga się od kromki chleba do prywatnego odrzutowca. Nie dajmy się wkręcić w tę absurdalną spiralę.
Trzeba pamiętać o drugim fakcie niewątpliwym: nadzy tu przyszliśmy i nadzy odejdziemy, a jeśli będzie nam dane cokolwiek zabrać, to tylko naszego ducha.
Ostatnio coraz częściej dołączam do ograniczeń w zakupach także ograniczenia w użyciu i zużywaniu – je także łącząc z dobrym stylem, z klasą. Do sklepu chodzi się ze swoją torbą, a tam nie bierze się woreczka foliowego dla dwóch ogórków, skoro w domu zaraz się go wyrzuci. Kiedy to tylko możliwe, segreguje się śmieci, a ubrania wyrzuca się dopiero wtedy, gdy są zużyte. Telefonu czy telewizora nie zmienia się tylko dlatego, że pojawił się nowszy model, ale też wodę zakręca się, gdy nie jest używana, a wannę napełnia się raczej od święta, na co dzień wybierając prysznic. Unika się kupowania taniej plastikowej chińszczyzny, a preferuje rzeczy dobrej jakości (nie marki, a właśnie jakości), ponieważ posłużą dłużej i w rezultacie przyczynimy się do mniejszego zużycia energii i materiałów.
Przykłady można tutaj mnożyć.

Wrócę na chwilę do kosmosu, ściślej do słońca. Zaciekawiło mnie, ile energii wytwarza nasza gwiazda, i myszkując po stronach dowiedziałem się, że w ciągu sekundy zamienia nieco ponad 600 milionów ton wodoru w hel, a przy okazji tych reakcji nuklearnych 4 miliony ton materii ulatuje w przestrzeń kosmiczną zamieniona w energię, zgodnie ze sławnym równaniem Einsteina: m= mc do kwadratu. Słońce rozwija moc niewyobrażalną, bo jak wyobrazić sobie 3,8 z dwudziestoma sześcioma zerami watów? Tylko przez porównania. Moc naszej największej elektrowni wynosi 5,8 z dziewięcioma zerami watów. Brakujące siedemnaście zer oznacza, że milion milionów takich elektrowni miałoby moc sto tysięcy razy mniejszą od słońca.
Na metr kwadratowy naszego kraju trafia ze słońca moc około tysiąca watów; to tak, jakby na każdym metrze włączony był średniej wielkości grzejnik. Gdyby w ten sposób rozsiać energię wytwarzaną przez największą polską elektrownię, każdy metr Polski dostałby nieco mniej niż dwie setne części wata.
Pamiętać przy tym trzeba, że bardzo niewielka część słonecznej energii dociera do Ziemi. Właśnie przyszło mi do głowy, że przecież łatwo byłoby wyliczyć, jaka jest ta część, ale to może innym razem, ponieważ trzeba mi zakończyć przeliczania.
Solennie obiecuję nie wracać do matmy przez wiele miesięcy.
Na zakończenie chwile z Bachem. Kantata ma w katalogu dzieł kompozytora numer BWV 51, a jest w niej cudownej piękności aria śpiewana sopranem. Kliknijcie się do youtube i posłuchajcie. Może traficie na równie piękne wykonanie jak moje.

czwartek, 8 sierpnia 2019

O letnim wypoczynku

070819

Szosa kończy się przy przejeździe kolejowym, dalej polna droga prowadzi do nieodległego lasu. Po dokładnym obejrzeniu mapy wiedziałem, że na rozstaju trzeba skręcić w prawo i faktycznie, widać tam było niewyraźny dukt. Dalej wąska ścieżka oddzieliła się od drogi i wkrótce między drzewami zobaczyłem szary, ogromny pień drzewa.
„Bolesław”, prawdopodobnie najstarszy dąb w Polsce, rósł w lesie, kilka kilometrów od Ustronia Morskiego. Kiedyś wziąłem dzień wolny i dane mi było oprzeć dłoń na drzewie, które wiek już przeżyło, gdy koronowano Łokietka. Trzy lata temu wichura złamała olbrzyma. Decyzją władz gminy dąb pozostanie w takim stanie, do jakiego doprowadził go wiatr.
Tamtego dnia udało mi się też odszukać głębiej w lesie rosnący dąb Warcisław, a jest on niewiele młodszym kuzynem Bolesława.
Owszem, trudno oczekiwać zainteresowania wszystkich ludzi dębem, niechby najstarszym, ale napisałem o nim dla przykładu, chcąc udowodnić tezę właściwie niewymagającą dowodu: w każdej okolicy znajdzie się coś ciekawego do zobaczenia. Ot, wspomniałem teraz wiatraki, których dziesiątki, raczej setki stoi w okolicy. Dla mnie wiatrak jest piękną konstrukcją inżynierską i miejscem czarodziejskiej sztuki wytwarzania tajemniczej energii. Piszę tak, mimo że jestem technikiem i znam tajniki wytwarzania prądu, ale przecież wiedza, wbrew twierdzeniu tak wielu ludzi, nie odejmuje czaru, a zwykle go dodaje, ponieważ pozwala więcej dostrzec i bardziej docenić.
Stałem pod wysokim, błyszczącym słupem wiatraka i patrzyłem w górę, na śmigła. Wydawało mi się, że obniżając się w swoim obrocie, końcem zaczepi o moją głowę, ale ono tylko szumiąc dla postrachu, pognało w górę, kreśląc bez końca okrąg wymuszony wiatrem i swoją budową.
Wiatr wieje, a w domu i na ulicy świeci światło, pracują maszyny w fabryce i działa komputer. Tylko wiatr jest potrzebny, nic więcej. Wrażenie robi ilość energii wytwarzanej przez te urządzenia. Przy odpowiednim wietrze jeden duży wiatrak zapewni prąd do około półtora tysiąca mieszkań, osiągając moc dwóch megawatów, czyli 2700 KM.
Pola z dojrzałym zbożem falują w rytm niskich wzgórz, a spomiędzy pochylonych kłosów strzela w górę smukła biała wieża wiatraka. Zadziwiające zestawienie. Jakbym jednocześnie widział kosiarkę ciągnioną przez konie i zagadkową konstrukcję rodem z przyszłości.
Zaraz, miałem pisać o letnim urlopie, a wsiadłem na jednego ze swoich koników i gnam za śmigłami. Dobrze, już piszę.
W ciepły i słoneczny dzień trudno znaleźć na plaży miejsce na położenie koca. Wiem, że letnicy wysyłają jedną osobę rano dla zajęcia dobrego miejsca. Spokoju tam nie ma. Biegające dzieci sypią piaskiem na głowy i krzyczą, czego doświadczyłem osobiście będąc na plaży z wnuczką, dorośli głośno rozmawiają i klną, wielu z nich włącza przenośne głośniki w nosie mając sąsiadów, obnośni handlarze wykrzykują zalety swoich towarów, tu i tam zalatuje tytoniowym dymem.
Na ulicach nie lepiej: tłok, hałas, motocykle elektryczne kierowane przez ludzi nie umiejących prowadzić takich maszyn i potrącający ludzi, chińszczyzna wysypująca się z obskurnych budek na chodniki, lody, zapiekanki, gofry i znowu lody.
Na jednej z reklam, a jest ich mnóstwo, przeczytałem ciekawą informację: oryginalny kebab turecki, wyrób własny. Oto pogodzenie sprzeczności!
Budki z wędzonymi rybami w koszmarnych cenach, smród przepalonego oleju, tłum ludzi niemieszczący się na chodniku, kolejny typ idący z głośnikiem dudniącym rytmem buc-buc-buc. Do budki z frytkami ustawił się ogonek ludzi, na brzegu chodnika rozstawiła stolik dziewczyna wplatająca we włosy kolorowe włókna, a w lunaparku ryczą głośniki i dudnią wagoniki kolejki górskiej.
W sklepach kolejki jak za „komuny”. Stoję w ogonku odruchowo patrząc na ludzi i ich zakupu. Mnóstwo pogryzek w rodzaju chipsów, słodkie napoje i mocny alkohol. Dużo alkoholu. W otwartych na ulicę jadalniach ulicznych barów widzę na stołach góry kalorii i pochłaniających je ludzi, nierzadko brzuchatych: gofry pod kożuchem przesłodzonych kremów, kebaby, zapiekanki, naleśniki pływające w słodkich sosach, oczywiście lody i desery w setce odmian – jakby po wielotygodniowym poście nareszcie można się było najeść do syta.
Vis a vis lunaparku popularna dyskoteka, jedna z kilku w miasteczku, dudni codziennie do wczesnych godzin rannych, a pusta nie jest nigdy.
Po co ci ludzie tutaj przyjeżdżają? Przecież w piaskownicy pod blokiem mniejszy jest tłok, w osiedlowym solarium opalą się szybciej i nieporównywalnie taniej, a kebaby, lody, dyskoteki i chińszczyzna są wszędzie. Dla morza? Ależ ledwie spojrzą na nie, a jeśli już wchodzą do zimnej wody Bałtyku, to częstokroć dla opróżnienia pęcherza, co dość łatwo zauważyć. Dla morza i wielogodzinnego biwakowania na plaży jeździ mój kolega ze swoją rodziną, ale on zna plażę, na której najbliżsi sąsiedzi są sto metrów dalej, a we wsi jest ledwie jeden sklepik i nic więcej.

Wielu ludzi jedzie w miejsce popularne, uznając tę jego cechę za miarodajny wskaźnik atrakcyjności. Może nie potrafią sami wybrać, może gust ogółu jest ich gustem, a może poddają się instynktowi stadnemu – nie wiem.
Inni wczasowicze najwyraźniej nie chcą rezygnować w czasie urlopu z miejskich atrakcji, a nawet uznają bogactwo oferty za powód do wyboru właśnie tego miejsca, bo przecież – może tak myślą – jakie to wakacje bez lodów, automatów, kebaba, występów kabaretowych i roller coaster'a w lunaparku?
Wyjazd nad morze nie jest dla mnie dobrym pomysłem na spędzenie urlopu, jednak dostrzegam zalety takiego miejsca, jak to wybierane przez kolegę, ale jechać do Kołobrzegu czy Ustronia?? Moje wzdryganie się na samą myśl o takim urlopie, i góry pieniędzy wydawanych przez tłumy wczasowiczów żeby tutaj być, są miarą odmienności naszych wyborów.
Od jakiegoś czasu moje widzenie wielu przejawów aktywności gospodarczej ludzi, firm i państwa zmienia się. Na przykład odczuwam zadowolenie widząc budowę domów lub szos. Ruch od rana pod hurtownią przemysłową potrafi wzbudzić we mnie pozytywne myśli o przyszłości kraju i jego dobrobycie. Podobnie widzę skutki popularności miejsc turystycznych: widzę inwestycje, ruch w interesie, obracanie pieniędzmi, miejsca pracy, bogacenie się kraju i ludzi. Tak jest dobrze, bo gdyby wszyscy wybierali tak jak ja wybieram, byłoby gorzej. Mój dwudziestoletni samochód i buty noszone póki się nie rozpadną, nie sprzyjają inwestycjom. Piszę o tym aby uwiarygodnić zapewnienie o niepotępianiu wyborów tamtych tysięcy ludzi tłoczących się na plażach.
Ja się im tylko dziwię, nie potrafiąc ich zrozumieć.

wtorek, 30 lipca 2019

O letnich dniach inaczej

300719
Goszczę żonę i wnuczkę, co doskonale tłumaczy brak czasu na pisanie, więc tym razem króciutko i szybciutko.
Oczywiście lato.
Budzę się, i nawet jeśli nie widzę słońca, jasność widzę. Idę do pracy mając na sobie krótkie portki i podkoszulek, ale nie jest mi zimno. Czyż nie zakrawa to na cud, albo i wprost nim jest, zwłaszcza gdy wspomnę górę ubrań noszonych w zimie? Patrzę na zielony szpaler jarząbów szwedzkich pod błękitnym niebem, słyszę świergot jaskółek, czuję ciepło słońca, a wieczorem nie siedzę sam w kampingu. Czego trzeba więcej?
Czego? Żeby wnuczce nie przeszkadzało moje chrapanie.

Przed przyjazdem żony sprzątałem kamping długo i dokładnie. Dość powiedzieć, że nawet z gniazdek wytarłem kurz, czego normalnie przecież się nie robi, bo po co. No i cóż się okazało? Ano, że kobieta ma wzrok sokoli, bo tam, gdzie drobinkę kurzu znalazłbym jedynie przy pomocy lupy, moja połowa znalazła gołym okiem i to po wstępnym obejrzeniu wnętrza.
Jeśli już wspomniałem o kobiecej cesze, napiszę o swoim spostrzeżeniu dotyczącym czystości. Otóż w lunaparku pracują tylko dwie panie, a zajmują pralkę przez trzecią część dnia, co dowodzi skłonności kobiet do brudzenia się. Dziwi mnie ten fakt, bo wcześniej miałem białogłowy za istoty starające się nie brudzić noszonego ubrania.

Helena ma kłopoty z rzeczami. One się jej nie słuchają, są przekorne, niemal złośliwe. Telefon nie leży tam, gdzie go odłożyła, a chowa się w najdziwniejsze miejsca; szklanka, zwłaszcza napełniona, przesuwa się akurat tam, gdzie ręce mojej wnuczki wykonują ładne, taneczne gesty; rękawy jej koszuli znajdują wredną przyjemność w nurzaniu się w lodzie lub zupie, a cukier i wszelki inny proszek po prostu rozłazi się po stole jakby miał nogi.
Dziecko mojego dziecka stara się jak potrafi zaprowadzić ład wokół siebie, ale cóż może bidulka zrobić wobec nieprzejednanej postawy rzeczy?…
Tradycyjnie, jak każdego lata, przeszliśmy na dietę bezmięsną. Da się wyżyć.




sobota, 13 lipca 2019

Jeszcze o "Szczelinach istnienia"



080719


Krzątactwem nazywa autorka zwykłe nasze codziennie powtarzane czynności: pielęgnowanie ciała, sprzątanie mieszkania, gotowanie, zakupy, mycie garnków, wynoszenie śmieci. Czynności niepamiętane i nieważne nazajutrz, albo i po godzinie.


>>Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność. A że fakt istnienia przeżywamy jako niezwykle ważny, więc ogarnia nas zdumienie, ilekroć uświadamiamy sobie, że upływa ono na drobiazgach.<<


Te słowa są na okładce książki, jednak cytat urwano w połowie. Tę ważniejszą pominięto, zostawiając bardziej efektowną.


>>Codzienność stanowiąca tło egzystencjalne zdarzeń niezwykłych, których oczekujemy – często nadaremnie – może więc decydować o wszystkim. Ma wymiar drobny. Częstotliwość dużą. Jest niezauważalna.<<


Właściwie mamy wszystko w tych słowach.
Zwykła, nierzadko nudna i męcząca, codzienność, jest niemal wszystkim, co wypełnia nasz czas. Jej postrzeganie i ocenianie przez nas, decyduje o postrzeganiu i ocenianiu swojego życia. Nie można więc zwykłych naszych dni traktować jak poczekalni przed salą kinową. Film wyświetlany jest tu i teraz, nie tam i kiedyś.


>>Skoro nasze istnienie przebiega głównie w doświadczeniu potocznym, pośród czynności zwykłych, to odmawiając im znaczenia, unieważniamy się sami.<<


W dobrym dziele filozoficznym zadziwia spostrzegawczość autora, jego precyzja myślenia i zdolność wyciągania wniosków uogólniających. Dostrzeganie w tym samym świecie, na który i my patrzymy, także w nas samych, cech i prawideł niewidocznych dla nas bez ich pomocy. Te cechy dobrej filozofii wyraźnie są widoczne w Szczelinach istnienia.


>>Codzienność budowana jest ze znikających gestów, ulatujących problemów, z przedsięwzięć, które tracą znaczenie, gdy tylko zostaną wykonane. Są to wysiłki, które domyka przywierająca do nich nicość.<<


>>(…) Z czasem unicestwiony i zapomniany zostaje każdy wysiłek dokonany w codziennej krzątaninie. Zatem zagrożone jest bezpośrednio moje istnienie, gdyż codzienność trwoni je na czynności, które sprawiają wrażenie nieuniknionych, a po chwili okazują się nieważne. Ratunkiem byłoby więc odsłonięcie sensu akcji, w której uczestniczę. Jeśli ona ma jakiś sens.<<


Właśnie, sens. Strony, na których autorka wyjaśnia ów sens, przeczytałem dwa razy nie potrafiąc zrozumieć toku jej myśli i wojennej retoryki. Zmęczony, może i trochę zniechęcony, książkę odłożyłem, ale na drugi dzień wróciłem do niej z mocnym postanowieniem wyjaśnienia zagadki, teraz już podwójnej: toku rozumowania Brach-Czainy i sensu naszej codzienności wypełnionej krzątactwem. Gdy w końcu zrozumiałem, a przynajmniej uznałem, że zrozumiałem, poczułem zadowolenie wyjątkowego rodzaju. Odczuć je można, gdy po własnym wysiłku intelektualnym zrozumie się myśli osoby przekładającej na słowa swoje przemyślenia – rezultat pracy intelektu – a to wszystko dzięki słowom. Dzięki sztuce pisania i czytania.


Oto mamy spełnioną niemożliwość: spotkanie ludzi, którzy nigdy się nie spotkają.


>>Codzienność bowiem jest nie tylko bezpieczną, płytką laguną nieruchomej nudy, lecz także samym środkiem bytowania, miejscem podstępnej, głębinowej, nieprzejednanej walki sił istnienia i unicestwiania. (…) Drobne czynności krzątaczego bytowania, błahe gesty – obcinania paznokci albo nakrywanie stołu i sprzątanie z niego – jak się okazuje, mają poważne konsekwencje. Bezwzględne. Zimne. Ostateczne. Krzątactwo osadza codzienność w metafizycznym porządku rzeczy, w którym istnienie konfrontowane jest z nicością.<<


Że codzienność jest samym środkiem naszego bytowania, to wiadomo, ale skąd słowa o bezwzględności, ostateczności, nieprzejednanej walce? Zmyliły mnie one. Nie rozumiałem ich kontekstu. Wróciłem do wcześniejszych słów autorki, do wyjaśnień pojęcia krzątactwa, a okazały się one bliższe psychologii niż filozofii.


Bez zajmowania się czymś, czymkolwiek, bez codziennego krzątania się, wpadamy w destrukcyjną apatię narastającą aż do zatracenia osobowości. Do nieistnienia. Nasza psychika nie zniesie ani próżni, nicnierobienia, ani nieustających uniesień. Musimy więc krzątać się, bo na tej podstawie, jakże nudnej i upierdliwej powtarzalnością, budować można to wszystko, co czasami wznosi nas ponad codzienność, z niej jednak wyrastając.


>>Zdarzenia niezwykłe, niecodzienne, te, na które czekamy, nie przychodzą z zewnątrz, z innego świata, skoro zaczynają się w codzienności wypełnionej naszym krzątactwem.<<


>>Wprawdzie jako opozycję krzątactwa rozpoznajemy bezruch bezczynności, ale chodzi tu nie tyle o lenistwo, ile o egzystencjalne odrętwienie. Dziury, przerwy, pęknięcia wyżarte w dzianinie aktywności przez zniechęcenie czy ból. Drobne czyny nieudźwignięte: niewstanie z łóżka, niewyjście z domu, nieodbyta rozmowa. Kiedy opadają nam ręce, siły zagłady szaleją w codzienności. (…) Krzątactwo utrzymuje codzienność w niepewnym punkcie napięcia między istnieniem a nicością.<<


W pełni zgadzając się z wnioskiem profesorki, odczuwam lekki niedosyt i jakby ślad zawodu. Najwyraźniej spodziewałem się odkrycia… nie wiem czego. Czegoś, co zrozumiane i przyjęte wyniosłoby moją codzienność wysoko ponad jej nudnawą treść.


Trzeba więc wrócić do moich starań i mojej filozofii, jednak słowa autorki będę pamiętał i mam nadzieję na chociaż nieco inne widzenie codzienności z jej krzątactwem.


Dokucza mi niepamiętanie mojego czasu minionego. Oglądam się i co widzę z ostatniego roku, a nawet tygodnia? Garść ocalonych chwil, cała reszta, moja przecież, właściwie nie istnieje, skoro nic z niej nie pamiętam. Życie mija niezapamiętywane i po prostu przepada, a ja chciałbym ocalić swój czas od zapomnienia.
Wiem, że nie da się zapamiętać wszystkich chwil, wiem i z trudem godzę się na to, ale ciągle mi mało tych pamiętanych i staram się o więcej. Sposób jest prosty w wysłowieniu, trudny w zastosowaniu: chwile należy wyróżnić, wtedy nasza pamięć je przechowa. Nawet jeśli nie na zawsze, to pozwoli na wzbogacenie wspomnień roku czy tygodnia. Tyle że nie potrafię – nie wiem, jak inni – wyróżnić chwil życia swoim chceniem, aktem woli. Objawia się tutaj jakiś dziwny, bo samowolny, mechanizm decydujący o zapamiętaniu, a więc o dostrzeżeniu w zwykłej chwili pierwiastka ją wyróżniającego, przerywającego monotonię codzienności niechby tylko na chwilę. Wyniesienie uwagi i przeżywania może trwać krótko, ale pamięć ją przedłuża wspominaniem i wzmacnia oczyszczeniem od szarych naleciałości dnia. W pamięci chwila zawsze jest piękniejsza i czystsza. Może w ten sposób dostaję rekompensatę za te zagubione?…


Ważne jest nastawienie, patrzenie i otwartość. Oczekiwanie, ale nie błysku na niebie lub w naszej głowie, nie zaczarowania ani zachłyśnięcia się czymś absolutnie wyjątkowym, ponieważ takie chwile zdarzają się nadzwyczaj rzadko. Cała tajemnica tkwi w przekonaniu o możliwej wyjątkowości każdej naszej chwili, nawet tej najzwyklejszej.


Na zakończenie – możliwe, że tylko tej części mojej przygody z książką Brach-Czainy – cytat.


>>Szczególnie narażone na podskórne działanie codzienności są uczucia. Codzienność potrafi zdziesiątkować je bezgłośnie. Gdy świadomość łudzi nas ich obrazem wyrytym przez zdarzenia niezwykłe, w tym samym czasie codzienność, działając poza obszarem czyjejkolwiek uwagi, odmienia je bezlitośnie i nieodwołalnie. Powtarzamy te same zachowania, nie zauważając, że straciły dawne znaczenie, a nawet nabrały nowych, sprzecznych z pierwotnymi. Rytuały codzienności dezorientują nas do tego stopnia, że bierzemy za potwierdzenie to, co od dawna oznacza przeczenie. Opieramy się ufnie na powierzchownym podobieństwie gestów i pozwalamy, by nas łudziły. Sądzimy, że nic się nie dzieje, aż do chwili, gdy nie sposób dłużej zaprzeczać, że coś się stało, bo wstrząsa nami jakieś zdarzenie drastyczne, które do codzienności już nie należy, choć z niej wyrasta.<<

Wstrząsnęły mną te słowa, jakże piękne i boleśnie prawdziwe.
* * *
Po kilku deszczowych dniach zaświeciło słońce, było ciepło i sucho. Leżałem na trawie pod wózkiem kolejki górskiej, robiąc przegląd instalacji elektrycznej. Nogi miałem swobodnie wyciągnięte, czułem przyjemne zapadnięcie brzucha i rozluźnienie mięśni, jedynie ramiona męczyły się uniesieniem. Właśnie opuściłem je dla odpoczynku i przeniosłem wzrok poza brzuch wózka. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie zapatrzenie w błękit nieba widziany między słupami i torami kolejki. Był piękny. Patrzyłem długo, niemal zauroczony, czując wypogadzanie się moich myśli i budzącą się radość.
Słońce i błękit nieba – tylko tyle, a tak wiele.
W czasie przerwy wziąłem telefon i zrobiłem te zdjęcia – na pamiątkę jasnej, miłej chwili złapanej w zwykły dzień.













sobota, 6 lipca 2019

O książce „Szczeliny istnienia” Jolanty Brach-Czainy, profesorki filozofii. Część pierwsza.

050719
O książce „Szczeliny istnienia” Jolanty Brach-Czainy, profesorki filozofii
Część pierwsza.

Wiedząc, że czytać będę o egzystencjalizmie, otwierałem książkę z rezerwą, a nawet z nieufnością, niepomny zapewnień znajomej polecającej mi tę książkę. Powód jest jeden: ten kierunek filozofii nie jest moim ulubionym, delikatnie mówiąc. Jednak autorka pokazała mi oblicze egzystencjalizmu odmienne od mojego wyobrażenia, ukształtowanego lekturami innych książek.
Dla porządku napiszę, że cytaty z książki ująłem w znaki >><<, a wielokropek w nawiasach (…) oznacza mój skrót, pominięcie części słów cytatu. Robiłem to niechętnie, przymuszony objętością cytowanych tekstów.
Może zacznę od etymologii tego słowa, przepisując słowa filozofki.

>>„Egzystencja”, słowo określające nasze główne zadanie, zawiera echo narodzin jako wyłaniania. W klasycznej łacinie ex sisto znaczyło dosłownie „wychodzić z”, „wydobywać się”, „rodzić się”. W takich znaczeniach używał tego czasownika Cyceron w O naturze bogów.<<

Na stronie PWN, pod hasłem egzystencjalizm, informują, iż łacińskie existentia oznacza istnienie.
W wyjaśnieniu znaczenia hasła przeczytałem tam o rozdarciu człowieka, o poczuciu beznadziejności, o lęku, o… dość.
Nie podobały mi się te słowa. Są kategoryczne jak czarno-biała szachownica. Właściwie więcej w nich czerni niż bieli.
Jest jeszcze cytat:

„Absurdem jest, żeśmy się urodzili, i absurdem, że umrzemy”.

Autora nie podano, więc od siebie dodam, że jest nim Jean Paul Sartre. Zapytajcie googli o jego myśli, a przeczytacie przeraźliwe słowa i czym prędzej naciśniecie krzyżyk w rogu ekranu.
Nie znoszę takiej filozofii. To jakieś czarne mędrkowanie pisane przez smutasów, a nie umiłowanie mądrości.
Przywiązany jestem do tradycyjnego znaczenia pojęcia filozofia, a już w starożytności zaczęło się odchodzenie od niego. Teraz mamy niemal nieskończony szereg dziwnych, albo i dziwacznych, pomysłów na wyjaśnienie świata i życia. Do dzisiaj pamiętam przygnębiającą lekturę książki Schopenhauera piszącego o bólu, a czytałem ją w wojsku, 40 lat temu. Tak, od zawsze coś mnie ciągnęło do filozofii, chociaż szybko się okazało, że czytając dzieła filozofów, ciekawe i mądre myśli nierzadko trzeba wyłuskiwać wśród plew mądrość udających, lub szukać je między przygnębiającymi wynurzeniami ludzi mających kłopoty ze sobą i swoim życiem. Dzieła filozoficzne wcale nierzadko bywają też swoistym sportem intelektualnym, jak to wyraził się mój młodszy syn w związku z egzystencjalizmem Sartre.

Wierna pierwotnemu znaczeniu słowa egzystencja, w pierwszym rozdziale poświęconym naszemu istnieniu, Brach-Czaina wiele miejsca poświęca porodowi w sensie dosłownym, realistycznie opisując jego szczegóły. Czyni z porodu oś, wokół której układa argumenty za wartością bycia.

>>Akt rodzenia sam w sobie stanowi radykalne uchylenie egzystencjalnych wątpliwości. Jest wyznaniem wiary w istnienie potwierdzonym w sposób najbardziej osobisty, jakim jest wyłanianie kogoś z własnego ciała. Nie z gliny, nie z cudzego żebra, lecz z siebie.
Rodzenie jest świadectwem zgody, aktem bezwzględnie optującym za wartością istnienia. Wyrazem ufności w otwarty horyzont sensu. (…) Poród demonstruje – a może nawet dowodzi – że to, co jest, zdobywa znaczenie przez fakt bycia. (…) Formuła porodu brzmi: niech to, co jest, będzie. Niewiarygodne przesłanie. Każe zapomnieć o cierpieniu, poniechać buntu. Oznacza akceptację wszystkiego, co zdarzyć się może. Wskazuje samo istnienie jako niezachwianą wartość.<<

Te ostatnie słowa, ale i wcześniejsze, są bardzo ważne, ponieważ tylko dla „zwykłych” ludzi istnienie ma niezaprzeczalną i wielką wartość. Dla części filozofów niekoniecznie, a nawet bynajmniej.
Właściwie zawsze czytam kupioną książkę, nie pożyczoną. Po przeczytaniu chcę ją mieć, nie oddawać, nawet jeśli już do niej nie wrócę. Tę też kupiłem i czytając, zapełniłem marginesy uwagami, podkreśleniami i wykrzyknikami. Im celniejsze, lub piękniejsze, jest miejsce, tym grubszy stawiam wykrzyknik. Przy tych słowach jest grubaśny:

>>Jeśli sądzimy, że to, co przez poród zostaje objawione, domaga się racjonalnego uzasadnienia, możemy dowodzić, że wartością przydaną istnieniu jest otwarcie dostępu do bogactwa świata. Czyż sam poród nie jest po prostu otwarciem na świat? Wskazany więc trop interpretacyjny jest zakorzeniony bezpośrednio w akcji porodowej. Narodzenie pozwala dostąpić do świata. Zatem istnienie prezentuje się jako szansa uczestniczenia w bycie wszystko ogarniającym, nieskończenie różnorodnym.<<

Ucieszyłem się czytając te słowa, ponieważ i ja doszedłem do takich wniosków, bez prowadzenia ścieżkami filozoficznych myśli. Istniejąc, żyjąc, mamy daną nam szansę na przeżywanie życia. Jego intensywne przeżywanie jest naszą powinnością z racji zaistnienia, co samo w sobie jest przecież spełnionym nieprawdopodobieństwem, jest też sensem. Życie spełnione, to życie wypełnione przeżywaniem.
Dalej nieco się rozmijam z autorką; możliwe, że tylko w rozumieniu.

>>To, co nas spotyka, jest tylko małym wycinkiem zdarzeń zachodzących w świecie, więc niczego nie należy odrzucać, bo i tak w ciasnym, zewsząd ograniczonym obszarze bytowania niewiele dane jest nam doświadczyć. (…) Dzięki otwarciu zdobywamy szerszy dostęp do rozmaitości zdarzeń świata. Przypisana nam szczelina rozchyla się wówczas ku pełni. Im większa różnorodność i siła przeżyć, tym pełniej świat otwiera się dla nas. W inicjacji wejścia w świat wyłożona jest zasada istnienia, przed którą się wzdragamy: wszystko przyjąć.
Ale nie jest powiedziane, jak to zrobić.<<

Tak, wzdragam się przed przyjęciem wszystkiego, dlatego w swojej wykładni zaznaczam ograniczenie: pełnia mieści pozytywne przeżywanie. Za negatywne dziękuję, chociaż zgadzam się z twierdzeniem o ograniczaniu w ten sposób przeżyć. A może po prostu nie wiem, jak to zrobić. Jak przyjąć te złe – pod jakimkolwiek względem.
Tutaj powinienem podzielić ogólne pojęcie zła nas spotykającego na dwie kategorie: złe przeżycia, które jednak w swojej istocie nie są czystym złem, oraz te drugie, bezwzględnie złe.
Zmęczenie pracą, dokuczliwe uciążliwości pogodowe, kłopoty finansowe, nieporozumienie z przyjacielem, niepokój o bliskich, a nawet rozpacz po straconej miłości lub przemijająca choroba, w czasie ich trwania mogą i są uznawane za zło, ale inaczej je postrzegam, niż nienawiść, sadyzm, zbrodnie, czy nawet tak często spotykaną zawiść czy złośliwość. Tego rodzaju zła boję się i unikam, mimo pomniejszania swojej czary przeżyć.
Nie potrafię przeprowadzić logicznie spójnego podziału między tymi dwoma rodzajami zła. Po prostu uznaję, że nasza rozpacz jako kochanka, czy smutek po opuszczeniu nas przez przyjaciela, mimo całej swojej negatywności potwierdzają naszą wartość, będąc dowodem zdolności do kochania, odczuwania empatii i przyjaźni, a więc naszych pozytywnych wartości. Inne natomiast, jak wspomniane uciążliwości pracy czy przemijająca choroba, są zwykłymi cechami naszego życia, i ciągłe utyskiwanie, traktowanie ich jako kategoryczne zło, jest ujmowaniem wartości naszemu życiu, a tego robić się nie powinno, ponieważ nasze życie ma taką wartość, jaką uznajemy, że ma.
Czasami dostrzegam konieczność wzbudzenia w sobie większej ufności do życia, a to dla niebronienia się przed napotykanym złem, ale nie mam pojęcia jak to zrobić, mając takie nie inne doświadczenia życiowe.
Dość o sobie, miałem pisać o książce. Zaraz do niej wrócę, zauważę tylko, że nie piszę klasycznej recenzji, ponieważ ta wiąże mi ręce, to znaczy pióro, podlegając pewnym rygorom. W takim tekście nie jestem nimi ograniczony, co bardzo mi odpowiada.

środa, 26 czerwca 2019

Góry Kaczawskie słowem malowane

250619

Miałem okazję poznać świętokrzyskie drogi i tatrzańskie szlaki, przemierzałem łęczyńskie bagna i podlubelskie lasy, spędziłem kilka dni w Bieszczadach i na roztoczańskich wzgórzach, a wszystkie te miejsca podobały mi się, jednak będąc tam nie wiedziałem, że największa moja przygoda i największe zauroczenie krajobrazem dopiero przede mną.

Osiem lat temu poszedłem na Skopca, najwyższy szczyt Gór Kaczawskich, pasma zachodnich Sudetów, a poszedłem tylko dlatego, że jest najwyższym szczytem. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ponieważ te góry trzeba poznać żeby nas zauroczyły, ale jeśli już się im przyjrzymy, uczucie, jakie poczujemy w sobie, trudno będzie odróżnić od miłości.

Im lepiej znam te góry, tym piękniejszymi je widzę, co przecież typowe jest u zakochanego. Spędziłem w nich sto kilkadziesiąt dni, i póki będzie mi dana możliwość, nadal będę chodzić kaczawskimi drogami i bezdrożami.

Zadziwia mnie nieprzewidywalność nie tylko dróżek tych gór, ale i zdarzeń ludzkiego życia. Gdyby ktoś mi powiedział wtedy, osiem lat temu, że te góry tak mocno zwiążą mnie ze sobą, że napiszę o nich książkę, zapewne nie uwierzyłbym, a jeśli sięgnąć głębiej w studnię czasu, przyznam, że nawet nie wiedziałem o ich istnieniu. Teraz wracam do nich jak do domu – z tęsknotą i znajomością ich zakątków.

Powinienem zamieścić tutaj sprostowanie: napisałem dwie książki, ta druga jest zupełnie odmienna, ponieważ opisuje spotkanie dwojga ludzi, ale właśnie w Górach Kaczawskich. W tej nieco fantazyjnej historii miłości moje góry zajmują nieostatnie miejsce. Książka powinna się ukazać w końcu lata.

Mając opisany każdy dzień spędzony w tych górach, któregoś zimowego dnia uznałem, że powinienem zaproponować wydawnictwu wydanie tych tekstów. Nie wybierałem firmy wydawniczej, od razu zwróciłem się do tej, która wydała moją pierwszą książkę o sudeckich wędrówkach. Odpowiedź przyszła natychmiast: wydamy na zasadach obowiązujących poprzednio, przy pierwszej książce. Nie są dla mnie zbyt dobre, ponieważ przez nie całe przedsięwzięcie jest właściwie z rodzaju non profit, ale zgodziłem się i nie szukałem innych możliwości. Wszak poznałem nieco rynek wydawniczy i wiem, jak trudno jest o profity dla obu stronom: wydawcy i autora. Zresztą, nie dla pieniędzy chodzę po górach i nie dla nich wydaję książkę. Po cóż więc? Powód dla mnie oczywisty: od młodych swoich lat miałem cichutkie marzenie wydania książki, a było tak nieśmiałe, że nawet wobec siebie niewyrażane wprost.

Opisując wędrówki, starałem się zawrzeć w tekstach swoje wrażenia w taki sposób, żeby obraz tych gór, ich urok, a chociaż jego część, mógł być poznany przez czytającego. Z tej idei, jakże trudnej do wcielenia w życie, zrodził się tytuł książki – słowem malowane. Kierując się nią, odrzuciłem te opisy, w których zbyt mało było o wrażeniach, a za dużo o samej trasie.

Może garść szczegółów bardziej technicznych, związanych z ukazaniem się książki.

Pewną trudność sprawiała mi korespondencja z wydawnictwem. Listy otrzymywałem nader lakoniczne i nie zawsze wyczerpujące temat, a fakt ten tworzył niepewności co do porozumienia się i zmuszał do ponownych zapytań. Wiem jednak, że obecnie taka jest norma. Rozumiem, że odpowiadający na moje maile pracownik ma do napisania wiele listów każdego dnia, jednak miałby ich mniej, gdyby zamieszczał odpowiedzi na wszystkie pytania, ponieważ nie byłoby konieczności wysyłania drugiego listu.

Zwyczaj zaczynania listu od słowa „witam” i dalej małą literą tak się rozpanoszył, że stał się normą, więc zapewne wkrótce zostanie usankcjonowany przez językoznawców. W końcu nawet „poszłem” uznano za dopuszczalne.

Czasami czuję w sobie bunt wobec naczelnej zasady tutaj obowiązującej, a mówiącej o tworzeniu języka i zmienianiu jego norm przez użytkowników, nie specjalistów.

O pieniądzach już wspomniałem, napiszę o korekcie tekstu.

Osoba sprawdzająca „Sudeckie wędrówki” wyraźnie starała się nie zmieniać stylu i sensu moich słów, mając na uwadze jedynie poprawność gramatyczną, interpunkcyjną i stylistyczną. Inaczej było przy tej książce: redaktorka dość swobodnie zmieniała także sens zdania, a gdzie nie rozumiała mojej myśli, tam dowolnie zapisywała swoje pomysły. Zaznaczę, że owszem, w niejednym miejscu, na które spojrzałem inaczej widząc poprawki, zauważyłem pominięte wcześniej niezgrabności lub skróty myślowe utrudniające zrozumienia sensu moich nierzadko długich zdań. Wiele jednak było sformułowań poprawnych, a mimo tego zmienionych, czasami radykalnie. W skrajnych przypadkach odrzucałem poprawki, ale na ogół starałem się pogodzić moje zamysły z uwagami redaktorki. Ze względu na warunki moich prac – wieczorami, po wielogodzinnej pracy, czasami mając wolną ledwie godzinę – zapewne niejedno miejsce pozostało koślawe. Miałem nadzieję na ich wyłapanie przy drugiej korekcie, ale już po pierwszej tekst poszedł do łamania.

Zdjęć wysłałem sporo ponad ustalenia, uznając prawo wydawcy do wyboru lepszych według jego oceny. Wybór nie był konsultowany ze mną, ale przecież wszystkie wysłane zaakceptowałem wcześniej. Miniaturki tych wybranych otrzymałem bez podpisów, mając w osobnym pliku tekstowym wpisać nazwy zdjęć będącymi jednocześnie opisami fotografowanych miejsc. Dziwne to było, ponieważ zdjęcia wysłałem podpisane.

Pracując nad tym (a pochwalę się, że w większości przypadków rozpoznawałem skąd były robione zdjęcia i co fotografowałem), nie byłem pewny, czy aby w wydawnictwie nie pomylą kolejności, skoro wystarczyło pominąć jedno zdjęcie, by wszystkie za nim miały niewłaściwe opisy. Ciekaw jestem prawidłowości podpisów, ale sprawdzę je dopiero po otrzymaniu moich egzemplarzy autorskich; spodziewam się, że odbiorę ja za tydzień, może dwa.

Projekt graficzny okładki jest bardzo podobny do pomysłu wykorzystanego przy pierwszej książce. Zaakceptowałem propozycję uznając, że nie okładka jest najważniejsza i nie chcąc wydawać pieniędzy na prywatne zamówienie projektu u grafika. Później pomyślałem, że podobieństwo okładek pasowałoby w serii książek o górach.

Czy taka się ukaże – nie wiem. Tak naprawdę zależy to od czytelników, ponieważ póki chodzę w góry, materiałów na następną książkę nie zabraknie, a wydać ją nie jest trudno, jeśli poprzednia przynajmniej jako tako się sprzedawała.

Małgosia, moja córka, zamieściła już informację o książce w bazie danych Biblionetki, jest to obejrzenia tutaj.

Natomiast tutaj jest strona wydawcy o tej książce. Jak czytam, zamieścił ostatnią, poprawioną wersję mojego tekstu przeznaczonego na okładkę. Przed wysłaniem czytałem go kilka razy i tyleż razy poprawiałem, a teraz widzę niedostrzeżony wcześniej zgrzyt. Już za późno na jego usunięcie. Trudno.

Książka w najbliższych dniach ukaże się w ofercie szeregu hurtowni i księgarń internetowych, będzie do kupienia u wydawcy, na allegro i u mnie.
 
Zastanawiając się nad wyborem kilku zdjęć z moich gór do zamieszczenia tutaj, przejrzałem kilka folderów, w końcu uznałem, że zamieszczę te trzy. Są dla mnie szczególne, ponieważ od miesięcy mam je na pulpicie laptopa, a to dla szybkiego ich otworzenia. Lubię je, są prawdziwie moje.