Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 22 listopada 2019

W Górach Izerskich

171119
Góry Izerskie.
Z Domku pod Orzechem przez Kufel i wieś Kotlina, do ruin schroniska na Zamkowej i na Skałki Zakochanych. Żółtym i zielonym szlakiem na Sepią Górę.
Biały Kamień, Sępik i Skała Zofii.

Kiedy dzwoni budzik, czasami mam chęć uciszyć go czymś ciężkim i spać dalej. Dzisiaj obudził mnie kobiecy głos – jakże miła odmiana.
Anna mówiła o kawie.
Wczoraj wieczorem ustaliliśmy, że pójdziemy na Sępią Górę, ostatnią niepoznaną dużą i popularną górę w Grzbiecie Kamienickim. Cieszyłem się na myśl o przejściu przez widokowy Kufel i takież zbocza Zamkowej. Na mapach podawana jest nazwa Kocioł, Anna obstaje przy Zamkowej; najwyraźniej nie tylko w moich górach nazwy bywają zmienne.
Z Domku pod Orzechem na Kufel wejdzie się w kilka minut. Na szczycie jest parę drzewek, dwie ławki, kamienie i symboliczny słup graniczny, znak nieformalnego związku ludzi mieszkających w Izerach.


Są widoki na dalekie i najdalsze pogórze, po bokach na sąsiednie góry, a z tyłu na lasy Blizbora. Dla mnie najurokliwsze są zbocza opadające ku wsi Kotlina: łąki z drogami ocienionymi drzewami, kępy brzóz, w dole domki wioski, a po drugiej stronie doliny zbocza Zamkowej przyciągające wzrok swoim wyglądem. Odkrytymi stokami Blizbora można pójść w górę doliny, tam, gdzie zwęża się i podnosi ku zalesionym górom. Mam chęć poznać to przejście. Dzisiaj zeszliśmy jasnym, przyjaznym, swojskim zboczem Kufla między domy wioski.
Schodząc na dno doliny i widząc po drugiej stronie wznoszące się zbocza, na które zaraz trzeba się będzie wdrapywać, czasami przychodzą do głowy myśli o przejściu w powietrzu, górą, bez tracenia wysokości, może jakimś wyimaginowanym mostem, ale że ten nie chce się pojawić, pozostaje zasapane drapanie pod górę.
Jednak nierzadko udaje mi się dostrzec urok przemian perspektywy w tych zmianach wysokości, co przynajmniej w części rekompensuje trud zdobywania wysokości.
Domy zmieniają się z malusich zabaweczek, domków dla krasnoludków, w prawdziwe duże domy, a dolina, początkowo tak głęboka i niedostępna, obniża się i otwiera ku schodzącemu. Domy rozbiegają się dając mi przejście i oto znajduję się w innym świecie: ze stałym i bliskim horyzontem wokół domów, z życiem zamkniętym w ciasnym kręgu. Bywa wtedy, że mam ambiwalentne odczucia: zostania tutaj, zapuszczenia korzeni, wrośnięcia w tę ziemię, ale jednocześnie spoglądam wyżej, na zbocza widoczne powyżej dachów domów i czuję w sobie pragnienie zostawienia wszystkiego i pójścia tamtą drogą. Jakby na potwierdzenie mojego wyboru, kiedy idę pod górę, domki wioski maleją, a dolina się zamyka. Zostaje droga przede mną.
Droga męcząca podejściem, ale wiele obiecująca.
Na niewielkiej długości naszego szlaku w poprzek wioski, widziałem trzy nowe domy. Cieszy mnie chęć mieszkania w górach, w cichych wioskach, cieszy także jako oznaka wzrostu zamożności społeczeństwa, mam jednak nadzieję na niezmienianie charakteru tej wioski i wielu jej podobnych. Wolałbym, żeby nie zmieniły się w noclegownie zamożnych miastowych ludzi.
Cała droga, aż po ruiny schroniska, jest tam widokowa. To droga, na której wędrowca co parę minut zatrzymuje się i patrzy. Rano mgła utrzymująca się w dolinie, przy odsłoniętych szczytach gór, tworzyła niebanalne obrazy, natomiast popołudniu dolinę widzieliśmy przez chwilę w słońcu.




Niestety, barbarzyńcy nie ominęli miejsc tak ładnych: widziałem dwie kupy plastików z rozebranych samochodów, trzecią w samych ruinach. We wszystkich miejscach taki sam rodzaj śmieci. Pomyślałem, że mieszkając tam i mając czas, starałbym się znaleźć warsztat, z którego mogą pochodzić. Miałbym wtedy drugie staranie: nakłonić typa do wyzbierania wszystkich śmieci, nie tylko jego. Kiedy patrzyłem na zniszczone budowle schroniska, ślady ognia na zwalonym dachu i śmieci wylewające się z okien piwnicy na drogę, przyszło mi do głowy pytanie: co mogą myśleć o nas Niemcy odwiedzający te miejsca? Nie dość, że pozwoliliśmy na ruinację budynków mogących nadal służyć ludziom, to jeszcze zasypujemy je śmieciami. 

Wstyd.
Niewiele dalej, na szczycie uskoku, wznoszą się Skałki Zakochanych. Widok z nich, same skały i ich usytuowanie na zboczu, warte jest wejścia i zobaczenia, otoczenie jest jednak zaniedbane. Przez chwilę miałem chęć wydrapać inicjały na skale, ale zaraz obruszyłem się na siebie: cóż to za pomysły!



Dla mnie cechą charakterystyczną tych gór są szutrowe drogi wiodące wiele kilometrów świerkowymi lasami. Idealnie nadają się do jazdy rowerem lub do biegu na nartach, ale i dla pieszych wędrowców mogą mieć urok, jeśli ci nie będą zbyt skupieni na celu, albo za cel obiorą samą wędrówkę. Kilka zdjęć tutaj opublikowanych pokazują ich podobieństwo, ale jednocześnie i różnorodność. Wszak nieśpieszna wędrówka lasem, zwłaszcza w ładny dzień, ma wartość samą w sobie i nie ma potrzeby jej uzasadniania.





Nawet i teraz, w drugiej połowie listopada, o którym w maju myślimy omalże ze zgrozą, nie brakuje im zmienności i kolorów. Dzisiaj widziałem je zielonymi, ale i rudymi od modrzewiowego igliwia, a nawet w szarej tonacji porostów rosnących na pniach drzew. Przy ciemnej drodze pod świerkami widziałem sporo prawdziwków; trzy były młode, pękate i zdrowe, suszą się teraz przy kaloryferze.
Jednak jeśli nastawić się tylko na cel, na wybrany szczyt czy punkt widokowy, postrzeganie szlaku i jego oceny ulegają znacznym zmianom. Wtedy godzinna, albo trzygodzinna, droga lasem bez widoków może stać się monotonna, skoro jest tylko drogą do celu. Widziałem zmęczonych i spoconych ludzi wchodzących na Sępią Górę szlakiem od strony Świeradowa, a jest on tam stromy i niewątpliwie męczący. Weszli na Biały Kamień, gdy my już tam byliśmy, popatrzyli i poszli w dół, z powrotem do miasteczka, nim my poszliśmy dalej. Chciałbym zapytać ich na dole, jak oceniają swoje wejście na górę.
Dlaczego tak popularne są te góry, skoro poza nielicznymi wyjątkami, są w nich jedynie punkty widokowe, do których dociera się po długiej wędrówce szutrówką wśród świerków? Co przyciąga ludzi do tych gór?
Zadałem to pytanie i Annie. Odpowiedziała, że moda. Zapewne ma rację, ale taki powód tak naprawdę nic mi nie wyjaśnia, a wprost odwrotnie: zaciemnia. Bo jakże to? Idzie ktoś na męczący szlak dla mody? Czyli po co? Dla pochwalenia się? Wierzą, że dobrze wybrali, skoro skopiowali wybór tak wielu? Nie rozumiem takich wyborów, bo dla mnie nie są żadnymi wyborami. Wybiera ten, kto chce poznać tamtą drogę, ten skrót, to przejście, ten las czy strumień; wybiera ten, kto chce wejść na górę, mimo że ze szczytu nic nie zobaczy i nie bardzo będzie miał komu się pochwalić. Poszedł, bo go tam nie było, bo chciał.
To są wybory i myślę, że tak wybiera Anna kochająca te góry.
Pójdę dalej ryzykując twierdzenie o budzeniu naszego związku z górami nie tyle przejściem popularnym szlakiem na punkt widokowy, co włóczeniem się po miejscach niemających uznawanych walorów widokowych, przynajmniej na pozór. Jak atmosferę świąteczną najłatwiej buduje się przygotowaniami do świąt, tak nasze przywiązanie do gór i dostrzeżenie pełni ich uroku, znajdzie się włócząc zapomnianymi duktami, albo na ustroniu szukając skały lub źródła.

Widoki z poznanych skał są dalekie i ładne. Z Białego Kamienia i ze Skały Zofii widać dolinę z malusimi domkami Świeradowa, i wysokie góry po drugiej stronie. Najwyższa, Stóg Izerski, przyciąga wzrok wielkością i masywnością, wznosząc się bez mała trzysta metrów ponad Sępią Górę. Tę różnicę wysokości widać i robi ona wrażenie.





Do Domku pod Orzechem wróciliśmy popołudniu, i od razu zostaliśmy usadzeni do obiadu. Przy stole Kruczkowskich często nadarza się okazja smakowania czegoś po raz pierwszy. Dzisiaj było to kozie mięso i tarty kiszony burak czerwony. Właśnie ten burak był dla mnie kulinarnym odkryciem, co może dziwić, bo przecież cóż dobrego może być w buraku! Okazuje się, że może, tylko trzeba wiedzieć, jak go przyrządzić.
W czasie rozmowy Anna powiedziała zdanie, które zrobiło na mnie wrażenie i teraz mi się przypomina: paromiesięczne życie kurczaków tuczonych w fermach jest jednym wielkim bólem.
Wnioski były dla nas oczywiste. Jeśli porcja kurczaka kosztuje parę złotych, ptak nie może rosnąć swobodnie, chodząc po podwórzu i wyszukując smakołyki. Jest uwięziony na taśmie, przekarmiany papką, o skład której lepiej się nie dopytywać, faszerowany jest hormonami wzrostu, a na końcu ubijany. Na przeciwległym biegunie kury Anny, żyjące zgodnie ze swoją naturą.
Nie godzi się zadawać cierpienia istocie żywej i ból odczuwającej, a sposób jest jeden: ograniczenie zakupów mięsa kurczaków z ferm.
Tak oto temat zaczęty przy kuchni, skręcił nam ku etyce i ekonomii.

Wyjechaliśmy przed zmierzchem. Chciałem przejechać za dnia wąskie dróżki Pogórza Izerskiego, ale też obaj uznaliśmy, że pora dać naszym gospodarzom sposobność cieszenia się w swoim gronie ich drugą wnuczką.

Anno, Darku, dziękuję za miłe przyjęcie, za poczęstunki, za czas z Wami spędzony.
Gratuluję urodzenia się dziecka waszemu dziecku.



wtorek, 19 listopada 2019

W górach Anny

161119
Góry Izerskie.
Ze wsi Przecznica: przejście żółtym szlakiem wzdłuż Ciemnego Wądołu. Wejście na Tłoczynę przez Skrzyżowanie pod Jodłą. Gołoborze i Jelenie Skały. Zejście do kamiennej drogi powyżej Wądołu i powrót do wioski.

Trasę wędrówki zaproponował Janek. Chcąc być na szlaku od początku dnia, wstałem o trzeciej, a pół do szóstej zabrałem towarzysza z Legnicy. O siódmej, korzystając z pomocy googli, wjechałem do Przecznicy. Wioskowe uliczki mają szerokość samochodu i ostro pną się w górę; nie odważyłbym się jechać tam po opadach śniegu. Pamiętałem z poprzednich wędrówek dobre miejsce na zaparkowanie w pobliżu najwyższej stojących domów wioski. Ulica, w którą wjechałem, szybko zamieniła się w polną drogę, ale druga próba była celna i po paru minutach zbieraliśmy graty szykując się do drogi.
Do Dwóch Mostów i początku szlaku wzdłuż Ciemnego Wądołu, mieliśmy kilometr.
Nieco znałem ścieżki Tłoczyny, ale chętnie przystałem na propozycję przyjazdu tutaj, chcąc pokazać koledze ładne miejsca i samemu zobaczyć je ponownie. Będąc miłośnikiem Gór Kaczawskich, przyznać muszę, że jest tam inaczej niż w moich górach. Po prostu widać, że Izery są górami wyższymi, trudniej dostępnymi, i o innym wyglądzie.
W wielu miejscach Kaczaw mogę, idąc zalesionym zboczem, zejść ze szlaku czy duktu i leśnym bezdrożem dojść tam, gdzie chcę. W Izerach jest to trudne, a częstokroć niewykonalne, i nie o znajomości ich topografii piszę. Pierwszą trudnością jest rozległość tych gór i ich lasów. Nawet jeśli się nie błądzi, iść tam można cały dzień i nie wyjdzie się z lasów, natomiast największy las kaczawski przejdę w godzinę czy dwie. Drugą trudnością, chyba nawet poważniejszą, są często spotykane w izerskich lasach skalne rumowiska, także kąty nachylenia zboczy i gęstwiny świerkowych borów.
Bloki skalne miewają rozmiary samochodu i bywają spiętrzone w piramidy, a pod nogami leży skalny rumosz i próchniejące resztki umarłych drzew. Nie można stawiać stóp na ślepo, ponieważ między skałami wiele jest dziur zamaskowanych mchem lub liśćmi, albo leży śliski patyk. Czasami skalny okruch zakołysze się, but straci przyczepność na omszałej powierzchni, albo kij zaklinuje się w szparze między skałami. Przejścia bywają zatarasowane zwaliskami drzew tworzącymi gąszcz nie do pokonania. Świerkowe lasy bywają tak gęste, tak najeżone niskimi gałęziami, że można jedynie przedzierać się, siłą rozpychając gałęzie czepiające się ubrania i sięgające do oczu.
Na Tłoczynie właśnie rumowiska, obok prawdziwie górskich strumieni, chciałem ponowie zobaczyć.
Oczywiście myślę o znanym i odwiedzanymi gołoborzu pod szczytem, ale i o mniej znanym, a dla mnie ładniejszym i czyniącym większe wrażenie, rumowisku między Jelenimi Skałami a Ciemnym Wądołem.
Nachylenie stoku jest tam spore, ale skalne złomy leżą w lesie mieszanym, jaśniejszym i łatwiejszym do przejścia.
Rosną tam wyjątkowo dorodne buki, umięśnione, masywne i silnie rozgałęzione, a między nimi smukłe i chybotliwe brzozy. Intensywny, żywy brąz bukowych liści, nieliczne już żółte listeczki brzóz, pod nogami kępy ładnej zieleni mchów. Cienie tańczące po jasnoszarych skałach, biel i ołowiana szarość pni drzew. Zaglądałem w liczne szczeliny skalne (a w niektórych można by się schować przed deszczem), i liczyłem uschnięte świerki oparte o konary buków, a jeszcze częściej zatrzymywałem się i po prostu gapiłem z głową zadartą na to miejsce tak ładne, tak dzikie, ale jednocześnie przyjaźnie uśmiechnięte do wędrowca.









Tym zboczem nie można tak po prostu zejść; tam się kluczy między skałami, ale nie tyle dla znalezienia dogodniejszego przejścia, co raczej dla przedłużenia schodzenia.
Kilkadziesiąt metrów niżej, zbocze trawersuje dróżka, która chyba każdemu, kto ją zobaczył, spodobać się musi.
Któryś kolejny krok między skałami wyprowadza nas na równą płaszczyznę ścieżki ułożonej z kamieni. Nadal będąc w tym dzikim miejscu, jakbyśmy znaleźli się bliżej ludzi, może nawet pod ich opieką, bo przecież stoimy na równej ścieżce zbudowanej dla wyprowadzenia nas na otwartą przestrzeń, ku ludzkim domostwom.





W biegu tej ścieżki, a nawet w samym jej istnieniu, jest coś uspokajającego. Może zamysł i celowość. Stojąc na niej czujemy, że jednak chaos rumowiska, mimo niewątpliwego uroku, obciąża naszą psychikę brakiem ładu, nieprzewidywalnością.
Równa wstążka podchodzi pod Stół (tak nazwałem wielki i płaski kamień), mija go i niewiele dalej krzyżuje z główną ścieżką prowadzącą ku Jelenim Skałom. Dwa razy szedłem nią i dwa razy zwalniałem nie chcąc, żeby już się kończyła. Jeśli dane mi będzie wrócić na zbocza Tłoczyny, poznam dróżkę na całej długości, a na Stole zjem posiłek.
Gołoborze pod szczytem już opisywałem, teraz dodam chwilę mojego stania w połowie drogi przemian tego skalnego rumowiska. Dziesięć kroków przede mną stały ostatnie świerki, a między nimi skał nie było widać pod warstwą ziemi, igliwia i mchu; cienką co prawda, ale jednak istniejącą. Z każdym krokiem w dół, ku łysej płaszczyźnie, ziemi było mniej, stało tam parę kikutów uschniętych drzew, które przeliczyły swoje siły, a parę kroków za nimi krawędzie skalnych złomów były odsłonięte, odrobinę ziemi było tylko w szczelinach, a jeszcze niżej na nagich już skałach żyły jedynie porosty – szare i seledynowe plamy najwytrwalszego życia.



Skały ubogo przykryte ziemią widać właściwie na całej górze. Zapewne kiedyś, gdy ustąpiły lody ostatniego zlodowacenia, cała góra była kupą skalnego rumoszu, jednym wielkim gołoborzem. Przyjdzie czas, gdy drzewa wdzierające się na tą łysinę od dołu i od góry spotkają się, zabliźniając ostatni ślad działania mrozów i lodów.
Dnem Ciemnego Wądołu nie da się przejść, chyba, że szłoby się dnem strumienia, a i ten sposób łatwy by nie był.
Będąc tutaj po raz pierwszy, szedłem szutrową drogą biegnącą zboczem, o parędziesiąt metrów od strumienia. Janek był bardziej dociekliwy ode mnie, znajdując nieoznakowany początek żółtego szlaku biegnącego kamienistym duktem po drugiej stronie. Tak więc dzięki niemu poznałem nieznane mi przejście i, jak się okazało, ładniejsze od drogi vis a vis. Nasza biegnie bliżej zbocza, miejscami dość wysokiego i stromego. Wystarczy zboczyć z duktu parę kroków, by stojąc na krawędzi móc oglądać, właściwie podziwiać, dziką urodę Wądołu. Strumień jest prawdziwie górski: szybki, głośny, kamienisty, z licznymi progami skalnymi i wodą błyszczącą nawet na ciemnym dnie. Idzie się lasem świerkowym, ale i w nim, a zwłaszcza na zboczach Wądołu, spotyka się piękne, duże buki. Jeśli patrzy się uważnie, widać, że lepiej sobie radzą te drzewa w trudnych górskich warunkach od świerków. To ich dziedzina, ich ziemia i ojczyzna.
W górnej części Wądołu, w ciemnym lesie świerkowym, znaleźliśmy boczne strumienie. Nie płynęły głębokimi jarami, a na powierzchni, wypłukując miejsca dla siebie między skalnymi złomami grubo porośniętymi zielonym, miękkim mchem. Chodziłem tam jak po puszystym dywanie, klucząc śladami strumienia. A ten znikał w wąskiej a głębokiej szczelinie skalnej, by dwa kroki niżej pokazać się na szczycie skalnego progu i z głośnym szumem spłynąć w dół, do miniaturowego jeziorka odwadnianego z drugiej strony kolejną szumiącą i prędką kaskadą wody. Po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie patrzenia na wodny świat. Na świat kształtowany przez wodę i dzięki niej istniejący. Czystość wód wydawała się wyjątkowa, idealna i budziła pragnienie picia.















Mieliśmy przejść ze szczytu Tłoczyny do Jelenich Skał. Odległość wynosi około kilometra, szlaku nie ma, żadnej ścieżki nie znalazłem. Będąc tutaj poprzednim razem, udało mi się przejść bez pudła, skoro dotarłem do skał z może pięćdzięciometrowym odchyleniem. Dzisiaj miałem tremę, wszak prowadziłem kolegę. Poznałem niewielką polankę w ładnymi świerkami, co ucieszyło mnie, ponieważ dowodziło powtarzania szlaku sprzed roku. Później nieco meandrowałem omijając świerczynę, starając się sumować odchyłki i pilnować słońca, ale wiadomo jak bywa z tym sumowaniem wielu zawijasów. Dość, że im byliśmy dalej, tym większa była we mnie niepewność. Honor przewodnika jednak uratowałem: wyszliśmy niemal dokładnie na Jelenie Skały.
Nad ranem, jadąc samochodem, nie zauważyłem wysunięcia się wtyku ładowarki z gniazda zapalniczki, w rezultacie nie w pełni naładowany akumulator smartfona wystarczył ledwie do południa. Zaraza z tą manią robienia cieniutkich telefonów, z bateryjkami na kilka godzin i wmawiania nam, że właśnie takich chcemy.
Dopiero po powrocie do samochodu mogłem wysłać wiadomość do Pierwszej Damy, Anny Kruczkowskiej, naszej dzisiejszej gospodyni: będziemy za kwadrans.
Powitania Kruczkowskich zawsze mnie rozczulają i budzą we mnie zdziwienie: to można tak ciepło, serdecznie i jednocześnie naturalnie?
Obiad połączył się nam z kolacją. Na smakowaniu i rozmowach zeszło nam chyba ze sześć godzin. Widzieliśmy prace na pięterku: gotowy już pokój i wypieszczoną łazienkę. Poznaliśmy plany dalszych prac; ogrom prac trochę mnie oszołomił.
Kuchnia Anny jest festiwalem smaków. Wcale nie udziwnionych, wprost przeciwnie: naszych, swojskich, tyle że albo niedocenianych w innych kuchniach, albo w nowatorskim zestawieniu.
Cechą jej kuchni jest staranność w spożytkowaniu tego, co wyrosło i co dały zwierzęta, oraz unikanie produktów wysoko przetworzonych w fabrykach żywności. Anna nie liczy finansowych zysków i kosztów na każdym etapie prac gospodarskich, bo jakże liczyć wszystko, skoro robi się to, co się lubi, lub czemu nadaje się wartości pozamaterialne? Uwzględnia jakość produktów, zwłaszcza zwierzęcych, ale też bierze pod uwagę jakość życia zwierząt. Dostrzega związki, nie tylko bezpośrednie, odczuwane zmysłami, między stworzeniem zwierzakom dobrych warunków życia, a smakiem jedzonych potraw.
Jadłem kilka rodzajów sera koziego oraz mięso kozie. Mają posmak charakterystyczny dla kóz, ale jest on lekki, nieodstręczający, łatwy do zaakceptowania. Ponad nim góruje tak lubiany przeze mnie smak wędzonego sera, i z umiarem (a może należałoby powiedzieć: z taktem) dodanych przypraw, a nade wszystko świadomość spożywania jadła najbardziej naturalnego, jak to tylko możliwe w przypadku sera. Smakując twardy, aromatyczny ser dojrzewający, pomyślałem, że dokładnie taki sam jedli ludzie przed wiekami. Mięso natomiast było delikatne, chude, miękkie, po prostu dobre.
Anna dała mi zawiniątko mówiąc o obiecanych słodyczach. Schowałem je do kieszeni i dopiero w czasie jazdy do Leszna przypomniałem sobie o nim. Wyjąwszy, zobaczyłem opakowanie, była to papierowa torebka po mące.
– Oto cała Anna – pomyślałem, czując ciepełko w piersi. Dlaczego? Że dała, pamiętała, ale też dlatego, że poczułem wyraźne powinowactwo dążeń i przemyśleń: nie produkować bez wyraźnej potrzeby śmieci trudnych do rozłożenia.
W torebce były suszone plasterki jabłek i ruloniki żelowych słodyczy, o których pisała niedawno na swoim blogu.
Idealna pogryzka na długie jazdy samochodem i górskie wędrówki.
Nie podzieliłem się z Jankiem. Tłumaczyłem się przed sobą koniecznością odpędzania senności w czasie jazdy, ale możliwe, że powodem była moja chytrość.

Autorem części zdjęć jest Janek. Mój aparat padł z braku prądu, biedaczysko. Tak, na poniższym zdjęciu modlę się.
Ciąg dalszy za parę dni. 





czwartek, 14 listopada 2019

Góry Kaczawskie światłem malowane

101119
Komarno, Przełęcz Komarnicka, zbocza Ziemskiego Kopczyka, Barańca, Maślaka i Ogiera.
Wysoczka i Trzmielowa Dolina.

Dzisiejszą trasę można nazwać kaczawskim klasykiem, skoro powtarzałem ją kilka już razy.
Samochód zostawiam na końcu wiejskiej uliczki, kilka minut od przełęczy, kwadrans drogi od miejsca pod Barańcem, z którego widok jest na dwie strony grzbietu. Dobre miejsce na powitanie dnia. Stamtąd jest pół godziny niespiesznego marszu na widokowe zbocza Maślaka, a te sąsiadują z Trzmielową Doliną. Tak więc wszystkie ulubione miejsca mam blisko siebie.
Tym razem godzinę pobudki ustaliłem dobrze, i na widokowym miejscu byłem krótko przed wschodem słońca. Widok zaskoczył mnie i po prostu olśnił.
Doliny i przełęcze wypełniała biała mgła, a ponad nią wystawały wyższe szczyty gór. Powietrze było przejrzyste, widoczność dobra, a kolory i ich przemiany zadziwiały. Na początku tonacje były zimowe, białe i czarne i lekkim niebieskim zabarwieniem, a gdy schowane za chmurami słońce było wyżej, barwy nabierały cieplejszych odcieni żółci, szafranu i pomarańczy. Mgły nie były rozmyte, a wyraziste i jasne; wydawało się, że ich konsystencja jest płynna, że przelewają się między górami. Po wschodzie słońca ich kolory coraz bardziej przypominały mi barwy masy perłowej widzianej kiedyś muszli, dodając do swojej bieli stonowanego ciepłego połysku.







Tak było ma wschodzie, gdy patrzyłem w stronę niewidocznego słońca, natomiast na południu, tam, gdzie Karkonosze, przeważały mlecznoniebieskie kolory rozmywające kontury gór.
Blisko godzinę tam stałem, nie mogąc się napatrzeć na piękny widok i przemiany kolorów. Odchodziłem, wracałem, idąc odwracałem się, świadomy wyjątkowości widoku: takiego nieprędko zobaczę ponownie.
Na zboczach Maślaka mam swoje zagajniki brzozowe, odwiedzane ilekroć jestem w pobliżu. 


Ze ścieżki pod lasem zszedłem tam, gdzie z daleka widziałem intensywnie żółte brzozy. W słońcu świeciły jaskrawo i przyciągały wzrok swoją bajeczną urodą. Brzozy pierwsze liście gubią już w sierpniu, ale teraz, w listopadzie, gdy większość drzew jest już naga, one chwalą się najpiękniejszymi strojami jesiennymi. Jeszcze za miesiąc, w czarnym i nagim grudniu, będą trzymały listki, a nawet ich garstką potrafią wystroić się niczym modelka na wybieg. Cały dzień patrzyłem na nie, takie piękne, aż przyszło mi do głowy, że one tak specjalnie pokazują się mi, wiedząc o godzinie mojego zachwytu miłorzębami. Jakby chciały mi powiedzieć:
– Widzisz! Wcale nie jesteśmy brzydsze od tamtych dziwadeł!
– Nie jesteście brzydsze, wprost przeciwnie: dla mnie jesteście najpiękniejsze.
Podchodziłem do nich i obejmowałem je. One mają coś takiego w sobie, nie wiem co to jest, ale działanie czuję. Bliskość i dotyk brzóz dobrze na mnie działa, w czym nie jedyne ich podobieństwo do kobiet.
Z dna doliny podnosiła się mgła. Patrzyłem na nią z ciekawością, ale też z odrobiną niechęci. Nie chciałem, żeby zasłoniła mi słoneczne widoki. Nie udało się jej. Kiedy tylko podniosła się wyżej, trafiona słońcem znikała bez śladu.

Zakolami, nie spiesząc się, odwiedzałem znane miejsca i zakamarki, ale jak to zwykle bywa, znajdowałem i nowe, od razu dopisywane do mojej listy miejsc wartych odwiedzenia. Idąc w pobliżu lasu, zobaczyłem drzewo wyższe od innych, więc wszedłem między drzewa żeby je poznać; równie strzelistej lipy nie widziałem. Skręciłem ku znanej mi kępce drzew, chcąc przypomnieć sobie ich gatunki, poszedłem na brzeg innego lasu zobaczyć, jak się ma jedyna ocalała daglezja, objąłem samotny niewielki dąb, bo ujął mnie swoją zgrabną sylwetką i brązem liści, a później tak się ustawiłem, żeby widzieć słońce między liśćmi brzóz. Prześwietlone słońcem liście drzew są piękne.
Nie odchodziłem daleko. Wszedłem tylko na Przełęcz pod Kobyłą dla zobaczenia gór po drugiej jej stronie, a może dla wyjątkowego głogu tam rosnącego. Kiedyś wypatrywałem go z dna doliny, i dopiero później uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie o to drzewko chodziło, a o miłe dla mnie potwierdzenie bycia u siebie.
Paręset metrów dalej, nadal na zboczu Ogiera, jest kolejne moje miejsce: kamieniste wybrzuszenia na łące, z którego wyrasta parę brzóz i różany krzew. Pod nim kamienie układają się w wygodne siedzisko, a siedzieć można tam długo, mając przed sobą górną część Trzmielowej Doliny i kilka kaczawskich szczytów, a dalej, na pół niebieskie odległością, Sokoliki i Karkonosze.


Te dwie czarne kropki na zdjęciu to wędrowcy – rzadki tutaj widok.
Dno doliny jest obszarem źródliskowym, z wodą wysączającą się z czarnej ziemi leniwie, ale z wielu miejsc. Widziałem tam strumyki łączące się z innymi już po paru metrach samodzielnego istnienia, czarne bagienka z charakterystycznymi kępami traw, okresowe rozlewiska, ale i suche małe jary – ślady strumyków istniejących w mokrych latach. Całe to wodne bogactwo przyrody jest niewielkie, wszak i dolina nie jest rozległa, jednak wielkości dodaje urozmaicenie i nierzadkie ukrycie za zwartymi ścianami tarnin i głogów.
Na zboczach też jest dużo strumyków, a ich początkiem częściej są pojedyncze źródła. Bywa i tam, że woda pojawia się na malutkim obszarze źródliskowym, ale z reguły wydostaje się na powierzchnię w jednym konkretnym miejscu. Wystarczy rozchylić trawy, żeby zobaczyć jeden z cudów natury: źródło czystej wody, w słońcu tak uroczo migoczącej refleksami światła.
Znam te strumienie. Nie jeden przeszedłem cały, od ujścia do źródła, przy czym raz jeszcze zaznaczę niewielką skalę całej doliny: te strumienie mają 50 albo 100 metrów długości, rzadko więcej. To w źródle jednego z nich, wśród drzew ocieniających miniaturowy jar, znalazłem wysypane śmieci i gnijące belki siana. Dzisiaj zajrzałem tam żeby zrobić zdjęcie: oto jak wygląda czyn barbarzyńcy, współczesnego Wandala.

Obok toczy swoje wody strumyczek mający więcej szczęścia. Poznałem go na wiosnę, dzisiaj poszedłem odwiedzić i zobaczyć, czy ma się lepiej. Nie, to nie przenośnia. Otóż często tak jest, że kiedyś początek strumienia był wyżej i dalej – o dziesięć, czasami pięćdziesiąt metrów. Poznać łatwo nie tylko po rzędzie wodolubnych drzew, ale i po ukształtowaniu terenu. Gdzieś na zboczu linia pola czy łąki lekko się załamuje, tworząc szybko pogłębiający się rowek. Parę metrów dalej ma już wyraźny V-kształtny przekrój, przy czym ten jar jest malutki, można przejść go jednym krokiem. Na jego początku nic nie widać, ot, po prostu początek rowka w ziemi, ale nie zawsze tak jest. Jeśli woda wypływała tam niedawno, czasami widać wymyte kamienie lub odsłonięte korzenie drzew. W ostatnich suchych latach obserwuję przesuwanie się początku strumieni w dół, przy czym wiele z nich traci źródło, klasyczny swój początek. Wtedy woda stopniowo pokazuje się na dnie: najpierw widać nieco większą wilgotność ziemi, parę kroków niżej dno podchodzi wodą, a dalej można zauważyć, jak zbiera siły i maleńką strużką daje początek strumieniowi.
Przesuwanie się tego miejsca w górę lub w dół umożliwia poznanie aktualnego trendu w wodnym bilansie okolicy.
Ten mój strumyk nie zmienił się od wiosny. Zaczyna się stopniowym wyciekiem z dna swojego miniaturowego jaru kilka kroków od dawnego swojego źródła. Nieco niżej wypływa spomiędzy drzew i płynąc łąką, skręca ostro w stronę grupy drzew rosnących niżej.
Stałem przy nim właśnie tam, gdzie nie było drzew, i po odsunięciu traw patrzyłem na migotliwą wstążkę wody. Strumyk miał szerokość dłoni, szemrał cichutko, a na jego dnie jaśniał wypłukany żwir.
Niewiele odszedłem od tego miejsca, gdy usłyszałem warkot silników. Quadów było osiem, może dziesięć. Przejeżdżały dokładnie w miejscu mojego patrzenia na strumień i zatrzymywały się opodal. Kierowcy wysiedli, słyszałem ich głośne rozmowy, ordynarne słowa i rechot śmiechów.
Wróciłem i obejrzałem miejsce ich przeprawy. Strumyka nie mogłem zobaczyć pod warstwą wyrwanej trawy zmieszanej z ziemią. Patrzyłem, czując pieczenie łez z oczach.
Za mną, z odległości może pięćdziesięciu metrów, nadal dobiegały odgłosy rozmów tamtych. Wydały się głosami ludzi pewnych siebie i z siebie zadowolonych.
Poczułem smutek, bezsilność i wyobcowanie. Wydałem się sobie śmieszny, godny politowania, niemal żałosny, z tym swoim nachylaniem się nad strumykiem, który tamci w chwilę później wzięli gwałtem niczym dziewkę portową, zauważając go jedynie jako przeszkodę w jeździe.
Znowu wróciły do mnie, nie bez powodu właśnie teraz, myśli o kłopotach w pracy.
Do emerytury mam osiem miesięcy. Jeszcze rok temu wydawało mi się, że gdy zostanie mi tak niewiele, będzie mi łatwiej, ale okazało się, że jest odwrotnie: im bliżej końca, tym ciężej znoszę okropne stosunki międzyludzkie i naturalne uciążliwości pracy w lunaparku, tutaj dodatkowo spotęgowane dziwacznym zachowaniem właściciela. Chciałbym odejść jak najszybciej z tego cyrku wykańczającego mnie psychicznie, ale jednocześnie wiem, że powrót do domu będzie rozstaniem z tą doliną, z moimi górami. Nie z powodu odległości, a pieniędzy: teraz stać mnie na przyjazdy tutaj, na emeryturze będą one sporadyczne. Wkurza mnie to uzależnienie od pieniędzy i coraz bardziej dojrzewam do podjęcia radykalnej decyzji.
Ten świat jest mi coraz bardziej obcy, ponieważ nie ja i nie mnie podobni nadają mu ton, a tacy jak tamci: butni, chamscy, traktujący świat jako ich własny. Pojęcie moralnej przewagi wymyślone zostało przez tych, którzy nie mogą skutecznie sprzeciwić się silnym. Nie ma czegoś takiego. Są tylko twarde łokcie, głośne gęby i niczym niezmącona pewność siebie tępogłowych typów.
Jest też nasze wzajemne upewnianie się o słuszności, którą to słuszność tamci mają głęboko w… nosie.
Emerytura jawi mi się jako ucieczka od takich ludzi, tylko boję się swojej tęsknoty i boję się biedy.

Obawiałem się zepsucia mi całej reszty dnia, ale na szczęście udało mi się wyzwolić od przygnębiających myśli i w pełni wrócić do Trzmielowej Doliny i jej okolicy.
Nigdzie dalej nie odchodziłem. Nie chciałem się spieszyć. Chciałem mieć czas na patrzenie, a było na co. O brzozach pisałem, o świetle nie, a było tego dnia wyjątkowe. Często pełne słońce czyni kolory wyblakniętymi, a obraz płaskim. Dzisiaj światło było jasne, ale i świetliste, pogłębiające i ożywiające kolory. Brzozy rwały oczy urodą i tą swoją świetlistością; nawet trawy, jesienne już przecież, potrafiły pokazać swoją wcale nie jesienną zieleń.
Późnym popołudniem niebo zasnuły chmury, tylko wąski pasek nad karkonoskimi szczytami był wolny. Niewidoczne słońce oświetlało fragmenty dalekich gór, prześwietlając powietrze delikatnie nasycone wilgocią.
Stałem oparty o brzozę i patrzyłem. Było jak o wschodzie.
Świetliste smugi światła na początku były białe i niebieskie, później pomarańczowe, a nim zgasły, przez chwilę świeciły czerwienią.
Rozejrzałem się: świat zszarzał i stracił kolory. Zaczynał się zmierzch, a ja poczułem, że wracam do codzienności, skoro idąc w stronę samochodu szacuję czas powrotu do Leszna.




Dopisek.
Spieszyłem się. Parę razy na esce łuk drogi okazał się dość ciasny, a spojrzawszy na licznik, puszczałem gaz. Dzisiaj wstałem o 3.30, na drugi dzień miałem wstać o czwartej. Dzień Niepodległości był dla mnie dniem pracy, ponieważ musiałem jechać z karuzelą na festyn. Nie żałuję dnia z powodu niespodziewanej chwili, chociaż w ten słoneczny dzień miałem być w górach.
Czasami tak bywa, że jedna chwila, drobna rzecz, krótkie zdarzenie, odmienia nasze widzenia dnia, a bywa i tak, że z całego szeregu godzin dzień tworzących, zostaje w pamięci tylko ta chwila. Mam nadzieję, że z jedenastego dnia listopada 2019 roku uratuję przed zapomnieniem niespodziewanie przeżytą chwilę.
W pobliżu karuzeli dwóch mężczyzn ustawiło spory teleskop. Skierowali go na słońce, czasami ktoś podchodził i zaglądał w okular, w końcu i ja podszedłem.
Od razu zobaczyłem czarną kropkę i domyśliłem się, co widzę, aczkolwiek bez szczegółów.
Zobaczyłem, a obraz był bardzo wyraźny, wielką tarczę Słońca, i na jej tle mały czarny krążek – Merkurego. Oczywiście miniaturowa wielkość planety nie miała żadnego wpływu na siłę świecenia naszej gwiazdy, więc gołym okiem nic nie było widać, jednak obraz zrobił na mnie duże wrażenie.
Marzną mi dłonie, jestem głodny, drukuję paragon i wydaję resztę, myślę o powrocie do bazy, i nagle, bez żadnego stopniowania, widzę coś, co się dzieje w kosmosie, miliony kilometrów ode mnie. Po raz pierwszy w życiu patrzę na Merkurego; to nic, że jest tylko czarnym małym krążkiem, ale widzę go. Oglądam wydarzenie, o którego dzianiu się nie miałem pojęcia przed chwilą, i którego być może już nigdy nie zobaczę.
Ten widok dał mi pojęcie o trudnej do wyobrażenia odmienności spraw ludzkiego życia i zdarzeń w kosmosie, a nadto był po prostu piękny.