Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 4 marca 2021

Nieznane pogórze

 140221

Za ostatnim domem wioski droga skryła się w wąwozie zasypanym śniegiem, w efekcie po kilku krokach zapadłem się do połowy ud. Wysoko podnosząc nogi wdrapałem się na górę, otrzepałem spodnie i ruszyłem brzegiem pola ku długiej, czarnej ścianie lasu. Przed dojściem do niej, po prawej miałem minąć niewielki las, a za nim miało być długie pole wrzynające się głęboko w leśny masyw. Faktycznie, po kwadransie zobaczyłem otwartą przestrzeń między drzewami i skręciłem tam. Z trzech stron otoczył mnie las, niemal płaskie pole dotykało najdalszej ściany lasu przede mną, przejścia nie było tam widać. Miałem jednak nadzieję, że będzie, wszak wczoraj widziałem je na zdjęciach satelitarnych. Ile lat temu robione były te zdjęcia?...

Płaszczyzna pola powoli przełamywała się, opadając ku płytkiej dolince. Minąłem parę ambon, skręciłem ku dwom zagajnikom brzozowym, chcąc przyjrzeć się im z bliska, zobaczyłem też mały strumyk. Widząc nieco wyżej na zboczu jego początek, zawróciłem. Zawsze jest czas i pora na przejście chociaż kilku kroków wzdłuż strumyka, tym bardziej na zobaczenie źródła. Biedne to było źródełko. Woda nie biła, a z trudem wysączała się z ziemi. Wiosną nabierze sił – pomyślałem.

Niewiele dalej między drzewami zobaczyłem biały zarys łysego wzgórza. Las rozstąpił się robiąc mi przejście, minąłem drzewa i stanąłem u podnóża wzgórza.

* * *

Znałem może dziesiątą część drogi, cała reszta była do dzisiaj terra incognita, dlatego w sobotnie popołudnie posiedziałem nad mapą, a nawet obejrzałem zdjęcia na Googlach. Niedawno przechodziłem obok Chmielca, ładnego wzgórza na Pogórzu Kaczawskim, ale na szczycie nie byłem, a po sąsiedzku wznosi się druga ominięta przeze mnie górka; z jej odsłoniętego szczyty spodziewałem się ładnego widoku. Mogłem pójść tam normalnie, znanymi mi drogami, ale wydało mi się to za proste, za szybkie i niepowiększające mojej wiedzy o okolicy. Wypatrzyłem więc nieco okrężną drogę bez drogi na obydwa wzgórza. Później… Na później miałem mgliste wyobrażenie marszu polami na drugą stronę pasma wzgórz i… i zobaczenia co dalej.

Plan miałem więc precyzyjnie ustalony, ale z telefonem, a tym samym i aparatem, poszło mi gorzej. Kiedy uświadomiłem sobie jego zostawienie w pokoju, na liczniku miałem 45 przejechanych kilometrów. Stanowczo za dużo, żeby wracać. Pierwszy raz zapomniałem o telefonie; jak to się stało? – zadawałem sobie pytanie. Wieczorem telefon położyłem przy poduszce, a kiedy dzwonił, wyłączyłem, jednak przy poduszce został, w chwilę później zamaskowany narzutą, a co z oczu, to z pamięci. Na dokładkę wyjeżdżałem z podwórza w pośpiechu, bo stróż był na tyle uczynny, że otworzył bramę i przy niej czekał na mój wyjazd, więc nie podłączyłem telefonu do samochodowej ładowarki, jak to zwykłem robić, a później… zapomniałem. Główną winowajczynią jest więc ona, Skleroza, ta zołza czepiająca się statecznych, porządnych mężczyzn w moim wieku. Pytałem Janka, co sądzi o tym zdarzeniu; on też obwiniał Sklerozę, w pełni się ze mną zgadzając.

Na szczęście dość łatwo przyszło mi pogodzić się z brakiem aparatu. Kiedy zamykałem drzwi samochodu, a zbliżała się siódma, uświadomiłem sobie kolejny brak: nie mając telefonu, nie miałem nie tylko aparatu, ale i zegarka. Dwa razy w ciągu dnia, przechodząc przez wioski, pytałem ludzi o godzinę, a późnym popołudniem oceniałem czas według słońca. Z niezłym skutkiem, skoro do samochodu doszedłem o godzinie 17, więc o zmierzchu, po dziesięciu godzinach wędrowania zaśnieżonymi bezdrożami.

* * *

Widok z nagiego szczytu bezimiennego wzgórza faktycznie był rozległy, natomiast szczyt sąsiedniego Chmielca jest zalesiony, ale zbocza ma urokliwe. Podchodząc, słyszałem szczekanie saren, a między drzewami widziałem dużo śladów ich legowisk. Sarny oczywiście uciekły, przestraszone, za co w myślach je przepraszałem.

Kiedyś odczuwałem satysfakcję widząc uciekające przede mną zwierzęta, później pojawił się żal z powodu niemożności zobaczenia ich z bliska, ostatnio coraz częściej odczuwam wstyd. Ich panika na nasz widok jest powodem do wstydu, ponieważ zwierzęta uciekają widząc najbardziej bezwzględnego drapieżnika. Swojego strachu uczeni są przez rodziców: uciekaj, kiedy zobaczysz tego stwora!

Z odległości około stu metrów (czasami na tyle pozwalają podejść) widziałem wiele saren. One patrzyły na mnie oceniając niebezpieczeństwo, ja podziwiałem ich piękno. Sylwetki saren, wygięcie ich szyi gdy podnoszą głowy i patrzą w bok swoimi dużymi oczami, lekkość ich biegu, są czystym wdziękiem.

Na zboczu Chmielca zrobiłem przerwę śniadaniową. Jadłem i patrzyłem.

Łąka opadająca po zboczu, dalej lekko wznoszące się pole podchodzące pod las, rząd drzew nad uskokiem, polna droga na chwilę przytulająca się do pierwszych drzew lasu i zaraz znikająca po drugiej stronie zbocza wzgórza, samotny dąb na jej skraju, brzozowy zagajnik wysuwający się przed linię lasu i odległe pola widziane między białymi, smukłymi pniami drzew.

* * *

Czasami polną drogą, sporadycznie boczną szosą, na ogół bezdrożami, szedłem na północ. Na mapie wypatrzyłem nową linię energetyczną o wielkim napięciu, a nieco bliżej dwa wzgórza. Dojdę do nich, postanowiłem, a jeśli zdążę, to i do słupów energetycznych – odezwał się we mnie technik zaciekawiony taką budowlą techniczną, także zafascynowany ogromnymi mocami.

Wiedziałem, że linia przesyłowa będzie miała napięcie 400kV, a takie służą do przesyłania ogromnych, trudnych do wyobrażenia mocy. Nie chcę używać tutaj wzorów i wyjaśniać fizyczne zależności energii elektrycznej, powiem tylko, że taką linią można na odległość setek i tysięcy kilometrów przesyłać moc wystarczającą do zasilenia dużego miasta. Prawdopodobnie budowana jest z myślą o międzynarodowej wymianie energii, jako że z pewnych względów technicznych jest to częstą koniecznością.

Zabrakło mi niewiele ponad dwa kilometry do najbliższych słupów, ale widziałem je dobrze. Ogromne, kilkudziesięciometrowej wysokości, biegły idealnie równą linią po polach i wzgórzach, nad lasami, na linii wschód-zachód. W ich sąsiedztwie zobaczyłem górę, która swoją wielkością zaskoczyła mnie, wszak byłem już blisko krańca pogórza. Chciałbym tam wrócić i poznać ją z bliska.

* * *

Było chyba po trzynastej, gdy dotarłem do bezimiennego wzgórza za wsią Bielanka, uznając je za punkt zwrotny trasy. Ładne to wzgórze, nawet ma własne skałki, a i widoki oferuje dalekie. Zaczynając powrót, skręciłem ku linii domów widzianych za rozległym polem.

We wsi napotkana kobieta powiedziała mi, że jest 13.30. Zdążę przed zmierzchem, myślałem, bo będę wracał krótszą drogą, no i kilka kilometrów pójdę szosą, więc bez meczącej wędrówki po sypkim i głębokim śniegu.

Wszędzie w Sudetach spotka się ruiny starych, porzuconych poniemieckich domów, w tamtej okolicy chyba więcej niż zwykle.

Bywa, że tylko zajmowana połowa domu jest prowizorycznie zabezpieczona, druga część się rozpada, a nawet jeśli dom jest wyremontowany, to obok ledwie stoi budynek gospodarczy już bez dachu; po resztkach ścian widać, z jaką starannością był kiedyś stawiany. Ludzie mieszkają wśród ruin. Jak tak można? Są też przysiółki opuszczone całkowicie. W takich miejscach można czasami zobaczyć, wśród kęp zarośli i drzew śródpolnych, resztki ceglanych lub kamiennych murów.

Wiele budynków w tamtym rejonie zbudowanych było z ciosanego i starannie dopasowanego kamienia, mogłyby służyć jeszcze sto lat, gdyby miał kto zadbać o dach. Szkoda mi tych budowli, szkoda ludzi, którzy kiedyś trudzili się przy ich budowie w nadziei na służenie im i ich dzieciom. Jakby dla równowagi, w takich chwilach pojawia się druga myśl: gdyby nie wszczynali wojny, gdyby nie ta ich odwieczna mania parcia na wschód, cały tamten region do dzisiaj byłby ich, czyli niemiecki.

* * *

Szedłem zupełnie mi nieznaną okolicą, po raz pierwszy widząc najwyższe góry kaczawskie będąc tak daleko na północ od nich. Widziałem je odmienionymi. Wbrew powszechnym sądom góry wcale nie są nieruchome, ponieważ zmieniają otoczenie i sąsiadów, dla niepoznaki odwracają się tyłem, ukrywają się za innymi, przykucają albo odwrotnie – wznoszą się (stając na palcach?) ponad sąsiednie, wyższe góry. Sam fakt oglądania Ostrzycy nie na północy, jak zwykle, a na południu, na tle najwyższych gór kaczawskich, był niezwykły i dziwił. Poza tą górą po pierwszym spojrzeniu poznałem tylko Leśniaka, górę-sąsiada Okola, a to dzięki bardzo charakterystycznemu kształtowi jej zachodniego zbocza. Dopiero wychodząc od tego pewnika, przydawałem kolejnym górom nazwy, ale łatwo mi nie było.

Na koniec została jedna, która za nic nie chciała zdradzić swojego imienia.

Jaka to góra? Myśl ta nie dawała mi spokoju, dopiero będąc bliżej wyciągnąłem mapę i wyznaczając linie proste, zidentyfikowałem. Przecież na widocznym stąd jej odkrytym zboczu byłem kilka razy!

Masyw Leśniaka i Okola przyciągał wzrok swoimi rozmiarami czyniącymi wrażenie nawet z tej odległości, jednak gdy popołudniu przejrzystość powietrza się poprawiła i z niebieskiego niebytu wyłoniła się ściana Karkonoszy, nagle ten masyw zmalał do swoich rzeczywistych rozmiarów, dwakroć niższych od wierzchowiny tamtych gór. Po raz pierwszy widziałem Śnieżkę z odległości, jak oszacowałem, pięćdziesięciu, może nawet sześćdziesięciu kilometrów. Była wielkości końca palca mojego młodszego wnuka. Nie wiedziałem, że tydzień później będę ją widział z odległości kilku kilometrów – wielką, wyraźną, górującą. Prawdziwą panią na Karkonoszach.

* * *

Uwaga o języku.

Największą wsią w pobliżu Ostrzycy, góry nazywanej Ostrzycą Proboszczowicką, jest Proboszczów. Jedna jest tylko Ostrzyca, więc nie było potrzeby dodawania do nazwy rozszerzenia, ale to drobnostka, chodzi o odmianę. Pod Ostrzycą nie ma Poroboszczowic, a Proboszczów, więc Ostrzyca Proboszczowska. Niech mnie ktoś poprawi, kto lepiej się zna na naszym języku.

Trasa:

Z Twardocic Rochowa zielonym szlakiem pod las, następnie polami na Chmielec. Polami via Dłużec pod wzgórze Czerwiec, żółtym szlakiem do Pieszkowa. Dalej polami do wzgórza między wsiami Bielanka a Zbylutów. Powrót szosą przez Bielankę do Pieszkowa, żółtym szlakiem pod wzgórze Świątek, stamtąd do wioski Rochów.

Jak wyjaśniłem, zdjęć z tego dnia nie mam – przez nią – ale żeby jakieś były, publikuję ich garść z innych zimowych wędrówek kaczawskich.





sobota, 27 lutego 2021

Gawędy o wilkach i innych zwierzętach, książka Marcina Kostrzyńskiego

 

250221

„Istotę cywilizowaną definiuje stosunek do słabszych.” M. Kostrzyński.


Mój stosunek do zwierząt zmieniał się z biegiem moich lat – od obojętności, poprzez uznanie ich za biologiczne maszyny podległe li tylko instynktom zapisanym w genach, po stopniowe, na lata rozłożone, przyjmowanie do wiadomości ich zdolności przeżywania całej gamy uczuć oraz posiadania świadomości. Taki stan osiągnąłem dość dawno temu, wysuwając wnioski ze swoich lektur dzieł popularnonaukowych traktujących o etologii i ewolucji. Zdawało mi się, że niewiele już mógłbym zmienić w swoim obrazie zwierząt i stosunku do nich, jednak jeśli obejrzę się wstecz, widzę powolną ewolucję poglądów i stanowisk: najogólniej mówiąc, daję coraz więcej praw zwierzętom, a ludziom coraz więcej zakazów i obowiązków związanych ze zwierzętami. Wolno zachodzą te zmiany, ponieważ zawsze miałem trudności z bezpośrednim przyjęciem czyjegoś zdania lub oceny, a autorytetów w zasadzie nie uznaję, więc zmiany wypracowuję sam, krok po kroku.

Na takiej drodze prędzej czy później, ale zawsze dochodzi się do wniosku o potrzebie chronienia wszelkiego ziemskiego życia. Doszedłem i ja, ale stanąłem wtedy przed dylematem jak na razie nierozwiązanym przeze mnie.

Co ze zwierzętami uznawanymi przez ludzi za szkodniki? Czy mamy chronić muchy i komary – że wymienię tylko te najbardziej znane z wielkiej ich listy? Przecież nie, to oczywiste, ale jeśli robimy wyłom w regule, jeśli przypisujemy sobie prawo decydowania o życiu, to cały gmach chwieje się w posadach. Wszak dla rolnika mającego pole kukurydzy pod lasem, szkodnikami są dziki, dla leśników sarny i jelenie zjadające gałązki młodych drzew, a dla ogrodnika krety i myszy.

Nie bronię życia much i komarów, po prostu przedstawiam swój problem. Powiem jeszcze tylko, że odkąd się pojawił, nie zabijam pająków (chyba że spadnie na mnie i wtedy odruchowo...), co mam za logiczną konsekwencję swoich przemyśleń i widząc w nich sprzymierzeńców.


Ziemia nie jest tylko nasza, a ponieważ najwięcej możemy zrobić i jednocześnie najwięcej szkodzimy innym mieszkańcom planety, winniśmy im daleko idącą pomoc i nieszkodzenie. To nie tylko nasz moralny obowiązek wobec słabszych i od nas zależnych, ale i w długiej perspektywie czasowej działanie na naszą korzyść. Dowody na prawdziwość tego twierdzenia znaleźć można w książkach autorów wnikliwie przyglądających się ziemskiej faunie i florze – także w „Gawędach” Kostrzyńskiego.


Książkę czytałem w każdej wolnej chwili: jedząc śniadanie, przy kawie, w ostatnich minutach dnia, gdy zmęczony odsuwałem od siebie laptopa. Czytałem urzeczony obrazem niewiele mi znanego, jak się okazało, świata zwierząt. Piszę tak, ponieważ w tej książce określenie „bracia mniejsi” nie jest pustym sloganem, ani nie jest przejawem zielonego czy religijnego zachłyśnięcia miastowego człowieka, a po prostu prawdą potwierdzoną rozległą wiedzą praktyczną autora, a na potrzeby książki i czytelników popartą wieloma przykładami. Zwierzęta są duchowo i psychicznie bardziej do nas podobne, niż nam się wydaje; bardziej, niż wielu z nas godzi się dostrzec i zaakceptować dostrzeżone. W tym sensie Kostrzyński przedstawia świat nam nieznany bądź mało znany. Zadziwiający i fascynujący świat. Chwilami miałem wrażenie czytania nie o Ziemi i jej mieszkańcach, a o jakiejś baśniowej krainie. Może o Edenie?

Zwykliśmy uważać, że między nami a zwierzętami zieje ogromna przepaść w zdolnościach duchowych, takich jak miłość, radość, rozpacz, pamięć, przyjaźń, poczucie więzi rodzinnych, a okazuje się to nieprawdą.

Scena witania się dwóch łań, matki i córki które nie widziały się dłuższy czas, jest przejmująca. Tylko istoty obdarzone zdolnościami tradycyjnie (i bezrefleksyjnie) przypisywanymi człowiekowi, będą tak reagować i tak okazywać swoje uczucia.

Te fakty zmieniają obraz świata i naszego w nim miejsca.

Możliwość zaistnienia  zmian w nas, jest największą wartością książki.

* * *

>> Obserwowanie zwierząt z bliska wiele mnie nauczyło, zmieniło też moje postrzeganie braci mniejszych. Wszystkie historie, które opisałem, są prawdziwe. Mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że każda istota to indywidualność jedyna i niepowtarzalna. Są takie same jak my. Każdy człowiek jest inny, nie tylko wizualnie. Ta inność pozwala nam się rozwijać. Podobnie jest u zwierząt. Nasze światy, nasze emocje niczym się od siebie nie różnią. Nie powinniśmy uzurpować sobie prawa do decydowania o życiu lub śmierci tych istot. Podobno mamy duszę, a one nie mają, czyżby? Nie da się zbudować cywilizacji na prawie silniejszego. Przez cywilizację rozumiem istoty o wyższym stopniu rozwoju. (…)

Istotę cywilizowaną definiuje stosunek do słabszych, a nie zdolność budowania rakiet czy nuklearnych bomb.<<


>>Las kształtował mnie i nadal kształtuje. Nasi przodkowie byli mieszkańcami puszcz. Czcili stare dęby, prastara puszcza była ich domem. Każdy z nas ma cząstkę tego dziedzictwa w sobie. Z przerażeniem patrzę, jak las ginie i jest zastępowany nasadzeniami przemysłowymi. Nie ma już starych drzewostanów, które pamiętam, i nie da się tego odwrócić. Jeśli wybudujemy most, dom czy drogę i popełnimy błąd, można wszystko zburzyć i zacząć od nowa. Jeśli wytniemy dwustuletni las dębowy, na kolejny musimy czekać dwieście lat. Nie da się tego ominąć, przyśpieszyć.

Od trzydziestu lat trwa rzeź polskich lasów. Prawdziwa polska masakra piłą motorową. Katastrofa widoczna z kosmosu. Wycinane są stare lasy, a na ich miejsce sadzone nowe uprawy. Dzieje się tak, ponieważ przedsiębiorstwo Lasy Państwowe się samo finansuje i samo kontroluje. W dodatku nie istnieje żaden społeczny nadzór tej działalności. Jest to istotne, ponieważ lasy państwowe obejmują prawie jedną trzecią terytorium Polski. Stały się jedynie z nazwy państwową, w rzeczywistości oligarchią.

U schyłku komuny mówiono o rabunkowej gospodarce, teraz z tego samego obszaru wycina się prawie trzy razy tyle, co w tamtym czasie. Jak więc nazwać to, co teraz robią leśnicy? (…)

Las nie jest tylko własnością ludzi, jest również domem innych mieszkańców. Zależymy od niego w większym stopniu, niż się nam wydaje. Ma o wiele ważniejsze funkcje niż produkcja drewna. Oczyszcza powietrze z pyłów i chorobotwórczych mikroorganizmów. Produkuje tlen, wiążąc dwutlenek węgla. Stabilizuje klimat. Magazynuje wodę, uwalniając ją znacznie wolniej, łagodząc skutki ocieplenia klimatu. Chroni pola przed wiatrem i erozją. By lasy były trwałe i wieczne, muszą rosnąć w pewnej specyficznej równowadze. Każde, nawet niewielkie naruszenia tej równowagi, może prowadzić do katastrofy.

Przytoczę przykład dzików w ostatnim czasie wybijanych bez opamiętania. Jeśli doprowadzimy do tak dramatycznego spadku ich populacji, jak zamierzają politycy, czeka nas ogólnopolska katastrofa ekologiczna na skalę znacznie większą niż ta, która ma miejsce w Puszczy Białowieskiej. Był taki przypadek. W latach dwudziestych ubiegłego wieku europejskie lasy sosnowe zaatakowała strzygonia choinówka. Od Holandii aż po Białoruś zjadała sosnowe igliwie. Jej naturalnym wrogiem są dziki. Strzygonia zimuje w ściółce tuż pod pniem drzewa, na którym żeruje. To właśnie dziki zjadają dziewięćdziesiąt dziewięć procent zimujących owadów, trzymając populację pod kontrolą.

Czy mały owad może być niebezpieczny? W Puszczy Noteckiej praktycznie nie było dzików w latach dwudziestych ubiegłego wieku, właśnie tam strzygonia zabiła osiemdziesiąt procent drzew. Jeśli wybijemy dziki pod pretekstem afrykańskiego pomoru świń, podobna tragedia będzie tylko kwestią czasu. W Polsce ponad sześćdziesiąt procent lasów to drzewostany sosnowe. Pokazuje to potencjalną skalę problemu.<<



wtorek, 23 lutego 2021

W mroźny i wietrzny dzień

070221

Prognozę znałem: przy ośmiu stopniach mrozu, temperatura odczuwalna miała wynosić 20 stopni, ale nie uwierzyłem w aż taką rozbieżność; do tego stopnia nie wierzyłem, że nawet komina nie założyłem na głowę i szyję. Jeszcze nie minęliśmy ostatnich domów wioski, gdy uznałem, że jednak prognozowane 20 stopni może faktycznie jest, więc opatuliłem się dodatkowo i założyłem jednopalcowe rękawice, lepsze na mróz. Gdy nieco później wyszliśmy na otwartą przestrzeń, stwierdziłem, że synoptycy jednak się pomylili, bo niewątpliwie jest trzydzieści stopni pod kreską, sądząc po reakcji mojego organizmu na silny wiatr. Czułem się tak, jakbym nie miał na sobie wielu warstw odzieży. Wiatr, łapiąc mnie za plecak, chciał przewrócić, a skóra na twarzy piekła, przypalana mrozem i kłuta igiełkami zlodowaciałych drobin śniegu pędzonych wiatrem prosto na mnie. Wróciła myśl sprzed lat, z innej zimowej wędrówki: w piekle nie jest gorąco, bynajmniej; tam panuje siarczysty mróz i ustawicznie wieje przenikliwy wiatr.

* * *

Wieś Czaple i jej okolicę planowaliśmy poznać od wielu tygodni, ale konkurencja innych miejsc była na tyle silna, że dopiero dzisiaj pojechaliśmy do tej zadbanej i sporej wioski na Pogórzu Kaczawskim. Od razu przyznam się do całkowitej nieznajomości tamtych stron. Nie znam znacznej części pogórza, ponieważ jest rozległe, a ja lubię metodyczne poznawanie i częste powroty do ładnych miejsc. Dzisiaj poznane takie są, więc na pewno wrócimy. Teraz przyszła mi do głowy myśl o drugim powodzie nieznania tych stron: najczęściej używane mapy kończą się bardziej na południe, czyli nie ma na nich północnej części pogórza, a skoro nie ma, to nie kuszą nazwami miejsc i wzgórz. Teraz kuszą skuteczniej, bo wspomnieniami.

Największa góra okolicy, Kopka, nie dość, że pozbawiona jest miejsc widokowych, to i w kilku miejscach rozryta jest i poraniona kamieniołomami, zwłaszcza największym wyrobiskiem pod szczytem, jednak okolica zrobi wrażenie na miłośnikach pogórzańskich pagórków i rozkołysanych pól na ich zboczach.

Niewiele chodziliśmy otwartymi przestrzeniami, mimo ich urody dostrzeganej przez nas obu. Janek już snuł plany wędrówek polami wokół największego masywu leśnego, a ja uznałem plan za warty zrealizowania. Dzisiaj staraliśmy się chronić między drzewami z powodu zimna i wiatru, ale wypatrzyliśmy kilka dróżek wartych poznania.

Nie marzłem, z wyjątkiem palców rąk, i to mimo dwóch par rękawic. Jeszcze tak się nie zdarzyło, żebym nie mógł zrobić zdjęcia z powodu zdrętwiałych palców, albo żeby nie móc zapiąć rozporka; dobrze, że chociaż pasek udało mi się zapiąć. Telefon reagował podobnie: po zrobieniu drugiego zdjęcia wyłączył się. Do końca dnia musiałem go doładowywać z baterii zewnętrznej, czyli nosić dwa urządzenia połączone kabelkiem wrażliwym na uszkodzenie lub rozłączenie. Niech (nie) żyją korporacje fundujące nam malutkie bateryjki wymagające ustawicznego doładowywania i przekonywujące nas, że takich właśnie chcemy!

Na zboczach Kopki widzieliśmy parę kamieniołomów. Pionowa ściana największego wyrobiska, wysokości około dziesięciu metrów, czyniła wrażenie, a i podobała się barwą dobywanego tam piaskowca. Przechodziliśmy drogą, wzdłuż której leżały złomy tej skały, niektóre częściowo obrobione maszynami. Zwróciłem uwagę na ogrom ciężkich i energochłonnych prac potrzebnych od uzyskania równych płyt elewacyjnych; tam dopiero znajduje się uzasadnienie ich niemałej ceny.



* * *

Na tablicach informacyjnych ścieżki przyrodniczej zamieszczono mnóstwo fachowych informacji i trudnych nazw geologicznych. Dla kogo? Po co? Ilu ludzi zainteresuje ten bełkot nafaszerowany nieznanymi terminami? Można było ograniczyć się do paru najistotniejszych zdarzeń i faktów, na przykład o istnieniu morza na tamtym terenie oraz o wtórnym charakterze skał piaskowych, bez epatowania terminologią, którą geologowie tak uwielbiają, a która wszystkich innych zniechęca. Wszak informacje zamieszczone na tablicach nie są adresowane do studentów geologii, a do przypadkowych turystów.

Zepsuta okazja ich zainteresowania, a nawet zafascynowania.

Pamiętam geografię ze szkoły podstawowej: była nudą i zakuwaniem formułek. W wiele lat później sam zainteresowałem się pewnymi nazwami, pojęciami i mechanizmami, a po ich zrozumieniu doznałem zdumienia i zadowolenia – przecież to takie ciekawe! Wiedza i rozumienie mechanizmów działających w przyrodzie są satysfakcjonujące – jak każda wiedza.

Nie trzeba jej wiele, by układać zagadki mogące wzbudzić ciekawość młodzieży. Na przykład taką: samolot lecący nad równikiem z szybkością powiedzmy 700 km na godzinę, będzie przelatywał nad kolejnymi południkami co 10 minut. Czy są takie miejsca na Ziemi, gdzie można zrównać się z samolotem (w jego przekraczaniu południków) idąc na piechotę? A czy można go wyprzedzić? Co zrobić, żeby szybciej przekraczać południki, niż robi to odrzutowiec lecący nad równikiem?

Albo taka, jeśli już trzymam się równika i południków:

Jak wyliczyć odległość wyznaczaną przez jedną sekundę długości geograficznej na równiku? Prosiłbym o wzór. Oddalając się od równika, ta odległość się zmniejsza, zwiększa, czy jest stała?

Nigdzie nie przeczytałem o tych zagadkach, one są wyłącznie moje, sformułowane teraz, na potrzeby tekstu. Równania sam ułożyłem. Na matematyce znam się bardzo słabo, ot, na poziomie szkoły podstawowej, ale tutaj, jak wszędzie, najważniejsze jest zrozumienie.

* * *

Pochwaliłem się, więc wracam na Kopkę.

Zbudowana jest z piaskowców, czyli ze ściśniętego i zlepionego piasku. Skąd ten piasek? Ze skał gór, które naturalne procesy niszczące w ciągu tysięcy wieków zamieniły na malutkie okruszynki. Innym słowy: przed milionami lat były pasma górskie, których po prostu już nie ma. Proces zlepiania się ziarenek zachodzi na ogół w wodzie, ponieważ łatwiejszy jest wtedy transport substancji sklejających – i tak było, jak informują mnie autorzy tablic informacyjnych, w rejonie Gór i Pogórza Kaczawskiego. Kiedyś było tam morze, na które opadały drobiny niesione wiatrem i transportowane wodami rzek, powolutku tworząc grube pokłady. Morze falowało tak długo, że wydawało się wieczne, ale w procesach przemian powierzchni Ziemi nic nie jest wieczne. Ruchy skorupy ziemskiej wypchnęły skały w górę, a utworzone tym sposobem bezodpływowe morze wyschło. Zaczął się nowy etap życia. Po upływie kolejnych milionów lat przyszedł człowiek i zaczął dziobać kilofem w zboczu góry, które kiedyś było dnem morza. Znalazł kamień ciepłej barwy i postanowił wykorzystać go do budowy swojego domu.

Nie wiedział, że grubaśne pokłady tego kamienia były kiedyś drobinkami naniesionym przez wiatr nad morze, a jeszcze wcześniej były skałą budującą masyw górski, którego jedynie dinozaury widziały.

A jak powstały tamte stare góry? Czy istniały od zarania dziejów, czy może też były tylko ogniwem w łańcuchu nieskończonej przemian?

* * *

Prowadzeni drogą wyszliśmy na skraj lasu. Nie oglądając się na nas, droga pobiegła dalej, w stronę dachów paru domów widocznych za grzbietem wzgórza.

Wydawały mi się ściśnięte mrozem, przycupnięte i skulone w geście obrony przed zimnem. Widok tych domów, właściwie samych ich dachów, momentalnie obudził we mnie ciepło. Po chwili zrozumiałem: w takiej sytuacji, w mroźny dzień zimowy, przywołują obraz ognia i domowego ciepła. Powrotu do domu.

* * *

Na brzegu lasu wędrowiec zatrzymał się i długą chwilę patrzył na dach domu przycupniętego w dolinie między wzgórzami. Z jego komina pionowo unosiła się w mroźnym powietrzu biała smuga dymu. Gdyby wtedy ktoś przyjrzał mu się z bliska, zobaczyłby, jak twarde rysy jego twarzy łagodnieją, a pierś unosi westchnienie. Ruszył na przełaj tym swoim spokojnym, odpornym na zmęczenie krokiem wypracowanym w ciągu długiej wędrówki. Szedł patrząc na dom.

Kiedy stanął w progu, kobieta krzyknęła i zamarła z dłońmi przyciśniętymi do piersi. Podszedł i chwilę patrzył na jej twarz, tak znaną, tak drogą, i tak długo niewidzianą, a kiedy zobaczył łzy w jej oczach, cicho wypowiedział jej imię. Kobieta wyciągnęła ku niemu ramiona.

* * *

Chodziliśmy w pobliżu wioski Czaple na Pogórzu Kaczawskim. Przeszliśmy przez górę Kopka i odnaleźliśmy Cygańskie Skały. Oczywiście trochę włóczyliśmy się po polach.

Autorem zdjęć ze mną jest Janek.