Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 21 kwietnia 2021

Ponad trudnościami

 

130421

Ponownie wróciłem do książki „Ponad granicami” Wernera Heisenberga, niemieckiego fizyka i filozofa, wspominając jego umiejętności dobywania filozoficznych treści z nauk tak ścisłych, jak fizyka czy matematyka.

Tajniki fizyki są mi nader mało znane, głównie z powodu ścisłego związku tej dziedziny wiedzy z trudną matematyką, jednak są w niej zagadnienia interesujące mnie, a nawet fascynujące. Ot, chociażby niepojęte, zadziwiające związki tak dobitnie pokazane w znanym chyba wszystkim wzorze ułożonym przez Einsteina: E=mc2. No bo cóż może mieć wspólnego jakakolwiek cząstka czegoś materialnego z energią, a jedno i drugie z szybkością światła?

Jaki może być związek czasu z przestrzenią – dwoma tak różnymi i niezależnymi od siebie, zdawałoby się, cechami świata? Jak można mówić o materii tak twardej i nieprzenikliwej, jak na przykład stal, że zbudowana jest głównie z pustki?

Okazuje się, że można:

Atom, maleńka cząstka materii, zbudowany jest z jądra i biegnących wokół niego elektronów. Jeśli porównać jądro do piłki leżącej na środku boska, to kręcące się wokół elektrony należy ulokować przy najdalszych rzędach siedzeń stutysięcznej widowni. Między nimi nie ma nic. Z czego więc zbudowany jest nóż kuchenny? Głównie z niczego. Z pustki.

Parę innych ciekawostek można by przytoczyć, ale skupię się na interesującej mnie tożsamości trzech podstawowych cegiełek wszelkiej materii.

Znamy ponad sto pierwiastków, czyli rodzajów jednorodnej materii, a więc tyleż rodzajów atomów. Różnice cech fizycznych i chemicznych między tlenem a żelazem, węglem a rtęcią, są skutkiem innej ilości trzech rodzajów cząstek budujących atomy: elektronów, pozytronów i neutronów. Wystarczy ująć lub dodać tych cegiełek do jakiegoś atomu, by uzyskać inny atom o innych właściwościach. Robić tego na razie nie potrafimy, ponieważ owe cegiełki trzymają się siebie wielkimi siłami, których nie przezwycięży się żadnym młotkiem. Potrzebne są metody bardziej wyrafinowane. To, co mnie fascynuje, to identyczność wszystkich elektronów, pozytronów i neutronów. Obojętnie, czy wchodzą w skład atomu wodoru czy uranu, są takie same, tak więc o cechach konkretnej materii decyduje wyłącznie ich ilość w atomie.

Obraz dla mnie bardzo przejrzysty, logiczny i po prostu... piękny.

Później usłyszałem o rozbijaniu tych cząsteczek na wiele części, o setkach odmian tych nowych drobin.

Oddaję tutaj głos Wernerowi Heisenbergowi. Powiem tylko, że znaki (…) są w miejscach skrótów wprowadzonych przeze mnie, a początki i końce cytatów oznaczyłem >><<.


>>Fizyka jądrowa lat trzydziestych nauczyła nas pojmować jądra atomowe jako zbudowane z protonów i neutronów. W końcu poznano więc trzy najważniejsze rodzaje cząstek elementarnych: protony, neutrony i elektrony jako ostateczne cegiełki wszelkiej materii. Późniejsze jednak eksperymenty pokazały, że są jeszcze liczne rodzaje cząstek elementarnych, które różnią się od uprzednio wymienionych przede wszystkim tym, że mogę istnieć tylko bardzo krótko, ponieważ bardzo prędko rozpadają się radioaktywnie, tzn. przekształcają się w inne cząstki. Odkryto mezony i hiperony i dzisiaj znamy z trzydzieści (kilkaset – uzupełnienie tłumacza) różnych odmian cząstek elementarnych o na ogół nader krótkich okresach życia.

Dzięki tym wiadomościom nasunęły się dwa ważne pytania. Po pierwsze: czy owe cząstki elementarne, w szczególności protony, neutrony i elektrony, są rzeczywiście ostatecznymi, niepodzielnymi cegiełkami materii, czy też je także należy z kolei pojmować jako złożone z mniejszych części?<<


Buduje się coraz większe akceleratory (czyli przyśpieszacze) cząstek, zderza się je coraz silniej i rozbija na setki już rodzajów drobin… Gdzie kres tych podziałów?

Problemy fizyki jądrowej niewiele mnie zajmują, ale akurat te wieści źle odebrałem. Zamiast uporządkowania i przejrzystości, znalazłem chaos, brak oparcia w tej jakże trudnej do pojęcia nauce o materii. Kiedy i czy w ogóle skończy się to dzielenie, wnikanie coraz głębiej już właściwie nie w materię, a w jej drobiny tak małe, że stają się nie wiadomo czym?

Jednak w tej książce przeczytałem informacje przywracające ład w moim wyobrażeniu atomów. Tkwi też tutaj jakże zrozumiałe, bo odwiecznie w nas tkwiące, oczekiwanie ładu.


>>Na pierwsze pytanie fizyka odpowiada dziś stanowczo, że cząstki elementarne są już rzeczywiście ostatecznymi, najmniejszymi jednostkami materii – i uzasadnia tę odpowiedź argumentem zrazu nieco zaskakującym.

W jaki sposób można stwierdzić, czy cząstki elementarne dają się dalej jeszcze dzielić? Jedyną metodą rozstrzygania jest przecież spróbować, przy użyciu najpotężniejszych sił, czy cząstki te dadzą się jeszcze rozłupać. Ponieważ nie ma naturalnie takiego noża ani innego narzędzia, którym można by było podjąć próbę podziału, jako jedyna możliwość pozostaje ciskanie cząstkami z dużą prędkością, jednymi w drugie. Jakoż istotnie można spowodować zderzenia pomiędzy cząstkami elementarnymi o bardzo wielkiej energii. Właśnie temu celowi służą największe akceleratory budowane dziś w najróżniejszych stronach świata, na przykład w Genewie (…)

Cząstki elementarne ulegają przy tym istotnie rozczłonkowaniu, często zostają rozbite na wiele części, jednak części te, i to właśnie jest niespodziewane, nie są ani mniejsze, ani lżejsze niż elementarne twory, które uległy rozbiciu. Wielka energia kinetyczna zderzających się cząstek może bowiem, zgodnie z teorią względności, przekształcić się w masę, i zostaje ona faktycznie użyta do wytwarzania nowych cząstek elementarnych, zatem w rzeczywistości odbywa się właściwie nie rozpad cząstek elementarnych, lecz tworzenie nowych takich cząstek z energii ruchu tych, które się zderzają. Tak więc równanie Einsteina E=mc2 czyni możliwym, by znane dziś cząstki elementarne były już rzeczywiście najmniejszymi z istniejących tworów.

Równocześnie dowiadujemy się przy tym, że wszystkie cząstki elementarne są zrobione, by tak rzec, z tego samego materiału, mianowicie, jeśli ktoś tak chce, z energii.<<


Niżej autor przypomina greckiego filozofa Heraklita, który dwadzieścia kilka wieków temu twierdził, że podstawowym budulcem wszelkiej materii jest ogień. Jego teoria może się wydawać naiwna, ale jeśli ogień potraktujemy jako symboliczne przedstawienie energii, wszystko się zgadza.

Proszę jeszcze raz spojrzeć na ten wzór:

E=mc2.

Znak równości wstawiony między symbole oznaczające energię i masę jest czymś niewiarygodnym, przeczącym naszym zmysłom i doświadczeniu, przekraczającym ludzką zdolność pojmowania.

Masa, więc materia, jest stanem energii, i odwrotnie: energia może utworzyć cząstkę materii. Żeby bardziej równanie uczynić oszałamiającym, istnieje tutaj związek z szybkością światła.

Uspokajające twierdzenie Heisenberga pozwala z zamieszania ponownie wyłonić się jasnemu obrazowi wszelkiej materii zbudowanej z trzech tylko rodzajów elementarnych cegiełek: protonów, elektronów i neutronów.

Właściwie dlaczego ten obraz potrafi przemawiać z taką siłą? – można się zastanawiać, co też autor czyni. Dla mnie powodem jest klarowność i prostota, ale jeśli sięgnę głębiej, znajduję porządkujące świat sprowadzenie całej różnorodności jego budulca do tych trzech cegiełek, a nawet do jednej. Do energii. W tym poczuciu jest coś starego i oczywistego, ale jednocześnie niesamowitego i niepojętego, no bo jak można uznawać za porządkującą obraz świata wieść o jego zbudowaniu z energii?...

Może na koniec zsiądę z wysokiego konia i wspomnę pewną scenkę a propos z „Bajek robotów” Stanisława Lema.

Tak, ten sławny wizjoner i autor fantastyki naukowej napisał też cykl bajek. Co prawda ich bohaterami były roboty, akcja działa się gdzieś we Wszechświecie, ale dzięki nader licznym odniesieniom do ludzkich marzeń, wierzeń, przywar i dążeń, są najprawdziwszymi bajkami.

W jednej z nich pewien robot był na tyle sprytny i szybki, że łapał atomy i lepił z nich inne atomy, tworząc w ten sposób potrzebne mu materiały. Zrealizował marzenia alchemików pragnących zamienić ołów w złoto.


czwartek, 15 kwietnia 2021

Ostatnia przed przerwą

 270321

Mając przed sobą jeszcze kilka wyjazdów w góry, już się z nimi żegnałem, natomiast dzisiaj, w czasie ostatniej wędrówki, nie czułem atmosfery pożegnania; po prostu odwiedzałem znajome miejsca, przy okazji poznając parę nowych.

Jak często bywa u mnie, bezpośrednim impulsem przyjazdu do Kondratowa na Pogórzu Kaczawskim było wspomnienia jednego widoku zapisanego w mojej pamięci szczególnie mocno. Wokół takiego miejsca zwykle buduję zarys trasy na cały dzień. Tylko zarys, bo prawie zawsze rzeczywista trasa odbiega od tej wstępnie ustalonej.

W drogę wyruszyłem wyjątkowo wcześnie, jak na koniec marca, bo o wschodzie, mogłem więc zobaczyć i próbować uchwycić obiektywem krajobraz wyjątkowo ładnie dzisiaj kolorowany niskim słońcem.

Pierwsze odwiedzone moje miejsce zobaczyłem zmienione. Patrząc na nie zrozumiałem, że istotnym elementem ładnego dla mnie widoku kaczawskiego są polne drogi i miedze wysadzane krzewami głogów i tarnin, a te zostały przetrzebione. Miejsce nadal jest ładne, ale było ładniejsze.

To zdjęcie zrobiłem jesienią 2014 roku.
 

Widok w przeciwną stronę przyciągał wzrok kontrastem kształtów i kolorów zarówno bliskich, jak i gór widocznych na odległym horyzoncie. Najbliżej przeważała zieleń pól, natomiast główne szczyty kaczawskie, odległe o 10 kilometrów, były czarnogranatowe, wyraźnie zaznaczone na tle błękitu nieba, a za nimi, dużo dalej, bielała ośnieżona linia Karkonoszy. Na zdjęciach jest mało widoczna, ale ja widziałem ją wyraźnie, jak i malutki stożek Śnieżki odległy o kilka dziesiątków kilometrów. Królowa stała calutka w bieli, a tuż przy niej widziałem Skopca. Jego szczyt tylko odrobinę był niżej. Pomyślałem, że jeśliby dobrze zmierzyć, albo spojrzeć z dobranego miejsca, to doprawdy nie wiem, czy mielibyśmy królową, czy jednak króla Sudetów…

Czasami wystarczyło zrobić kilka kroków opadającą drogą, by cały ten urozmaicony horyzont zapadał się, ukrywany przez zielone wybrzuszenie sąsiedniego pola. Zwykły efekt perspektywy, owszem, ale ciągle potrafiący dziwić i ciekawić.

Pola i łąki są tam ograniczone od zachodu ścianą lasu, a ja… zapomniałem, gdzie jest przejście przez las. Trochę pokręciłem się i na próbę wszedłem między drzewa, skuszony wyraźnym duktem. Niewiele dalej ginął, jak często się zdarza leśnym drogom, ale rozejrzawszy się, zobaczyłem ładny grzbiet ograniczony z obu stron stromymi, niemal urwistymi zboczami. 

 

Poszedłem dalej, widząc między drzewami kolejne malownicze szczyty grzbietu. Zaskoczony patrzyłem na stromizny wysokich zboczy, wszak byłem na pogórzu. Tylko jednym czy dwoma żlebikami można było próbować zejść na dół, ale widząc uschnięte gałęzie i morze liści, nie odważyłem się. Doszedłem do ostatniego szczytu, z trzech stron otoczonego urwistymi zboczami, i stamtąd zobaczyłem łąki jaśniejące między drzewami – te, do których chciałem dojść. Zawróciłem, w innym miejscu znalazłem zarastającą drogę i bez ryzyka, wygodnie, schodząc stopniowo coraz niżej, wyszedłem na drugą stronę lasu. Mogę więc powiedzieć, że dzięki mojemu zapominalstwu odkryłem nowe przejście i ładne wzgórza. Może dane mi będzie wrócić tam i wiedzę wykorzystać? Może. Jeśli nie zapomnę :-)

Po drugiej stronie jest widokowe wzgórze, pod szczytem rośnie kilka dębów. Dobre miejsca na przerwę – wystarczy usiąść, oprzeć się o pień i patrzeć pijąc herbatę z sokiem malinowym. Obok jest falujące zbocze ze starymi, usychającymi, pokręconymi drzewami owocowymi. Niżej otwiera się szeroki przestwór łąk ograniczonych doliną z wioską, a dalej wznoszą się zielone pola podchodzące pod szczyt Góry Śmierci. Nota bene, któż wymyślił taką nazwę dla tej ładnej góry?? Drogi na wprost i w prawo nieco znałem, łąk i wzgórz po lewej nie, więc skręciłem tam.

Oddalałem się od Kondratowego Wzgórza, które chciałem odwiedzić, ale przecież miałem jeszcze blisko 10 godzin czasu do zmierzchu.

Wielka kępa traw widywanych na podmokłych miejscach sięgała mi pasa, a była twarda i stabilna, jakby trawa ziemię unosiła; w innym miejscu skręciłem ku widocznym z daleka trzcinom pięknego koloru, przewyższających mnie o dobry metr. Widziałem też wiele kwiatów. Szczególną uwagę zwróciły maleńkie a liczne niepozorne kwiatuszki wiosnówki pospolitej, zidentyfikowanej dzięki staraniom Janka, widziałem też zawilce gajowe i liczne kępki jasnoty. Drobnostki? Owszem, ale ważne, bo w ich dostrzeganiu mieści się niemała część urody wędrowania po pogórzu. Wędrowania w ogóle.

Polana zamknięta była dolinką ze strumykiem, nad nim rósł szpaler olsz i wierzb, za nim zobaczyłem drugą polanę przeciętą polną drogą. Przy niej rosło parę dużych dębów, a kiedy zatrzymałem się i rozejrzałem, przypomniałem sobie miejsce: byłem tutaj kilka lat temu. Miejsce zapamiętałem nie tylko z powodu jego urody, ale i nastroju tamtych chwil siedzenia na między. Był to stan wyciszenia, pogody, poczucia bycia tam, gdzie chciałem być, ale i nutkę filozoficznego nastroju czułem. Usiadłem tam i dzisiaj.

Zaorane pole wznoszące się po zboczu podchodziło pod brzezinę prześwitującą wolną przestrzenią, więc poszedłem tam i znalazłem następną polanę, właściwie porębę. Wokół bielały ułożone w stosy brzozowe bierwiona. Stałem i patrzyłem. Wiem, że te drzewa są inwazyjne, że wysiewają się i rosną wszędzie tam, gdzie trawa nie jest koszona, wiem o tym, ale z żalem patrzyłem na ociekające sokami pniaczki brzozowe. Chyba jeszcze nie wiedzą o pozbawieniu ich drzew; nie wiedzą, że już nie mają kogo karmić i poić.

Za gęstym pasem tarnin zobaczyłem drugą porębę, a na niej, obok przygotowanych do wywiezienia bierwion, wielkie, powiązane kępy witek brzozowych. Na miotły? Czy jeszcze się takich używa? Nie wycięto wszystkich drzew, a jedynie je przerzedzono. Ocalałe stały nieruchomo – białe, smukłe, wysokie, ładne i przestraszone. Jak długo będą rosły?

 Drobna uwaga językowa. Użyłem słowa „bierwiono”, w liczbie mnogiej „bierwiona”, ponieważ takie mi pasowało bardziej, niż okrąglak czy tym bardziej pień. Jednak słownik programu do pisania podkreślił je jako błędnie napisane, co w tym przypadku oznacza, że dla programu (a więc jego twórców) jest nieznane. Cóż, to słowo po prostu wychodzi z użycia.

Nieprawda. Słowo napisałem źle, dlatego program je podkreślił. Pominąłem jedną literę, powinienem napisać bierwiono.

Łąka za brzozami opadała po zboczu w stronę wioski, zawróciłem i inną drogą, poznając kolejne miejsca warte odwiedzin, szedłem w stronę Kondratowego Wzgórza.

Z tym wzgórzem wiąże się cała historia moich poszukiwań. Lokalizację szczytu zmieniałem już dwa razy, a po dzisiejszym dniu nadal nie mam pewności, gdzie dokładnie on jest.

Będąc tam na wiosnę, znalazłem urocze zbocze wzgórza, które może być Kondratowym. Proszę spojrzeć na te zdjęcia.

 


Widać na nich, jak bardzo zielona i kwitnąca wiosna stroi świat, jak zwykłe miejsca potrafi uczynić ładnymi. Nieco wyżej, na brzegu pola, stoi znak wysokości – betonowy słupek oznaczający szczyt, jednak oglądając mapę doszukałem się pewnych niezgodności, więc nadal nie dam głowy za prawidłowość wyznaczenia miejsca. Popołudniu, będąc po drugiej stronie doliny, spróbowałem mojej metody trzech punktów. Jeśli jest się w miejscu dokładnie określonym na mapie, a nad domniemanym szczytem widać rozpoznaną górę stojącą dużo dalej, prowadząc linię po tych punktach, można zlokalizować środkowe miejsce na mapie. Widziałem je w linii prostej, jednak na mapie inaczej są zaznaczone, a różnica jest na tyle duża, że nie da się jej wytłumaczyć zniekształcającym wyprostowaniem na mapie wypukłości Ziemi. Cóż, pozostaje mi wrócić tam raz jeszcze.

Siedziałem na miedzy po drugiej stronie doliny patrząc na wzgórza, pola i domy wioski w dole. Zawsze z przyjemnością i ciekawością patrzę na odwiedzane miejsca zmienione perspektywą, zamianą dali i bliży: teraz byłem wśród wzgórz i szedłem ścieżkami, które rano widziałem na krańcu horyzontu; patrzyłem na odległe miejsca, kilka godzin temu widziane z bliska. Wzrokiem odtwarzałem szlak swojej wędrówki.

Na wiosnę odnalazłem szczyt Ziębniaka, równie mało zaznaczonego wzgórza. Poszedłem odwiedzić je i przypomnieć sobie, jakie to samotne duże drzewo rośnie w pobliżu. Rośnie tam też największy głóg widziany w Górach Kaczawskich. Ma wiele konarów o średnicy 15 – 20 centymetrów, a pień, co prawda niziutki jak to u tego gatunku, ma ponad półmetrową średnicę. 

 



Chodziłem wokół drzewa i trudno było mi odejść. Mnóstwo jego pąków już zaczyna nabrzmiewać; mogę tylko próbować wyobrazić sobie wygląd głogu za parę tygodni. Zajrzałem też między drzewa ukrywające źródło. Zadrzewienia nad strumieniami bywają przygnębiające o tej porze roku, wszak szaro tam i czarno, ale i fascynują swoją żywiołowością, także wyrazistą i nagłą granicą między rozległymi, jasnymi polami, a gąszczem kojarzącym się z dżunglą.

Szedłem wąską wstążką szosy opadającej i wznoszącej się po zboczach; w paru miejscach celowała dokładnie na Śnieżkę – zwykły widok, ale przecież ładny. Mimo że asfaltowa, droga nie przygniatała ziemi ciężarem, a ledwie muskała ją w swoim biegu ku wiosce. Domy, początkowo widziane między drzewami jako klocki z czerwonymi dachami, urosły i się rozbiegły. Wszedłem między nie i idąc wioskową uliczką, widząc już swój samochód, nagle uświadomiłem sobie koniec dzisiejszej wędrówki, ostatniej przed dłuższą przerwą.

Poczułem smutek rozstania.


 

























niedziela, 11 kwietnia 2021

Powrót

 

310321

Od paru dni jestem w domu jako prawdziwy emeryt. Zadamawiam się, ale i wspominam ostatnie tygodnie w Lesznie. W minionych latach wyobrażałem sobie zakończenie pracy, zwłaszcza w dniach szczególnie ciężkich, gdy tylko obowiązkowość i konieczność zarabiania trzymały mnie w tej firmie. Wtedy wyjazd stamtąd wydawał się bardzo prosty i pożądany. Tylko wtedy, jak się okazało.

Już kilkanaście dni przed zakończeniem pracy zauważyłem różnicę w widzeniu wyposażenia mojego służbowego pokoju: rzeczy wokół mnie nabierały wartości i budziły wspomnienia. Łapałem się na rozglądaniu po pokoju i ustalaniu co mam zabrać – raczej co mogę zabrać – a co trzeba mi będzie zostawić, komuś dać lub wyrzucić wbrew sobie.

W szafie stoją stare buty trekkingowe. Używałem je długo, w końcu zauważyłem, że nie wybierałem wiedząc, jak łatwo przemakają. W ten sposób bez słów, nawet bez myśli, przyznałem im status emerytów. Kiedyś wyrzuciłbym je, raczej nieprędko, a wyjeżdżając, muszę to zrobić już teraz.

A moje miski? Używam je od kilkunastu lat, kupiłem cały komplet będąc w UK. Jest ich kilka coraz mniejszych, wkładanych jedna w drugą. Służą mi tak długo, że stały się częścią mojej przestrzeni – jak i garnek, też przywieziony zza kanału. Zostawić je tutaj? Nie chcę, nie mogę, zbyt przywiązuję się do rzeczy, ale muszę, bo czyż będzie dla nich miejsce w naszym małym mieszkaniu?

Żegnałem się z rzeczami, wśród których żyłem tak długo.

W ostatnią sobotę, robiąc cotygodniowe zakupy, uświadomiłem sobie robienie ich po raz ostatni w takiej formie i w Lesznie. Myśl była jak uderzenie: zatrzymałem się i znowu na chwilę obraz mi się rozmazał, ale przecież nie z powodu wyjazdu.

Nie wiedziałem, że wszystko będzie tak trudne. Wyobrażałem sobie… właściwie niewiele, bo cóż miałoby być do wyobrażenia? Po prostu przeniosę swoje rzeczy do samochodu – myślałem – zamknę drzwi pokoju i pojadę. Chyba nawet bez oglądania się. Akurat! Zapomniałem o blisko siedemnastu latach tutaj nie tylko przepracowanych, ale i przeżytych. Jedna trzecia dorosłego życia! Tego okresu w moim życiu nie da się zamknąć trzaśnięciem drzwiami.

* * *

Starzenie się to nie tyle zmarszczki, co właśnie te drzwi. Coraz ich więcej zamkniętych za człowiekiem, coraz mniej otwartych przed nim.

Starzenie się jest w istocie ubywaniem dróg wyboru.

Żeby było bardziej dziwnie i niesprawiedliwie, dodać muszę, że nie czuję tych lat, zwłaszcza psychicznie. Ilekroć je policzę, doznaję zdziwienia: naprawdę tyle ich mam? Jakim cudem? Dopiero wspomnienie dzieciństwa i młodości, świata już nieistniejącego, a pamiętanego tylko przez rówieśników, albo zobaczenie powiększającego się czoła u syna, pozwalają mi uwierzyć.

Pisząc tekst o ostatniej wędrówce kaczawskiej, wspominałem widoki i drogi, tak dobrze znane i tak bliskie. Bliskie? Otworzyłem mapy Googli i poprosiłem o wyznaczenie trasy w moje góry. Najkrótsza z tych możliwie szybkich liczy 630 kilometrów. Tutaj tkwi odmienność. Miejsca zostały bliskie mej pamięci, ale ja odsunąłem się od nich na drugi koniec Polski. Są tak daleko, a przecież wiem, co zobaczę za zakrętem pewnej leśnej drogi i wiem, jak dojść do tamtych skał ścieżką ukrytą między świerkami. Są daleko, ale nie są dalekie.

Lata w Lesznie to nie tylko tysiące kilometrów wędrówek sudeckich, ale przecież i ludzie, kilka bliskich mi osób. Nie poznałbym ich, gdybym został na Lubelszczyźnie, co w istotny sposób zubożyłoby mnie. Dzięki bliskości Sudetów napisałem swoje książki, bo przecież nawet ostatnia z nich, fantazja o Jasiach, z górami ma ścisły związek.

Jeśli wziąć to wszystko pod uwagę, należałoby uznać, że gdyby nie praca w Lesznie, byłbym innym człowiekiem. Natomiast samo miasto było i jest mi obojętne. Znam w nim ledwie kilka miejsc, wiem, gdzie jest sklep, gdzie optyk, lekarz i bank – i niewiele więcej. Z reguły widywałem je tylko późną jesienią oraz zimą – więc miasto pamiętam szarym i zimnym.

Spojrzałem na zegarek, była godzina 17.30. Odruchowo pomyślałem, że o tej porze byłbym po prysznicu i szykowałbym posiłek. Wiem, że takie myśli będę miewał jakiś czas, stopniowo coraz rzadziej, aż w końcu zanikną. Wtedy będę mógł powiedzieć, że naprawdę wróciłem.


sobota, 3 kwietnia 2021

Recenzja książki "Miłość, muzyka i góry"

 

010421

Kilka miesięcy temu poprosiłem Dominikę Rygiel, właścicielkę bloga Bookiecik, o napisanie recenzji mojej książki „Miłość, muzyka i góry”.

Jeśli nie ma pośpiechu, a tekst będę mogła napisać spontanicznie, proszę przysłać – przeczytałem w odpowiedzi.

W zakładce „O mnie” przeczytałem:

Z biegiem czasu, z typowego pożeracza wszelakiego słowa pisanego, stałam się zmanierowanym molem książkowym, który ma spore oczekiwania wobec literatury. Często idę pod prąd i wbrew panującej czytelniczej modzie. Moje recenzje są szczere i być może mało dyplomatyczne. Płyną jednak z serca i są w stu procentach zgodne z moimi odczuciami.”

Ojej! – pomyślałem – A jeśli i ja przeczytam coś mało dyplomatycznego o swojej książce?

Jednak znalazłem też słowa wzbudzające moją nadzieję – obok niepewności:

W książkach szukam jednak nie tylko emocji, ale przede wszystkim piękna języka, nietuzinkowego stylu, uderzającego liryzmu.”

Książkę wysłałem i czekałem, jednak po paru miesiącach ciszy zacząłem tracić nadzieję na przeczytanie recenzji.

Dzisiaj otworzyłem Instagram dla opublikowaniu paru zdjęć, i wtedy zobaczyłem wpis autorki o pojawieniu się recenzji. Za jej zgodą publikuję tutaj tekst i zdjęcie. Przepraszam za swoje zwątpienie, Dominiko.

* * *

Szlachetność uczucia – „Miłość, muzyka i góry”, Krzysztof Gdula



Spotykają się przypadkiem na szlaku. On błądzi po Górach Kaczawskich, ona zabłądziła w czasie. On żyje tu i teraz, ona, naznaczona wojenną traumą mentalnie nadal tkwi w latrach czterdziestych XX wieku. Zauroczony jej długim warkoczem oraz uroczą naiwnością i nieobyciem, nie licząc na nic, przygarnia ją pod swój dach. Impuls ten na zawsze odmieni życie obojga. Pomiędzy parą nawiąże się nić porozumienia, która z każdym dniem przybliży ich do siebie, łącząc prawdziwie bezinteresownym i czystym uczuciem miłości.

Ciekawa jest ta fabularna skromność i minimalizm Miłości, muzyki i gór. Krzysztof Gdula koncentruje się bowiem na prostocie przekazu. Narrację buduje głównie w obrębie relacji, jaka łączy Janka i Jasię. Jest w niej coś zaskakującego. To pewnego rodzaju oniryzm, nieuchwytna słowem niezwykłość, niezaprzeczalne odczucie odrealnienia. Bo jakże inaczej określić uczucie, które wiąże dwoje ludzi – Janka ze współczesności z młodziutką rusałką Jasią przybywającą z przeszłości? To uczucie nieprawdopodobne i abstrakcyjne niczym z pogranicza jawy i snu. Niedzisiejsze i zwietrzałe już spojrzenie na miłość, niedościgniony, być może naiwny, ale jednak ideał relacji łączącej parę ludzi.

Ów niedościgniony i utopijny niemalże wzorzec spotęgowany zostaje okolicznościami przyrody. Sielskie Pasmo Sudetów stanowi bowiem solidne tło dla tej biegnącej jednym torem, liniowej fabuły. Lato, wraz z całym wachlarzem swej beztroski doskonale współgra ze szlachetnością uczucia bohaterów. Pełne majestatu i spokoju górskie otoczenie zaś idealnie odzwierciedla jego siłę i nierozerwalność. Harmonia ta jest niemal idylliczna, trąci tym samym prozatorską naiwnością. Można jej zarzucić coś na kształt infantylności. Tkwi w niej jednakże liryczna, niepodrabialna nuta, która na długo jeszcze od lektury nie umyka i zostawia po sobie ślad. Nawet niezbyt udane zwieńczenie opowieści nie jest wstanie zatrzeć dobrego wrażenia.

Miłość, muzyka i góry do króciutka fantazja o tęsknocie za bezinteresownością w relacjach pomiędzy kobietą a mężczyzną, będąca jednocześnie dowodem na to, iż jej autora cechuje liryczna wrażliwość oraz niezaprzeczalna miłość do gór i kobiet. To pełne delikatności i wyczucia, ciepłe spojrzenie na relacje damsko-męskie, sportretowane w sposób sielski, romantyczny i niedzisiejszy. Sympatyczna i nietuzinkowa opowieść w odrobinę oldskulowym stylu.


Jednym zdaniem

Minimalistyczna narracja, w centrum której stoi para ludzi niemalże nie z tego świata. Sympatyczna opowieść o szczerym i czystym uczuciu z pogranicza jawy i snu.

Dominika Rygiel

* * *

Pod tekstem zamieściłem swój komentarz:

Dominiko, dziękuję za ciekawą i zgrabnie napisaną recenzję.

Opowieść widzisz podobnie jak ja widzę, a dla mnie to była baśń, miłosna fantazja napisana dla siebie.

Bez zamiaru wydania, dodam. Po kilku latach tekst wysłałem do znajomej, i tylko dzięki jej namowom zacząłem szukać wydawcy.

O nakreśleniu zbyt idealnego związku już ktoś z recenzentów pisał, zapewne nie bez racji, ale ja spisywałem fantazję, a ściślej zapisywałem to, co pamiętał Jan. Może on pamiętał tylko ich dobre chwile?…

W jednej z recenzji przeczytałem opinię odwrotną do Twojej: zakończenie zostało ocenione jako najlepsza część opowieści :-) Oczywiście mam takie odmienności za normalne i naturalne.

Dominiko, dziękuję raz jeszcze. To pierwsza moja opowieść fabularna, a nie mam się za powieściopisarza. Lepiej się czuję w krótszych formach, w których mogę się skupić na przekazaniu swojej myśli bez otoczki potrzebnej w powieści. Tym bardziej cieszy przychylność znawczyni literatury.

W odpowiedzi przeczytałem:

Nie ma za co dziękować. Czytałam z prawdziwą przyjemnością, jestem książką bardzo pozytywnie zaskoczona! Od jej lektury minęło już naprawdę sporo czasu, a ja nadal ją pamiętam, ze szczegółami. :) Ciepła, sielska historia, taka, za którymi się tęskni.

* * *

Dominiko, naprawdę miło jest autorowi książki o miłości czytać takie słowa napisane przez kobietę.

Chciałem tutaj zwrócić uwagę na zgrabne i przywołujące miłe skojarzenia wykorzystanie angielskiego słowa „book” (fonetycznie „buk”), a więc „książka”, w stworzeniu słowa „bookiecik”.

Bukieciki są na stronie „Bookiecika” nie tylko w nazwie.

* * *

Może przy okazji kilka zdjęć miejsca, gdzie zaczęła się moja przygoda z Jasiami i gdzie się poznali? Taki widok zobaczył Jan wychodząc z lasu na Lastku. Ściślej: podobny, ponieważ zdjęcia powinny być zrobione w maju, a nie we wrześniu.

W głębi, niżej na zboczu, stoi ambona. Ta sama, której Jan nie widział rozmawiając z Jasią. Pamiętacie?






czwartek, 1 kwietnia 2021

Wspomnienia i odwiedziny

 

210321

Miejsce wybrane na parkowanie było kilometr przed nami, gdy po lewej mijaliśmy Wielisławkę i jej dobrze widoczne z szosy Wielkie Organy. Kiedyś szukałem drogi dojazdowej z innej strony, dzisiaj po prostu zobaczyłem drogowskaz kierujący do tego starego kamieniołomu i odruchowo skręciłem. Wąska uliczka wioskowa szybko zamieniła się w leśny dukt, ale przejezdny dla samochodów osobowych, i już po paru minutach zaparkowałem u podnóża skalnej ściany. Była szósta, zaczynał się kolejny dzień mojego żegnania się z Górami Kaczawskimi i jednocześnie pierwszy dzień wiosny.

Wiosny tylko w kalendarzu, dodam od razu, co dotkliwie odczuły moje dłonie, zdrętwiałe z zimna mimo grubych rękawic. Co prawda dla mnie, zimowego wędrowcy, ich marznięcie nie jest niczym wyjątkowym, ale przyzwyczaić się do zimna nie potrafią.

Ściana wyrobiska ma wysokość… nie wiem jaką. Oceniałbym ją na 40 metrów. Od samego podnóża brzegiem urwiska biegnie ścieżka na jego szczyt, oczywiście kiedyś polazłem tam, chyba tylko po to, żeby trzymając się kurczowo drzewka rosnącego na krawędzi, wychylić się, spojrzeć w dół i poczuć mrowienie w nogach.

Porfir jest popękany w dość równe słupy – jak bazalt w starym kamieniołomie na Mszanie. Już to jedno czyni miejsce ładnym, tutaj dodatkowo dzięki barwie skał. Ściana jest niemal pionowa, z przewieszonymi nierównościami, więc jeśli stanie się tuż przy niej i podniesie głowę, ma się wrażenie wiszenia skalnych złomów dosłownie nad głową.

 Wielisławka i jej okolice zajmują szczególne miejsce na mojej liście ulubionych miejsc Gór Kaczawskich. Ledwie zaczynałem przygodę z tymi górami, dopiero parę dni spędziłem wśród nich, gdy trafiłem pod Wielisławkę. W minione lata wiele razy tam jeździłem, i chociaż trasy ulegały zmianom, dwa miejsca niemal zawsze były na liście: pewna dróżka na zboczu Gajowej, bliskiej sąsiadki Wielisławki, tworzącej z nią jeden masyw, oraz droga łącząca skrótem dwie sąsiednie wioski. Kilka lat później Janek, towarzysz jednej z kolejnych wędrówek, wiedząc o przydrożnej jabłoni, nadał jej miano Jabłkowej Drogi. Nazwę zaakceptowałem i też stosuję. Droga jest równa, lekko wznosząca się, więc wygodna, niewymuszająca patrzenia pod nogi, parokilometrowej długości. Czy idzie się pod górę, czy schodzi do wioski, daje możliwość podziwiania rozległego, urozmaiconego i zmieniającego się wraz ze zmianą wysokości krajobrazu, ale nie tylko w dali jej zalety. Rośnie przy niej wspomniana jabłoń, ta, od której bierze swoją nazwę; wyjątkowo aromatycznymi jej owocami dwa razy wypychałem kieszenie. Jest na drodze miejsce, z którego po raz pierwszy widziałem odbicie słońca w szybach obserwatorium na Śnieżce, jest też miejsce z kałużą, w której widziałem o zmierzchu odbicie jeszcze jasnego nieba. Ona jest chyba zawsze, bo i dzisiaj ją widziałem, a zbliżając wypatrywałem, jednak dzisiaj nieba nie odbijała. Może i dobrze, bo widok, tak ładny, spowszedniałby oglądany zbyt często. Wyżej, już na skraju lasu, pod dwoma dębami, jest ładne miejsce do którego nie prowadzi droga, miejsce tylko mnie znane. Niewiele dalej wzdłuż brzegu lasu biegnie zielona, rzadko używana polna droga, a widoki z niej też są dalekie i swojskie. Wszak górą widzianą na wprost jest Okole zespolone z Leśniakiem, a wokół widać tyleż znanych gór i górek przywołujących tak wiele wspomnień!



 


Dlaczego miejsce pod Gajową? Nie wiem. Z nim jest podobnie jak z niedawno odwiedzonym miejscem w pobliżu Bystrzycy, są nawet nieco do siebie podobne: mają ten sam tajemniczy pierwiastek piękna krajobrazu. Urok miejsca pod Gajową dodatkowo potęgowany jest czarodziejskim otwieraniem się dali w chwili wyjścia z lasu, a wtedy, dziesięć lat temu, tak właśnie szedłem. Dzisiaj szliśmy od strony Drogi, polem, ale specjalnie skręciłem wcześniej w las, żeby wyjść na moje miejsce spomiędzy drzew i ponownie dać się zauroczyć – jak wtedy. Kilka razy wypróbowywałem ten mechanizm i zawsze działa. Byłem na tym miejscu w piękny dzień wczesnej jesieni, częściej jednak widywałem je szare pod burym niebem lub zasypane śniegiem; chyba dwa razy oglądałem tam wschód słońca. Kiedyś w wyjątkowo szary dzień mocowałem się ze sobą, próbując wytłumaczyć sobie niedostrzeganie urody jako skutku wyłącznie aury lub braków we mnie; broniłem urody miejsca, bo odczuwany wtedy zawód wydawał mi formą odrzucenia tego mojego przecież miejsca, pierwszego w tych górach.



Jak zawsze ważnym powodem jest moje przywiązanie rosnące z biegiem dróg i godzin tam spędzonych. Miejsca stają się nasze nie z nadania, nie przez przywłaszczenie, a z powodu przywiązania przeżytymi wrażeniami i pamięcią o nich, a więc dzięki zespoleniu śladów naszego ducha i naszych stóp.

* * *

Wielisławka znana jest z podań o całym systemie korytarzy wydrążonych w jej wnętrzu; mówi się też – oczywiście – o skarbach tam ukrytych. Na mojej mapie jest zaznaczona tylko jedna jaskinia, a właściwie korytarz wykuty przez ludzi. Pierwsza próba znalezienia nie powiodła się, druga, dzięki wskazówkom trzech pań spotkanych na wielisławskiej ścieżce, owszem, chociaż nie bez krążenia. Było to sześć lat temu. Od tamtego przedwiośnia byłem parę razy na Jabłkowej Drodze, ale jaskini nie odwiedzałem. Wróciłem dopiero dzisiaj.

Chcąc sprawdzić, czy pamiętam drogę do niej, lasem obeszliśmy górę. Wspomniałem przygodę sprzed dziesięciu laty: szedłem tym lasem u stóp Gajowej, było nieco śniegu, i na nim zobaczyłem ślady butów, ktoś szedł w przeciwną stronę. Wydały mi się znajome, więc obok odcisnąłem swój ślad. To były moje ślady. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że zakręciłem się w tamtym lesie idąc w przeciwnym niż powinienem kierunku.

Drogę do jaskini pamiętałem, co odnotowuję nie bez satysfakcji.

Korytarz jest poziomy i biegnie dość prosto, ale jego wysokość wynosi niewiele ponad metr. Będąc tutaj sześć lat temu, wszedłem w głąb, w ciemność czarniejszą od najciemniejszej nocy grudniowej, bez plecaka, piętami dotykając pośladków. Bałem się, to mało powiedziane: wszystko we mnie krzyczało żądając zawrócenia, ale doszedłem do końca korytarza. Kiedyś był znacznie dłuższy, mówi się o połączeniach z innymi korytarzami, teraz około 40 metrów od wejścia jest obwał, droga się kończy rumowiskiem. Dzisiaj wszedłem tylko parę metrów w głąb tunelu – może stałem się bardziej bojaźliwy, a może uznałem, że dość tamtego doświadczenia. Janek zwrócił uwagę na stan skał. Zdaje się, że to porfir, skoro jest czerwony – jak i na Organach – a przy wejściu widać, jak bardzo jest skruszały. Nie bez powodu korytarz się zawalił, a przed wejściem stoi tablica zabraniająca wchodzenia.


 


Odwiedziliśmy jeszcze bezimienne, widokowe wzgórze wznoszące się nad Sędziszową, i pojechaliśmy na drugą stronę Bobru, na Pogórze Izerskie. 

* * *

Tydzień temu byliśmy umówieni z Anią i Darkiem na sobotnie popołudnie, ale moja nagła choroba pokrzyżowała plany. Dzisiaj udało się nam spotkać. Miało to być spotkanie przy kawie, ale Ania ugościła nas zastawionym stołem. Nie wdając się w kulinarne szczegóły powiem tylko, że pomysłami na potrawy i ich smakami nie przestaje mnie zaskakiwać. Tym bardziej, że potrafi obywać się zawartością lodówki, nawet niewyszukaną, wspomagając się sezonowymi roślinami zebranymi na gierczyńskich łąkach. Jedząc produkty wytworzone od początku do końca wyłącznie u Nich, jak na przykład sery kozie, odczuwam różnicę innego rodzaju, niezwiązaną ze smakami. To poczucie dawnych czasów, naturalności niemal nieistniejącej dzisiaj, bo oto je się potrawę robioną dla siebie na miejscu, a nie za pieniądze dla kogoś, w fabryce odległej o setki kilometrów. Ona nie jest wytworem anonimowego przemysłu, a domowym rzemiosłem dla domowników. Ta różnica może być znaczna, ponieważ czym innym jest praca dla siebie i swoich, czym innym dla pieniędzy i dla anonimowych ludzi..

Świadomość tych różnic zmienia podejście do potraw (jak i szerzej – do owoców pracy), pozwala dostrzec ich wyjątkowość istniejącą ponad smakiem, a wierzę też, że na lepsze zmienia odczuwanie pracy.

W nich obojgu jest coś trudnego do precyzyjnego nazwania i co ma, jak sądzę, wiele wspólnego z mieszkaniem na odludziu i w zgodzie z naturą. Może ich spokój, brak pośpiechu? Może poddanie się rytmom natury? Bo oni oboje nie walczą, a godzą się z nią. Przez tydzień czy dłużej nie można zjechać samochodem do cywilizacji i sklepów? Brakuje czegoś? Cóż, jest zima, więc to normalne, jesteśmy przygotowani – tak mówią, i ta akceptacja sił natury bez szarpania się charakterystycznego dla mieszczuchów, to obywanie się niewielkim, odczuwam u Nich.

* * *

O zmroku wyjrzałem przez okno Ich domu. Zasypana śniegiem pochyłość drogi do domu, niżej czarne drzewa i mgła – widok zimowy, ale nie odpychający, a nawet się podobający. Może dzięki momentalnemu wyobrażeniu wędrowca widzącego już światło w oknie swojego domu, a może dzięki odczuwanej satysfakcji bycia w domu ciepłym nie tylko wskazaniem termometru…

Pożegnaliśmy gospodarzy i zanurzyliśmy się w ten zimowy mrok. Na szczęście nie końmi, nie piechotą mieliśmy wędrować, a wygodnie jechać samochodem. W godzinę później, już w Legnicy, pożegnałem i Janka.

Mam nadzieję spotkać ich wszystkich za kilka miesięcy.

* * *

Trasa:

Przyjazd pod Wielkie Organy na Wielisławce, następnie na początek Jabłkowej Drogi. Odwiedzenie mojego miejsca pod Gajową i Wielisławką oraz jaskini na zboczu tej góry. Wejście na bezimienne wzgórze nad Sędziszową.

Popołudniu przyjazd do Domku pod Orzechem w Górach Izerskich.

Jabłkową Drogę zaznaczyłem na mapie strzałką. Zdjęcia ze mną zrobił Janek.