Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 23 września 2021

O ludzkiej wynalazczości

 170921

Dwa są największe wynalazki ludzkości: wzniecanie ognia i koło. Cała reszta jest skutkiem tych dwóch.

Nie poznamy nazwisk tych geniuszów, którzy uznali, że ogień, ten tajemniczy twór, ów okrutny, potężny, ale potrafiący być użytecznym byt boski można stworzyć samemu i zapanować nad nim. Nie wiadomo dokładnie, kiedy to się stało. Ogień używali już nasi ewolucyjni poprzednicy, ale umiejętność jego wzniecania pojawiła się później, może sto tysięcy lat temu.

A koło? Też powstało dawno, bo chociaż nie aż tak jak wzniecanie ognia, jednak kilka tysięcy lat liczy.

Zasadnicza trudność jego wytworzenia polegała na tym, że nie można wymyślić go po trochu. Koło albo jest całe, albo nie ma go wcale. Można powiedzieć, że koło nie podległa zmianom ewolucyjnym, i dlatego nie zostało wynalezione przez naturę. Jest czymś niesamowitym, ponieważ tkwi w nim spełnienie niemożliwego, zawiera w sobie cząstkę nieskończoności. Można obserwować obracające się koło wypatrując chwili jego końca a wtedy przekonamy się, że kręcące się koło końca nie ma. Jest ograniczoną nieskończonością, a więc pogodzeniem sprzeczności. Czymś niewyobrażalnym jest posiadanie umysłu zdolnego do wyobrażenia sobie przestrzeni nieeuklidesowej, jak to zrobił Einstein, ale dokładnie taki sam umysł musiał mieć wynalazca koła.

Później wynaleziono sposoby wykorzystania energii wody i wiatru, co bez kół nie byłoby możliwe. Następnie, już całkiem niedawno, bo około dwieście lat temu, wymyślono silnik parowy i kolei. Po raz pierwszy stworzono urządzenie mające siłę sterowaną przez człowieka; po raz pierwszy rzecz, nie żywe stworzenie, zaczęło się poruszać, pokonywać przestrzeń, wykonywać pracę za ludzi i zwierzęta. Proszę spróbować wyobrazić sobie, jak moglibyśmy wytłumaczyć osobie sprzed tysiąca lat, czemu to coś pędzi i dźwiga ciężary, kto to popycha czy ciągnie? Rzecz porusza się i jest posłuszna człowiekowi!

Od niej, od tej pierwszej maszyny parowej, wiedzie prosta droga do współczesnych samochodów i lotów kosmicznych.

W kilkadziesiąt lat później odkryto elektryczność. Zmiana tempa pojawiania się wielkich wynalazków była ogromna. Od ognia do koła minęły dziesiątki tysiącleci, od koła do samoporuszających się maszyn parę tysięcy lat, później były wieki i dziesięciolecia. Płodnym okresem był wiek XIX: wymyślono kolei, samochody, telefony, światło elektryczne, telegraf, fabryki. To wiek zakończony wynalezieniem radia przez Marconiego (a może jednak przez Teslę), owym cudem umożliwiającym przesyłanie wiadomości bez gońców, dróg i drutów, po prostu bez żadnego nośnika, co było tak niepojęte, że wymyślono eter, by poradzić sobie z tą pustką.

Istna eksplozja wynalazczości, przy czym podkreślam fakt zasadniczej wagi: nie chodzi o ulepszenie, o opracowanie sprawniejszego modelu produktu już istniejącego, a o twory ludzkiego umysłu wcześniej po prostu nieznane.

Co wymyślono w wieku XX?

Latające maszyny, energię jądrową, komputery, technikę półprzewodnikową umożliwiającą zbudowanie tanich i małych urządzeń elektronicznych. Dodam tutaj, że komputery jako maszyny liczące istniały wcześniej, były to jednak mechaniczne urządzenia, a takie, które zaczęły być podobne do współczesnych, zaczęto budować w połowie XX wieku.

Na koniec pojawił się internet – ostatni wielki wynalazek, czyli nie mający swoich poprzedników i zmieniający oblicze cywilizacji. Kiedy powstał? Początki, nieporadne i ograniczone, były w latach sześćdziesiątych. W latach osiemdziesiątych zaczął przypominać znany nam internet ze stronami www. Jaki jest teraz internet i jakie są prognozy jego rozwoju, każdy z nas wie lub przynajmniej ma pojęcie.

Smartfonów, tak powszechnych i mających wiele różnorakich funkcji małych urządzeń kojarzących się z dwudziestopierwszowieczną nowoczesnością, nie zaliczam do tej grupy wynalazków, ponieważ są połączeniem i rozwinięciem radia, wynalazku sprzed 120 lat, techniki półprzewodnikowej wynalezionej w połowie XX wieku, telefonu, wynalazku liczącego półtora wieku, oraz internetu mającego już kilka dziesiątków lat.

Dlaczego piszę o tym wszystkim?

Ponieważ zaczęła się trzecia dekada XXI wieku, a trudno wymienić chociaż jeden wielki wynalazek tych lat. Od kilkudziesięciu lat nie dokonano żadnego zasadniczo nowego wynalazku. Doskonalimy i rozpowszechniamy to, co wynaleźliśmy wcześniej. Nowoczesne porsche czy ferrari ma silnik napędzany dymem ze spalania związków organicznych, opracowany grubo ponad sto lat temu. Jego obłożenie komputerami nie zmienia faktu zasadniczego: porusza go dym ze spalania. Cud współczesnej motoryzacji, samochód tesla, ma silnik będący niedoścignionym wzorem prostoty, niezawodności, elegancji i geniuszu, ale wynaleziony został przez Teslę w końcu XIX wieku. Jedynie, co obecnie potrafimy jako ludzkość, to poprawienie tego urządzenia – żeby mniej zużywało prądu i było mniejsze. Tylko tyle. Elektrownie wiatrowe? Sercem jest urządzenie wymyślone przez Teslę, sam wiatrak liczy setki lat – i tak dalej.

Maszyna wynalazczości zwolniła, mimo prac milionów naukowców i techników wspomaganych ogromnymi w swoich możliwościach maszynami liczącymi.

Pod tym względem ludzkość drepcze w miejscu.

Gdzieś czytałem o naszym głupieniu jako przyczynie tej sytuacji, ale mam wątpliwości co do prawdziwości tego twierdzenia. Owszem, dobrobyt rozleniwia ludzi, także umysłowo, i tego twierdzenia gotów jestem bronić, jednak w miliardowym mrowisku ludzkim znajdzie się dość ludzi z wybitnymi umysłami, by utrzymać ludzką odkrywczość na dotychczasowym poziomie. Wydaje mi się, że powód główny jest inny. Dotarliśmy do miejsca, w którym jednostka, niechby wybitna, nie zdoła ogarnąć umysłem całości problemu, nad którym pracuje. Potrzebne są zespoły wybitnych ludzi, ale i ich mało: ci ludzie muszą jeszcze mieć ogromne i bardzo drogie zaplecze techniczne. Daje się zaobserwować postępującą zależność wynalazców od finansów, najogólniej mówiąc, czyli od wspomożenia technicznego. Co potrzebował nasz daleki przodek do wynalezienia sposobu wzniecania ognia? Parę patyków lub krzemieni i wolną głowę. Jak mogło wyglądać laboratorium Tesli, można się dowiedzieć w internecie. Widać wielką różnicę, ale daleko mniejszą od różnic obecnie widocznych: jak wygląda warsztat pracy uczonych badających cząsteczki elementarne materii, czyli jak wyglądają największe akceleratory na świecie? Właśnie zbudowano kolejny taki „warsztat”, większy od poprzedniego, kosztował 23 mld dolarów, czyli 23 tysiące milionów. Współczesne procesory, więc serca komputerów, mieszczą w sobie do 40 mld tranzystorów, czyli podstawowych aktywnych elementów elektronicznych. Takiego układu człowiek nie tylko nie zaprojektuje, ale nawet nie narysuje, choćby miał siedzieć nad rysunkami całymi dniami przez całe życie. Projekt jest wspólnym dziełem komputerów i ludzi.

Rośnie zasób wiedzy teoretycznej skrajnie trudnej do praktycznego zastosowania. Opanowanie i rozpowszechnienie techniki uzyskiwania energii z reakcji termonuklearnych (czyli termojądrowych) zmieniłoby oblicze cywilizacji i rozwiązało wiele problemów, chociażby z dwutlenkiem węgla, ale jak na razie postępy w tej dziedzinie są nader niewielkie. Nie z powodu zmian w ludzkich głowach, a skrajnych trudności w wytworzeniu na Ziemi i stabilnym utrzymaniu warunków panujących we wnętrzu gwiazd.

Przykłady można mnożyć, ale dość tych trzech. Wyłania się z nich mój sposób wytłumaczenia zastoju: dokonanie wcześniejszych wynalazków nie wymagało, jak wymaga obecnie, takiego wsparcia technicznego i finansowego ani współpracy zespołów badaczy, oraz, powód drugi, mimo wszystko łatwiej można je było objąć ludzkim umysłem. Czasy takich wynalazków najwyraźniej minęły.

A ludzie faktycznie głupieją, jednak o tym może innym razem.

wtorek, 21 września 2021

O górach na Roztoczu

 150921

Może pojechać dalej, w nieznane jeszcze rejony Roztocza? – myślałem oglądając mapę. Wybór padł na Józefów. Ma mapie zobaczyłem sklep Biedronka, i wiedząc, że przy nim będzie parking, zdecydowałem tam pojechać. Wybór okazał się niezbyt optymalny, bo w sumie kilka kilometrów szedłem ulicami i asfaltem, ale zwiad zrobiłem i wiem, gdzie jechać w następne dni. Samo miasteczko wydało mi się takie… zwyczajne. Zabudowa jednorodzinna, sporo domów starszych, ale na ogół zadbanych, chociaż oczywiście zdarzają się perełki wyjątkowo ładne, i, na przeciwnym biegunie, domy dające wyobrażenie o wyglądzie tego wschodniego miasteczka przed wiekiem – jak te dwa na zdjęciu.

Lasy są tam inne: jasne, z przewagą sosen, mniej zachwaszczone, po prostu ładniejsze. Ich odmienność ma związek, jak mi się wydaje, z piaszczystą ziemią, i zapewne dlatego więcej jest tam nieuprawianych pól. Niektóre wyglądają jak typowe nieużytki czy dzikie łąki, wiele zarasta drzewami. Widoki są bardziej urozmaicone, ale mniej jest dróg polnych, chcąc więc polować na ładne widoki, będzie się częściej chodzić bezdrożami, nierzadko, jak się okazało, także zaroślami.

Pierwszym moim celem była Góra Młynarka, pokaźne wzgórze ze stokiem narciarskim. Uliczka w miasteczku skończyła się, idąc jakimiś zaułkami, a dalej szosą, wszedłem do wioski, ścieżką za stodołą wyszedłem na zarastające pole, przekroczyłem tory i wszedłem w las. Wrócę się na chwilę: na torach widziałem łosia. Stał nieruchomo i patrzył na mnie, a ja na niego.

Teren pod Młynarką jest prywatny i ogrodzony, jak się okazało. Ogrodzenie jednak jest tylko przy bramie, dalej żaden napis nie zabrania wejścia, więc poszedłem na szczyt. W porównaniu do toru narciarskiego w pobliżu wsi Chrzanów, ten jest niewielki i gorzej wyposażony, wzgórze jest też niższe ale brzydszym nie jest, a widoki ze szczytu są po prostu ładne. Miejsce warte zapamiętania i powrotu.



 


Z Góry Młynarka na zbocza Gór Halińskich (tak, tak, są takie na Roztoczu, chociaż górami zwą się na wyrost) mogłem dojść tylko okrężną trasą, jeśli miałbym się trzymać dróg, ale zachciało mi się iść najkrótszą. Problem w braku dróg, bo te istniejące, nader nieliczne, biegną w poprzek mojego kierunku. Poszedłem więc na przełaj. Pierwsze setki metrów były wygodne, a nawet widokowe. Zboczyłem do czereśni rosnącej na polu, bo jakże ominąć drzewko tak ładne i samotne? 

Kusiła droga biegnąca opodal, ale oparłem się jej zakusom i idąc w poprzek pól doszedłem do następnej poprzecznej drogi, jednak za nią była ściana lasu. Wszedłem między drzewa, widząc na zdjęciach pola ledwie sto metrów dalej. Obyło się bez przedzierania chaszczami, wyszedłem na wyraźną drogę ze znakami czarnego szlaku. Za nią znowu był las. Może jednak iść szlakiem, okrężną drogą? Oglądając zdjęcia Google, wypatrzyłem nieodległą przerwę w ścianie lasu, a nawet jakby ślad pasującej mi przecinki. Poszedłem tam, pole wciskało się w las, ale za nim jedyny wypatrzony dukt wiódł w niepasującą mi stronę. Wszedłem w las trafiając na gęste zarośla tarniny i nawłoci. Już miałem zawracać, gdy zobaczyłem szukaną drogę. Właściwie nie droga to była, a podwójny ślad wygnieciony przez sporadycznie przejeżdżające tędy ciągniki rolnicze.

  Las się skończył, byłem na nieuprawianym zarastającym polu. Za nim, na brzegu świerkowego lasu, nie znalazłem śladów, a że na zdjęciach widziałem bliski jego koniec, poszedłem lawirując między drzewami i pilnując słońca. Ze spodziewanych stu metrów zrobiło się dwieście, ale w końcu zajaśniało między drzewami. Jeszcze tylko przeszedłem przez pas paproci sięgający piersi, i zatrzymałem na odkrytym zboczu wzgórza. Byłem w Górach Halińskich.

Na zdjęciu satelitarnym szukana droga jest dość wyraźna, ale w rzeczywistości jest inaczej, ponieważ zdjęcia były robione około osiem lat temu. Widoczne pojedyncze drzewka zarastających pól są teraz gęstwinami młodniaków, paproci i nawłoci.

Powinienem tam zostać, poznać okolicę, ale kusiły widoki czekające na mnie dalej.

Na mapie jest zaznaczona budowla opisana jako „Figurka Na Granicy Pól”. Wielkie litery sugerują nazwę, ale teraz coraz częściej ludzie piszą zwykłe słowa wielką literą, więc nie wiem, czy to nazwa, czy po prostu opis, tym bardziej, że jak się później okazało, figurki tam nie ma. Po dojściu polami do drogi, skręciłem w stronę „figurki”, ale nim do niej doszedłem, zobaczyłem tak ładną drogę, że poszedłem nią. Zielona i równa, wiodła przez widny lasek sosnowy, obok prześwietlonych słońcem uroczych zagajniczków brzozowych. Właśnie takie miejsca, taką grę kolorów, wspominam w zimie niczym piękny sen, który wydaje się być marzeniem, nie wspomnieniem.



 

Oczywiście myszkowałem między drzewami, bo przecież zawsze jest dobry czas na poszukanie grzybów; oprócz kilku starych i nadjedzonych kozaków i maślaków, znalazłem zdrowego sporego prawdziwka. Przy ostatniej kępie brzóz, na zboczu z widokiem na wieś Nowe Górniki, zrobiłem przerwę. Jakże one są odmienne od parominutowych przerw zimowych! Nierzadko na stojąco, szybko żeby nie zmarznąć, a zaraz po wypiciu herbaty rusza się dalej. Teraz siedząc na trawie, bez pośpiechu, celebruje się zwykłe czynności patrząc na niezwykłe, bo letnie widoki.

Wieś Nowe Górniki jest ładną, zadbaną miejscowością. Nowy, szeroki chodnik, gustowne przystanki autobusowe, wiele nowych domów, niektóre naprawdę ładne. 

 



Znowu wspomniałem o dążeniu obecnej władzy do wyprowadzenia Polski z Unii i o jej popieraniu przez emerytów i wielu rolników. O ile tych pierwszych jeszcze jakoś można tłumaczyć rozdawnictwem obecnego rządu, to poparcia drugich wytłumaczyć się nie da, chyba że ich głupotą. Wszak na wyjściu z Unii właśnie rolnicy stracą najwięcej, bo możliwość eksportu bez ograniczeń i bez podatków granicznych; stracą też dopłaty unijne. Cóż, zapewne myślą, że to ich władza, swojska, bo chrześcijańska. Nie, cechą dominującą ugrupowania nie jest chrześcijańskość, a barbarzyńskie zaślepienie władzą.

Dość o tym bagnie.

Piękne są tamte okolice. Przechodząc przez wioskę wypatrzyłem miejsce do parkowania, jest w pobliżu remizy strażackiej. Wrócę tam.

Opodal wioski pola wspinają się na malownicze wzgórze bez nazwy. Oczywiście wszedłem na nie, bo przecież nie można ominąć miejsca tak ładnego.

 Przyznam się do błędu: była godzina 14, powinienem wracać, zwłaszcza że miałem lepiej poznać Góry Halińskie, ale źle oceniając odległość, poszedłem ku Górze Hałdzie. Niewielki lasek widoczny na papierowej mapie okazał się lasem mającym kilka kilometrów długości. Dobrze, że widny to las, słoneczny, sosnowy i grzybny.
Szedłem drogą patrząc na słońcem oświetloną drogę i sosny, ale też szukając grzybów. Spotkanemu grzybiarzowi powiedziałem o planie dojścia do Hałdy, a w odpowiedzi usłyszałem, że powinienem skręcić w dalszą poprzeczną drogę, bo ta wyprowadzi mnie na wyższy i widokowy szczyt. Zapytałem o szczegóły i poszedłem. Szczyt nie był wyższy a niższy od sąsiedniej zalesionej Góry Hołdy, widać to wyraźnie, ale widoki z niego faktycznie były rozległe. Są jednak tak dalekie, że mogą jedynie zaciekawić, ale ciekawości nie zaspokoją. Mogą podpowiedzieć miejsca przyszłych wędrówek, jak mnie podpowiedziały, jeśli dobrze zidentyfikowałem zbocza wzgórz widziane na dalekim horyzoncie. Mam wstępnie ustalone kolejne miejsca do poznania.

Pod przydrożny krzyż wróciłem późno, o godzinie 17, mając jeszcze około sześciu kilometrów do samochodu. Napisałem o krzyżu, ponieważ nie zauważyłem cech kapliczki, ale może jakaś wnęka na figurkę tam jest, tylko zasłonięta. Tak czy inaczej budowla jest ładna i stoi w ładnym, widokowym miejscu. Warto ją poznać.



Po krótkiej przerwie ruszyłem drogą ku wsi Majdan Nepryski, a droga wiodła przez Góry Halińskie. Nie mogę pochwalić się dobrymi zdjęciami, bo widoki były pod słońce. Tam jest tak ładnie, że wrócę i to już niebawem. W tej wsi też mam ustalone miejsce na parkowanie samochodu.


 Wspomnę jeszcze o spotkaniu padalca. Pełzał środkiem drogi, a widząc mnie znieruchomiał. Ładne stworzenie, mimo że tak podobne do węża, a wiadomo, że te gady budzą u ludzi złe emocje. Widziałem też wiele krzewów tarniny wprost obsypanych owocami. Chciałbym wrócić tam późną jesienią i nazbierać tych śliweczek na sok o barwie rubinu. Widziałem dziwną roślinę nieco przypominającą przekwitły koper na sterydach. Pytałem Googli, ale precyzyjnej odpowiedzi nie dostałem. Może to barszcz, a dowiedziałem się, że jedna z odmian, barszcz Sosnowskiego, jest niebezpieczny dla ludzi. Roślina wyglądała na niegroźną… 


 

Proszę jeszcze przeczytać inskrypcję wykutą na starym krzyżu stojącym w Józefowie. Przez sto lat nasz język jednak sporo się zmienił.

 Po równo dwunastu godzinach wróciłem do samochodu. Czułem silne zmęczenie, ale skoro na drugi dzień nie miałem zakwasów, granic swoich możliwości nie przekroczyłem. W najbliższych dniach ma być pogorszenie pogody, ale kiedy tylko deszcze i chmury odejdą, wrócę na roztoczańskie pola.

Trasa:

Józefów, wieś Borowina, częściowo czarnym szlakiem na Górę Młynarka, polami i lasami do Gór Halińskich, wieś Nowe Górniki, zbocze Góry Hałda, Góry Halińskie, wieś Majdan Nepryski, Józefów.


 














sobota, 18 września 2021

Dwa dęby

 

120921

Wybrałem Radecznicę z powodu sąsiedztwa wzgórz, po których wiele sobie obiecywałem; był też parking w ruchliwym miejscu, a więc możliwość bezpiecznego zostawienia samochodu na cały dzień. Co prawda mój automobil ma 21 lat i niewiele jest warty, ale jest najcenniejszym pojazdem na świecie, bo moim.

Zaparkowałem w pobliżu bramy wejściowej do miejscowego sanktuarium. Była uchylona, więc wszedłem i zobaczyłem, zdziwiony, zabudowane długie schody; budynek kościoła jest dużo wyżej. Na portalu umieszczono dwie płaskorzeźby z stylu socrealizmu: na jednej zakonnik podaje opłatek chłopom, na drugiej żołnierzom. Wydały mi się dziwne, jakby przeniesione z innej epoki. Stromą uliczką obok wszedłem wyżej i zobaczyłem, zaskoczony, wiele budynków szpitala psychiatrycznego i bloki mieszkalne. Duża wieś. Później dowiedziałem się, że aspiruje do miana miasta, oraz, że nieodległy Goraj prawa miejskie już otrzymał.


 

Kierując się zdjęciami Google minąłem blok, wszedłem w ciasną uliczkę, w jakieś kręte opłotki. Nie spodziewałbym się tam drogi, ale jednak była: zaułek zamienił się w wąwóz, a ten wyprowadził mnie na otwarte przestrzenie.

Szedłem bez sprecyzowanego planu. Trochę liczyłem na pola i wzgórza blisko wioski, ale nie widząc pasujących mi dróg, poszedłem dalej. W końcu plan podstawowy się nie zmienia: po prostu chodzenie tam, gdzie ładnie.

Ranek był lekko chłodny, dzień bardzo ciepły, prawdziwie letni, ale z lekką mgiełką w powietrzu. Sweter zdjąłem po godzinie, po drugiej i kurtkę schowałem w plecaku. Będę tęsknił za wędrowaniem w samym podkoszulku, za swobodnym siadaniem na trawie bez obawy o zmarznięcie czy przemoczenie, za wiatrem we włosach.

Droga wyprowadziła mnie na skrzyżowanie, przy którym jest cmentarz z czasów pierwszej wojny. Tablica informuje o pochowanych tutaj żołnierzach austriackich i rosyjskich. Rozejrzałem się: kilka wydłużonych wzniesień przypominających groby ziemne, brzozowe krzyże, nieliczne drzewa z liśćmi prześwietlonymi rannym słońcem. Niewielki, zielony cmentarz bez gąszczu kamiennych grobów. Na powierzchni może piętnastu arów pochowano blisko cztery tysiące ludzi, a to znaczy, że chowani byli w zbiorowych mogiłach. Patrząc na ten ładny skwer trudno uwierzyć, że leżą tutaj szczątki tylu młodych (w większości) ludzi! Tyle bezsensownie przerwanych istnień ludzkich, miłości i smutków nieprzeżytych, tyle nadziei tutaj znalazło kres. Wspomniałem płaskorzeźbę z portalu świątyni na dole, i ze złością pomyślałem, że gdyby kapłani nie błogosławili z takim zapałem ludzi zabijających się wzajemnie, nie święcili ich narzędzi zabijania, może mniej byłoby wojen, albo przynajmniej nie byłyby tak okrutne…


Cmentarz jest z 1915 roku, a więc nie żyją już dzieci ludzi, których kości tutaj leżą. Nikt o nich nie pamięta, może tylko czasami ktoś, sam będąc starym, wspomni o dawnej rodzinnej historii, o swoim dziadku, który nie wrócił z wojny i nie wiadomo, gdzie jest pochowany…

Politycy wywołujący wojny powinni przymusowo i do końca życia być grabarzami.

Rozejrzałem się. Na północy zobaczyłem odległe, niezalesione zbocza i skręciłem w drogę tam prowadzącą. Nie miałem ochoty iść lasami, chciałem widzieć wokół siebie dal i błękitne niebo.

Idąc widokową drogą, minąłem ostatnie domy Zaporza, przeciąłem lokalną szosę i oto nową drogę miałem przed sobą.

Wiodła mnie dnem doliny, z obu stron po zboczach wzgórz wznosiły się pola. Jedna z bocznych dróżek wchodziła w poprzeczną dolinkę zamkniętą lasem, a wyżej, na miedzy, rosło samotne drzewo. Skręciłem tam, chcąc pod tym dębem, jak się okazało, zrobić przerwę. Schowane na uboczu ładne ciche miejsce.


 Parę godzin później, wracając, siedziałem pod innym dębem rosnącym na zboczu innego wzgórza, też wśród pól. Widok sprawił mi przyjemność. Otóż na dalekim horyzoncie widziałem wieżę widokową stojącą nad Hosznią Ordynacką, Górę Łysiec oraz ostatnie domy Gilowa. Po raz pierwszy rozpoznałem kilka dalekich szczegółów, a więc stało się to, co w Górach Kaczawskich jest normą. Może będzie mi dane poczuć do Roztocza to, co czuję do Gór Kaczawskich? Nie wiem, jak nazwać to uczucie głębokiego przywiązania. Mówimy o miłości wobec miejsc, krain, widoków, dzieł sztuki, zwierząt, natury, ale nie wiem, czy słusznym jest używanie tego słowa. Skłonny byłbym rezerwować je jedynie dla uczucia wobec drugiego człowieka. Jak jednak mam nazwać to, co czuję, widząc samotne drzewo na zboczu pagóra lub polną drogę wijącą się w oddali? Nie wiem. Wiem, że ich widoków i bliskości jestem niesyty. Nawet jeśli wracam z obietnicą zrobienia sobie kilku leniwych dni przerwy, już na trzeci dzień chciałbym jechać. Czasami jadę na przekór sobie, gnany odczuwaną tęsknotą wobec której jestem bezsilny, także niejasnym przeczuciem unikania straty.

Dość rozczulania się, pora wracać na szlak. Wieżę widokową widziałem kilka razy w ciągu dnia, zawsze daleką, ledwie widoczną na granicy ziemi i nieba. Dzisiaj była dla mnie znakiem rozpoznawczym tej części Roztocza, niczym Ostrzyca na Pogórzu Kaczawskim. Aparat oczywiście kiepsko widzi, dlatego widok spod dębu powiększyłem. Sprawdzałem teraz, odległość wynosiła 5, może 6 kilometrów.


 

Oglądając zdjęcia Googli zobaczyłem, że jeśli skręcę w następną boczną drogę, dojdę do innej, znanej mi już, a ta poprowadzi mnie do kapliczki na rozstajach, tej obsypanej śmieciami. Po drodze był co prawda las, a bieg drogi niepewny, ale przecież nie po raz pierwszy szedłbym na przełaj. Teraz, gdy pola są puste, nie ma problemów iść tam, gdzie się chce dojść. Las i leśna droga nie podobały mi się, więc skręciłem między drzewa, a później idąc ścierniskiem doszedłem do starej znajomej. Dobrze jest iść znanymi drogami, mając wielki przestwór pól wokół siebie.

Odruch grzybiarza zawsze mi się włącza samoczynnie, gdy idę przez las, tak też było w tym niewielkim zagajniku. Myszkując wzrokiem po przydrożu, motocykl zobaczyłem dopiero gdy byłem przy nim. Był to stary pojazd popularnie zwany wueską, motocykl mojej wczesnej młodości, lat marzeń o własnej maszynie. Miał silnik o pojemności 125 centymetrów i mocy siedmiu koni, osiągał zawrotną szybkość osiemdziesięciu kilometrów. Z rozczuleniem patrzyłem na motocykl, który teraz wydał się taki biedny, taki mały i prymitywny, a kiedyś był obiektem pożądania wiejskich smarkaczy. Także moim, przynajmniej do czasu, gdy wujek pozwolił mi na przejechanie się jego junakiem.

W niespodziewanym miejscu, bo na stoku wzgórza, nie na dnie doliny, we wsi Podlesie Małe jest jezioro. Dzikie, bez ośrodków i plaż, z szuwarami, starymi wierzbami na brzegu i linią lasu po drugiej stronie. Ładne jezioro, ale zaśmiecone. W wodzie pływają butelki, a pojemniki na śmieci są przepełnione. Z ciekawością (ale i zazdrością) patrzyłem na wędkarza co parę minut zdejmującego z haczyka rybę; były niewielkie, ale przecież takie są najsmaczniejsze. Rozmawiając z nim, chciałem usiąść na ławce stojącej obok, jednak całe jej otoczenie było zaminowane przez psy. Na wąskim pasie zieleni między brzegiem a jezdnią rozłożyła się rodzina na niedzielny piknik. Obrazu dopełniali młodociani motocykliści warczący na ulicy swoimi terenowymi maszynami. Dziękuję, miejsce nie dla mnie.




Przy głównej ulicy wioski, na prywatnej posesji rośnie… Zaraz, jak się nazywa ta roślina, widywana kiedyś w Ustroniu? Właściciel powiedział, że to datura. W domu sprawdzałem, ale pewności nie miałem. Brugmansja czy datura vel bieluń? Wątpliwości wyjaśniła Anika na swoim blogu  Chwile Zachwycone.

Fotografowałem brugmansję, śmiertelnie trującą roślinę pochodzącą z Ameryki Południowej. Niech będzie śmiertelna, ale piękną jest! 



 
Niewiele dalej, przy tej samej uliczce, rośnie surmia, czyli katalpa z rodziny bignoniowatych (język można połamać na tych nazwach), drzewko dość często widywane w ogrodach i parkach. Liście surmii, jasne i wielkie, są ładną ozdobą.

Jeśli ktoś z Was zauważył błąd w nazwach, proszę o jego wskazanie.

Mogłem zejść do wioski i samochodu drogą przy cmentarzu wojennym, ale mając jeszcze trochę czasu, skręciłem w polną drogę. Będąc blisko lasu chciałem zawrócić, ale zobaczyłem dwóch grzybiarzy idących z naprzeciwka; w torbach nieśli grzyby. Zebrali moje grzyby! – wzburzyła się we mnie krew grzybiarza. Poszedłem do lasu. Ładny był, pięknie prześwietlony popołudniowym słońcem, ale grzybów nie znalazłem. Doszedłem do skrzyżowania dróg leśnych, ta w lewo kusiła swoją urodą. Próbowałem wyobrazić sobie układ przestrzenny, wyszło mi, że powinna prowadzić w stronę wioski, więc poszedłem. Las szybko się skończył, i ujrzałem piękną okolicę.



Szedłem wolno nie chcąc, by droga zbyt szybko się skończyła. Te widoki mam w zamian za grzyby – przyszła mi do głowy dziwna, nieracjonalna myśl. Droga oczywiście skończyła się za szybko, jak wszystkie ładne drogi, nieco niżej zamieniając się w uliczkę. Dwa kilometry dalej zobaczyłem portal kościoła i swój samochód.

Trasa:

Z parkingu przy bazylice w Radecznicy polami pod Wólkę Czernięcińską. Dalej polnymi drogami na wschód, w stronę Gilowa, a następnie nad jezioro w Podlesiu Małym. Powrót do Radecznicy zakolem, od południa.