Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 15 marca 2022

Związane z wojną

 120322

O rozlicznych skutkach wojny w Ukrainie nie tylko czytam w internecie, ale i słyszę w swoim otoczeniu. Poglądy i wyciągane wnioski potrafią szokować. Na przykład wskazywanie Ukrainy jako sprawcy podwyżek cen paliw, no bo gdyby nie stawiali się Rosjanom, zostałoby po staremu. Albo wytykanie Ukraińcom Wołynia i podważanie sensowności udzielania im pomocy przez Polskę i Polaków…

Właśnie o tym chciałem napisać. Nie podzielę się żadnymi oryginalnymi myślami, chcę tylko napisać co myślę, bo pisanie jest u mnie metodą radzenia sobie w różnych sytuacjach życiowych.

Pomagamy uchodźcom z tak wielu oczywistych powodów, że samo wspominanie teraz o naszych zaszłościach jest po prostu niestosowne.

Zacznę od modnego obecnie słowa „geopolityka”. Za Zachodzie nie wiedzą o Wołyniu ani o UPA, i nie chcą wiedzieć, jak więc odbierana byłaby nasza niechęć do pomagania? Wiadomo: bardzo źle. Nasza obojętność na potrzeby sąsiadów byłaby też na rękę władz Kremla, a ten fakt ma niebagatelne znaczenie, ponieważ jest elementem ich polityki skłócania krajów i pogarszania sytuacji Ukrainy. Trzeba też zdawać sobie sprawę ze znaczenia tej wojny. Im bardziej Rosja i jej wojska przegrają, tym sąsiednie kraje, w tym Polska, będą bezpieczniejsze, bo Kreml nie będzie miał sił nieść swoich „wartości” do innych krajów. W tym sensie Ukraińcy walczą za nas i za innych sąsiadów Rosji, a tym samym należy udzielić im wszelkiej pomocy. Pomagając im, pomagamy sobie w podwójnym sensie: w takim, w jaki człowiek duchowo zyskuje pomagając potrzebującemu, ale i w sensie realnym, mianowicie politycznym i militarnym.

Dla mnie osobiście są jeszcze ważniejsze powody pomagania Ukraińcom: to godność i moralność.

Nie godzi się wypominać kobiecie z dzieckiem, która u nas szuka schronienia, hipotetycznej przynależności jej dziadka lub pradziadka do banderowców. Zwykłe poczucie przyzwoitości nakazuje pomóc, także powszechna u nas wiara chrześcijańska, ale i ludzkie serce, o którym Ajschylos, poeta grecki, pisał 2500 lat temu, że sprzyja słabszemu. Zapiekłość prowadzi donikąd, jest ślepą uliczką, na końcu której czekają osamotnienie i przegrana. Wnuki i prawnuki nie mogą odpowiadać za zbrodnie ich przodków. Mamy wyjątkową okazję zakończyć wzajemne pretensje. Miliony ludzi doświadczający naszej pomocy będą o tym pamiętały, a nie o opowieściach ich dziadków. O oficjalnym zamknięciu przeszłości, o pewnych gestach ze strony władz Ukrainy, przyjdzie czas rozmawiać po wojnie.

Pamiętać należy też o historii Europy. Przez tysiąc lat wojowaliśmy z Niemcami; wystarczyło krzyknąć o nadchodzącym wrogu, by całe pokolenia naszych przodków wiedziały o kim mowa, a teraz jesteśmy sojusznikami, a nawet zobowiązaliśmy się wzajemnie do obrony. Jeśli sięgnąć dostatecznie głęboko w przeszłość, chyba wszyscy ze wszystkimi sąsiadami prowadzili wojny na tym kontynencie. Nie bez powodu ustalono kategoryczną nienaruszalność obecnych granic, bo i cóż by było, gdyby każda nacja wysuwała swoje pretensje do ziem za słupkami granicznymi? Zresztą, w Unii stało się to mniej istotne, skoro bez pozwoleń można mieszkać i pracować w dowolnym kraju.

* * *

Utrzymywanie tak wielkiej ilości uchodźców dużo kosztuje i zapewne odbije się negatywnie na stanie kasy państwa i naszych portfeli też, ale absolutnie nie może to być argumentem za niepomaganiem. Nasz rząd ma wielką pracę do wykonania: prosić i domagać się finansowej pomocy od Unii, działać na rzecz przyjęcia przez kraje zachodnie części uchodźców, oraz szybko usunąć wszelkie przeszkody prawne utrudniające podjęcie przez nich pracy u nas. Kto tylko może, niech po prostu idzie do pracy, bo wtedy przestanie być na garnuszku państwa lub uczynnych Polaków. Dlatego uważam, że w przyznawaniu zapomóg finansowych ukraińskim uchodźcom należy zachować rozsądek i umiar.

* * *

Rosja.

Przez dziesięciolecia, od czasów „komuny” do teraz, czasami słyszałem słowo „dzicz” jako opisujące ten kraj. Przyznam, że nie do końca się z taką oceną zgadzałem. Oczywiście zdecydowanie negatywnie oceniałem władze tego kraju, jak zapewne niemal wszyscy moi rodacy, ale miałem wątpliwości, czy cały kraj zasłużył na tak pejoratywne miano. Ostatnio zauważam zmiany w swoich ocenach. Bliski jestem uznania Rosji za dzicz. Dlaczego? Mam dwa powody: tam się zrodziła zaraza i tam trwa do dzisiaj.

Zaraza komunizmu leninowskiego pojawiła się właśnie w tym kraju, i już w parę lat po objęciu władzy ruszyła na zachód by nieść innym krajom swoją rewolucję. Wtedy się nie udało, ale później wiele krajów wschodniej części Europy znalazło się pod ich zwierzchnością, my także, jednak stan taki trwał pod przymusem, a gdy ten znikł, znikła i radziecka ideologia z tych krajów. Rosjanie też mieli taką szansę za Gorbaczowa, ale jej nie wykorzystali, bo oto wystarczyło, że pojawił się nowy wódz mówiący o odbudowie znaczenia wielkiej Rosji, by uwierzono mu. Wierzą nadal.

Można ich tłumaczyć propagandą, ale coraz mniej znaczy dla mnie ten argument. Nam, Polakom, też wbijano do głowy przyjaźń ze Związkiem Radzieckim i straszono zachodnim imperializmem. Przez dwa lata wojska nasłuchałem tych opowiastek na szkoleniach politycznych. Skutki tego urabiania społeczeństwa były bardzo mizerne. U Rosjan wprost przeciwnie, nawet teraz, gdy dostęp do wiedzy jest tak bardzo ułatwiony.

Najwyraźniej dla tych ludzi obraz władzy, której należy się bać, oraz świata spiskującego przeciw nim, świata zgniłego Zachodu, imperializmu, walki i wojen, jest naturalny. Prymitywny obraz prymitywnych ludzi uznający bat i wojnę za normalne narzędzia sprawowania władzy.

Bardzo charakterystyczne jest, nota bene, oskarżanie Zachodu o imperializm przez państwo dążące po trupach od odbudowy swojego imperium. Rzad tego kraju zawsze białe nazywał czarnym i vice versa.

Rosja musi być uznana za państwo terrorystyczne. Obecne odizolowanie tego kraju powinno być utrzymywane, a politycy rosyjscy nie mogą być nigdzie przyjmowani, nawet więcej: wierchuszka władzy cywilnej i wojskowej po przekroczeniu granic Rosji ma być po prostu aresztowana za zbrodnie wojenne.

Ten kraj nie ma poczucia godności ani przyzwoitości. Nie uznaje żadnych praw, norm, traktatów. Łamie wszelkie zakazy, także swoje własne zobowiązania. Nie zna żadnych świętości, nie uznaje żadnych argumentów poza siłą. Ten kraj winien jest ludobójstwa, i to nie tylko w Ukrainie. Rosja była i jest krajem, w którym życie ludzkie ma małą wartość, a często nie ma żadnej.

Z takim krajem nie prowadzi się interesów ani nie utrzymuje kontaktów. Tak oceniając ten kraj, mam na myśli całą, szeroko pojętą elitę władzy, ale i, niestety, znaczną część Rosjan.

Na pocieszenie:

Hun z Kremla (albo z nory na Uralu, gdzie zwykł się chować) chciał odbudować imperialną pozycję Rosji, a właśnie robi coś dokładnie przeciwnego.

* * *

Przy okazji rozmów o wojnie usłyszałem o głodzie w Polsce „komunistycznej”. Zaprotestowałem. Było źle, ale głodu nie było, twierdziłem. Mój rozmówca wykrzyknął „Jak możesz zaprzeczać biedzie tamtych lat!” – i zniesmaczony odszedł, a ja pomyślałem wtedy o swoich kłopotach z obsługą programów komputerowych. Dlaczego? Bo powody są takie same. Dla mojego rozmówcy słowa „bieda” i „głód” okazały się być synonimami, stąd nasze nieporozumienie. Podobnie swobodne pojmowanie znaczeń słów widzę u programistów, co utrudnia, albo i uniemożliwia, rozgryzienie guzikologii programów.

* * *

Od początku nie podobało mi się mówienie o niskim morale na określenie niechęci żołnierzy rosyjskich do walki. Teraz zajrzałem do słownika PWN, oto jak definiują słowo „morale”:

1. «gotowość do wypełniania obowiązków, znoszenia trudów i niebezpieczeństw oraz poczucie odpowiedzialności i wiara w sukces»

2. «czyjaś postawa moralna»

Powinienem uznać zgodność z pierwszym punktem, ale wtedy objawi się sprzeczność z drugim, z postawą moralną: jeśli żołnierz armii będącej agresorem nie chce walczyć, to wykazuje się dobrą postawą moralną, a tego twierdzenia raczej trudno podważyć, nawet jeśli nie chce walczyć wyłącznie z obawy o swoje życie. Nie w pełni zgadzam się też z używaniem słowa „morale” w pierwszym znaczeniu. Wymieniona tam gotowość do wypełniania obowiązków obejmuje także wykonywanie rozkazów skutkujących śmiercią cywili (a tak jest w wojsku rosyjskim) a więc rozkazów zbrodniczych. Cóż wtedy? Otóż mówi się, że żołnierz, który nie chce wykonywać takich rozkazów, ma niskie morale, nieprawdaż? A przecież wykazuje się moralnością wcale nie niską! Jest tutaj sprzeczność wynikła z nieprawidłowego użycia słowa „morale”. Wobec omawianych zachowań wojsk agresora można mówić o braku karności, a nie morale, bo za blisko znaczeniowo jest temu słowu do moralności. Tej, która powstrzymuje palec na spuście czy guziku. Niskie morale mają ci kierowcy czołgów, którzy rozjeżdżają cywilne samochody z ludźmi, nie ci, którzy nie chcą brać udziału w niesprawiedliwej i ludobójczej wojnie.

* * *

Jak wiemy, utworzony jest w Ukrainie oddział ochotników cudzoziemskich. Słyszałem, że chętnych do wzięcia udziału w tej wojnie nie brakuje, a przyjeżdżają z całego świata. Dostaną mundury, broń i wyżywienie, a na koniec wojny obywatelstwo ukraińskie. O wynagrodzeniu nie ma mowy, bo nie są to najemnicy, a ochotnicy.

Przyznam się do popierania tej inicjatywy armii Ukrainy i decyzji tych ludzi; chyba nie byłbym daleko od takiej, gdybym miał parę dziesiątków lat mniej i nie miał rodziny. Teraz już wszyscy wiemy i rozumiemy, że ta wojna jest między wolnością i demokracją, a totalitaryzmem i imperializmem, to wojna w obronie prawa do swobodnego i godnego życia wolnego od strachu, a tych powodów dość, by spojrzeć przychylnym okiem na tych legionistów.

Jednakże objawiają się tutaj zmiany prawne i obyczajowe, które możliwe są tylko w czasie wojny. Celem wojska naszych sąsiadów, w tym także tych ochotników, jest wygranie wojny, a więc zabijanie wroga, bo na tym w istocie polega wojna. Na zabijaniu, ponieważ przegrywa armia wybijana, a nie wybijająca. W normalny czas zabicie, nawet śmiertelnego wroga, jest czynem nagannym i haniebnym (poza nielicznymi wyjątkami), na wojnie jest powodem do chwały. Tego, który zabił więcej żołnierzy przeciwnika (obojętnie w jaki sposób) klepie się po ramieniu i przypina odznaczenia, nawet jeśli zrobił to chcąc tylko przeżyć męską przygodę. Wyjątkową grę o najwyższą stawkę, a sądzę, że i tacy się trafiają wśród legionistów w Ukrainie.

* * *

Drobna uwaga językowa. Teraz powszechnie mówi się „w Ukrainie”, a do tej pory usankcjonowanym normami i dość często praktykowanym było mówienie „na Ukrainie”. Niby drobiazg, ale jeśli zmiana jest świadoma, świadczy o pewnej istotnej przemianie w postrzeganiu tego kraju. Na wszelki wypadek wyjaśnię. Zgodnie z zasadami naszego języka mówi się „na” mając na myśli część, czy region Polski. Na Podkarpaciu, na Lubelszczyźnie, ale w Niemczech, we Francji, więc mówiąc „w”, jakbyśmy w końcu odlepili Ukrainę od Polski, przyznając jej pełną autonomię niezależnego państwa. Wiem, wiem: dawno już to zrobiliśmy, ale jednak ślad przeszłości tkwił do tych dni w naszym języku.

piątek, 11 marca 2022

Powrót w moje góry

 060322

Pojechałem w Góry Kaczawskie, bo biedne są i opuszczone, gdy ja się włóczę po obcych górach. Przypominające się widoki i powracające wspomnienie łąki z kwitnącą babką, zawiodły mnie pod Stromiec i na wzgórza w pobliżu Bobru, więc na zachodnie krańce moich gór.

Miałem trochę żalu do pani Aury. Przed końcem tygodnia była ładna pogoda, w poniedziałek od rana cudne niebo, natomiast w niedzielę słońca nie widziałem, a i powietrze było mało przejrzyste, szarawe jak w najbrzydszy dzień listopadowy. Oczywiście prognozy były zupełnie inne. Może tylko na tej stronie tak często plotą androny?

Z wyjątkiem szczytu jednej góry, cała trasa była odwiedzeniem miejsc znanych, ale przecież w tych górach inaczej być nie może. Odwiedziłem je chętnie, a zobaczyłem ładnymi. Wokół Stromca szedłem w maju 2020 roku, a dzisiaj widziałem łąkę, na której wtedy siedziałem wśród morza kwiatów mniszka. Dni kwitnienia trwają tak krótko, ale może to dobrze, bo jak postrzegałbym wieczne święto Flory?… 

Na niemal całej trasie (bo nie drogi, szedłem łąkami, kilka razy przekraczając ogrodzenia) zboczami Stromca ma się widok na pokaźną ścianę Chrośnickich Kop. Mój wzrok często tam biegł, wyłuskując z nierównej linii szczytów znajome miejsca. Zobaczyłem ładną dróżkę polną biegnącą od wioski pod górę, w stronę masywu, i od razu zapragnąłem ją poznać, a po chwili uświadomiłem sobie, że szedłem nią przynajmniej dwa razy. Moje góry i moje ślady na nich.



Samochód zaparkowałem w wiosce Płoszczynka. Kiedyś, gdy przechodziłem wioskową ulicą, przywitał się ze mną miejscowy rolnik i zapytał, za jakie grzechy chodzę po tych górach. Jak diametralnie różnie ludzie potrafią widzieć te same krajobrazy! Chociaż może gdyby mój rozmówca oglądał je rzadko i w wolnym czasie – jak ja – dostrzegałby ich urodę.

Niemal cały Skowron jest polem. Źle się idzie po niewyrównanych skibach ziemi, ale można obserwować zmiany koloru ziemi i mieć widok możliwy do zobaczenia tylko na pogórzu: wybrzuszone wielkie pole ograniczone niebem – i nic więcej. Ziemia stykająca się z niebem… Kilka lat temu pługi omijały szczyt wzgórza, teraz jest zaorany, chociaż wiele pożytku z ziemi w pobliżu szczytu nie ma, skoro kamieni tam tyle, ile rodzynek w świątecznym serniku. Przypomniałem sobie, jak kiedyś szedłem na ten szczyt forsownym marszem, zziajany, chcąc zdążyć przed wschodem słońca. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem w oddali, na łagodnym z tej strony zboczu Dworów, wielkie drzewo; lipę, jak się później dowiedziałem. Dzisiaj jej szukałem, ale nie zobaczyłem. Może tylko z powodu małej przejrzystości powietrza i odległości paru kilometrów? Muszę wybrać się tam i sprawdzić, czy staruszka przeżyła wichury. Niewielką część zbocza wzgórza zajmuje stary kamieniołom porośnięty lasem. Jest tam poszarpana pionowa ściana sięgająca dziesięciu metrów wysokości, a na jej szczycie rośnie grupa ładnych buków; jeden z nich jest pokaźnym osobnikiem. Tym drzewom pasuje sąsiedztwo skał i kamieni, to ich naturalne środowisko.





Natomiast wielopienna lipa na szczycie Strzyżowej była i, przysiągłbym, czekała na mnie. Widziałem ją z wielu miejsc, z bliskiej i ze sporej odległości, gdy była tylko ciemną plamką wystającą ponad obłą linię szczytu. Przyciągała wzrok. Podobała się, samotnica.


 

Jeśli już piszę o drzewach, wspomnę o starej czereśni rosnącej na zboczu Stromca: przegrała walkę z wiatrami, a ja nie zdążyłem poznać smaku jej owoców.

Przecinając jęzor lasu schodzący z Wapiennej, zauważyłem graba z wyjątkowo pokaźnymi korzeniami przypominającymi nieco bukowe, a w innym miejscu kilka lip wtulonych w siebie. Proszę spojrzeć na zdjęcie, czyż nie tak właśnie wyglądają? 

Dzisiejszy dzień był dniem drzew, a już zwłaszcza jaworów – górskich kuzynów klonów pospolitych. Często mam wątpliwości rozpoznając gatunki drzew zimą, więc bez liści, ale te drzewa rozpoznaję bezbłędnie, także młode osobniki. Ich kora przypomina nieco korę platanów, zapewne dlatego łacińska nazwa określa je jako niby platany. Jeśli ktoś zna te słoneczne olbrzymy, zobaczy na moich zdjęciach podobieństwo, a przy tym kora jaworów wykazuje dużą zmienność morfologii, czyli po prostu wyglądu. Starałem się te różnice pokazać.


A tutaj widać pierwsze spękania na gładkiej jeszcze korze młodego jawora. Ten zdecydował się pękać wyżej, na pniu, ale częściej widuję pierwsze spękania tuż przy korzeniach, gdzie ich kora jako żywo przypomina luźną, marszczącą się skórę. 

Minąwszy poległą czereśnię, zszedłem w dolinkę przeciętą Białym Potokiem. Niewielki to strumień, do wzięcia dwoma krokami, chociaż pewną trudność sprawia znalezienie miejsca dogodnego zejścia ku niemu, jako że płynie dnem stromego jaru. Na jego ścianie znalazłem wawrzynek. Bez wątpienie wawrzynek, ale mój aparat nie chciał ustawić ostrości na jego kwiatach, mimo wskazywania mu palcem, na czym ma wyostrzyć swoje ślepię. Nie dość, że jest głupawy, to i na na pół ślepy.

Parę lat temu, we wczesnojesienny ciepły dzień, szedłem zboczem Wapiennej. Kwitły jeszcze drobne kwiatki dzikich łąk, a najwięcej widziałem babek lancetowatych. Ich kwitnienie nie jest efektowne, ale przecież ładne i ujmujące, usiadłem więc wśród nich zarządzając dłuższą przerwę. Pamiętam tamte chwile, mimo że nie było w nich nic wyjątkowego. Tak mi się wtedy wydawało, teraz wiem, że było, skoro zapamiętałem. Dzisiaj zobaczyłem łąkę radykalnie zmienioną. Tam, gdzie wtedy rosły niewielkie roślinki charakterystyczne dla suchych i stepowiejących łąk, dzisiaj zobaczyłem las uschniętych badyli nawłoci i ogryzione przez sarny siewki drzew. Ominąłem te chaszcze i poszedłem dalej. Może gdyby nie inwazyjna nawłoć, łąka zachowałaby wcześniejszy wygląd?

W ciągu lat kaczawskich wędrówek parę razy przechodziłem podnóżem Wapiennej, ale na szczycie nigdy nie byłem. Jest porośnięty lasem, widoków z niego nie ma, więc właściwie po co się tam drapać? Dzisiaj odpowiedź na to pytanie wydała mi oczywista: bo nie było mnie tam. Wszedłem, zobaczyłem słupek pomiarowy wśród drzew i zacząłem zejście, gdy zatrzymał mnie widok, który nadał mojemu „zdobyciu” szczytu nowy wymiar. Otóż zobaczyłem młodą brzózkę wrośniętą w próchniejący pień. Nic niezwykłego? Nieprawda, ponieważ po raz pierwszy w życiu zobaczyłem drzewo rosnące korzeniami do góry. Oto dowody. 


Myślę, że było tak: tuż przy starym pniaku zasiała się brzózka, a gdy pniak, nadgryziony zębem czasu i robaczków, pochylił się, korzenie znalazły się w powietrzu, a pień drzewka stał się poziomy. Chcąc żyć, brzoza wygięła swoje konary ku słońcu, a korzenie wydłużyła do ziemi. No i teraz rośnie taka pokręcona, nie mając szans na długie życie, ale na szczęście nie wie o tym. Żyje, i tylko to jest dla niej ważne.

U podnóża góry stoją stare i nieczynne piece do wypalania wapna – nierzadki widok w Sudetach. Dzisiaj zauważyłem resztki murów ledwie wystające ponad runo leśne. Stały tam kiedyś domy, mieszkali ludzie, teraz nawet otworów po oknach nie ma, a przyjdzie czas, gdy ostatnie kamienie ich domów przykryje nowe życie.

Obrazki ze szlaku.

Co to jest? Od razu wyjaśnię zagadkę: to urwane korzenie przewróconego drzewa. 

Widok z Rząśnickiej Przełęczy jest dla mnie wyjątkowo ładny, ponieważ utwierdza mnie w przekonaniu wędrowania górami, a nie jakimiś pagórkami. Z tej przełęczy widać całą pokaźną ścianę Chrośnickich Kop (a zatem i mojego oraz Jasiów Lastka), Wywołańca, głęboką dolinę z Chrośnicą, wioską niewidoczną na zdjęciu, ale przecież tam rozsiadłą, a głębiej widok zamyka ściana Łysej Góry zaznaczonej masztami antenowymi, widocznymi i na tym zdjęciu. Góry. Prawdziwe i moje góry. Zdjęcie nie jest dobre, bo już się zmierzchało, gdy zatrzymałem samochód dla zrobienia zdjęć.

Trasa:

Z Płoszczynki na Srebrną i powrót do wioski trasą wokół Stromca. Wejście na szczyty: Skowrona, Strzyżowej, Zadniej i Wapiennej.






















sobota, 5 marca 2022

Wokół Trójgarbu

 270222

Od pewnego czasu myślałem o wędrówce wokół masywu Trójgarbu, a w przeddzień wyjazdu w Góry Wałbrzyskie zapytałem się siebie: dlaczego nie jutro? Chciałem też w końcu zobaczyć z bliska tajemnicze wzgórze z samotną brzozą. Dwa zamiary połączyły się tworząc trasę: najpierw wokół gór, później wzgórze, bo przecież jego poznanie nie zajmie całego dnia.

Zgodnie z przewidywaniami synoptyków, z rana miała być mgła, ale już przed południem świecić słońce. Mgła była, owszem, ale popołudniu i wieczorem, a słońce pokazało się ze dwa razy na parę minut, czyli prawie, prawie dobrą okazała się prognoza. Zamiast używać komputerów, powinni wróżyć z fusów.

Wyruszyłem z Witkowa na północ, a więc okrążałem góry zgodnie z ruchem wskazówek zegara, leśne masywy mając po prawej. Popołudniu, kiedy szedłem we mgle, ta dzisiejsza reguła pomogła mi utrzymać kierunek marszu.

Świt był w kolorach zimy, ale niebo miało odrobinę ciepłych kolorów właściwych dla Eos. Wokół widziałem czarno-biały pejzaż, powietrze było szaroniebieskie, więc kolorowe barwy na niebie przyciągały wzrok i budziły wyobraźnię.

Przejściem, które już wcześniej obiecałem sobie poznać, doszedłem do jednego ze wzgórz, o których zwykłem myśleć jako o swoim. Dodam tutaj, że zdecydowaną większość trasy przeszedłem bezdrożami lub polami, czasami tylko korzystając z polnych dróg jeśli biegły tam, gdzie chciałem. Parę razy przecinałem oznakowane szlaki, widując tam ludzi. W moich górach zobaczyłbym może jedną osobę, albo nikogo.

Do przejścia miałem dwa jęzory lasu szerokości po kilkaset metrów, a widząc na mapie, że schodzą w dolinę, do samej wioski, uznałem, że je przetnę. Może znajdę tam drogę niezaznaczoną na mapach?

Znalazłem ścieżkę. Pojawiała się i znikała, ale nigdzie nie musiałem przedzierać się przez gęstwinę i jeżyny. Nieco trudniej było dalej, kiedy szedłem przez zbocza porośnięte kępami drzew i głogów, poprzecinane uskokami i strumieniami, ale i tam ciężko nie było.

Szedłem starając się nie tracić wysokości, trawersowałem zbocza, ale skoro idzie się wokół górskiego masywu, przecina się strumienie spływające z gór, a wiele z nich płynie dnem wąskich dolin lub jarów. W rezultacie niewiele mi dało staranie utrzymania wysokości: trasa wiodła pod górę, a za szczytem garbu w dół – i tak przez większość trasy. Przeszedłem albo przeskoczyłem sto strumieni, może nawet… dobrze, niech będzie, że dziesięć.





 Zobaczyłem nowe, urokliwe dla mnie, miłośnika pogórza, górki i drogi. Będę je poznawał w miarę możliwości.

Kiedy wyszedłem na grzbiet, pod słup linii energetycznej, na linii horyzontu zobaczyłem odsłonięte siodło przełęczy.

Wydawało się bardzo odległe, a gdy przyjrzałem się mapie, okazało się, że wypada mi iść właśnie tą przełęczą na drugą stronę wzgórz, a za nią czeka mnie jeszcze szmat drogi. O której dojdę do samochodu? Pojawiła się myśl o skróceniu trasy przecięciem lasu, ale gdy po minięciu przełęczy zobaczyłem na zachmurzonym niebie jedyną plamę jasności na horyzoncie, a w jej środku zarys wzgórza z samotnym drzewem, nie skręciłem w las, a poszedłem wprost na jasność i wzgórze. Początkowo nie wiedziałem, czy jest tym moim, czy innym, jeszcze niewidzianym, ale będąc bliżej i widząc szczegóły, rozpoznałem: przede mnę wznosiło się to wzgórze, które od pierwszej chwili zobaczenia go z odległości kilku kilometrów tak bardzo mi się spodobało.

Z bliska nic nie straciło na urodzie.


Brzozę widzianą wtedy z odległości kilku kilometrów, teraz dotykałem opierając dłoń o jej pień. Na szczycie jest też betonowy słupek, więc zapewne to wzgórze ma swoją nazwę. Widoków nie miałem, ale one są tam, panoramiczne, dalekie, i czekają na mnie. Wrócę, poznam je i posiedzę pod brzozą.

Szedłem rozległą łąką, po prawej las majaczył ledwie widoczną ciemną nierówną linią, z lewej wzrok tonął we mgle, a pod nogami szeleściły zbrązowiałe badyle niekoszonej łąki. Sprawdziłem mapę: mam iść prosto, las po prawej zniknie. Starałem się, ale jak to robić, skoro mgła ukrywa wszystko wokół? W płytkiej niecce zobaczyłem drzewo – jedno jedyne na tym całym opustoszałym horyzoncie. Oglądałem się za nim póki nie zniknęło. Później przydrożna brzoza wyłoniła się zza grzbietu. Stałem i patrzyłem. Tak pięknie, tak cicho, a tam zniszczenia i śmierć...

 



Świat we mgle zamiera. Można zatrzymać się i słuchać, ale usłyszy się tylko ciszę.

 Obrazki ze szlaku.

 

Kolejny przykład manii pisania wielką literą. Ta moda rozprzestrzenia się szybciej, niż omikron. Na You tube większość tytułów filmów ma błędy tego rodzaju. Pod jednym z nich zamieściłem komentarz, w którym napisałem o zniechęcaniu błędami do oglądania filmu. Ktoś odpisał mi tak: „to nie oglądaj”. Wielu ludzi ma w nosie błędy. One ich nie interesują.

Przechodziłem obok działki pszczelarza śmieciarza, a wydawałoby się, że takie zestawienie jest niemożliwe.
Na widok starych, chylących się ogrodzeń pól lub łąk gdzieś na odludziu, często zatrzymuję się i patrzę. Bywają dla mnie zobrazowaniem chwilowości naszej ziemskiej drogi i iluzoryczności pewności posiadania.


Mgła, zmierzch i polna droga – połączenie wyjątkowo nostalgiczne.


Wzdłuż jeden z wioskowych uliczek Witkowa rosną duże, stare olsze. Zaczął się już zmierzch, gdy szedłem pod nimi, a szarzejące światło wzmagało swoisty urok tej alei. Nie pamiętam, bym wcześniej widział przydrożny szpaler tak dużych drzew tego gatunku.

Trasa:

Z Witkowa wokół masywu kilku gór, z których największą jest Trójgarb. Na niebieskiej linii trasy w pobliżu wsi Jabłów jest zaznaczona pętelka – tam właśnie jest wzgórze, którego nie znalazłem dwa tygodnie temu.

Mapa jest w zmienionej skali: zwykle znacznik w prawym dolnym rogu wyznacza dystans 500 metrów, na tej mapie jest to jeden kilometr, a to z powodu rozpiętości pętli trasy. W czasie blisko jedenastu godzin przeszedłem 26 kilometrów. Krzemowe liczydełko poinformowało mnie o 80 minutach łącznego czasu przerw w wędrówce, oraz o różnicach wysokości wynoszących 1350 metrów, ale wielkość tę mam za przesadzoną. Myślę, że podejść miałem łącznie około kilometra.

Najważniejszy dla mnie był stan nóg na drugi dzień rano, ponieważ wtedy właśnie najsilniej odczuwam przeforsowanie. Okazało się jednak, że nie czułem nic, jakbym dzień przesiedział w fotelu, a to znaczy, że doszedłem do siebie po covid.