Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 18 stycznia 2023

Trzy wzgórza

 080123

Dzień wstawał tak chmurny i szary, że trudno było ustalić, kiedy właściwie się zaczął. Było czarno, później też czarno, jeszcze później nieco mniej czarno, a w końcu z ciemnej szarości powoli wyłaniały się domy i wzgórza. Szarość została ze mną do zmierzchu, odchodząc o parę kroków i na chwilę, gdy słońcu raz się zdarzyło częściowo przebić przez chmury. Na dokładkę w szarym powietrzu wisiała mgła ograniczająca widoczność do kilometra. W prawym górnym rogu mapy widać skraj leśnego masywu Trójgarbu. W czasie wędrówki widziałem go tak samo, jak widoczny jest na mapie, czyli tylko skrawek podnóża, reszta zasnuta była mgłami, co widać na tym zdjęciu.

 Może dość o pogodzie, bo powie ktoś, że marudzę.

Pojechałem na Pogórze Wałbrzyskie chcąc odwiedzić jedno z najładniejszych poznanych wzgórz. Pisałem już o nim, o jego zobaczeniu na dalekim horyzoncie, o poszukiwaniach i odnalezieniu. Teraz już nie muszę go szukać, dojdę także idąc bezdrożami z każdej strony, a idę przyciągany jego magnetycznym urokiem. A może wołany głosem moich przodków zapisanym we mnie tajemnym sposobem, jak to tłumaczył Ryszkiewicz w swojej książce?

Dzisiaj odwiedziłem też inne ładne wzgórze, Młynarkę. 

 




Poznałem także nowy urokliwy wzgórek, ale ten pierwszy, z drzewem pod szczytem, nie dał mi zapomnieć o sobie. Ma wyjątkową zdolność pojawiania się na horyzoncie nawet kiedy jestem daleko i nie spodziewam się zobaczenia jego charakterystycznego kształtu ozdobionego brzozą. Niżej zamieszczam część zdjęć z tym wzgórzem; na jednych jest blisko, widać go wyraźnie, na innych zniknąłby mi wśród wałbrzyskiego niezbyt dobrze znanego drobiazgu gdyby nie brzoza, moje pamiętanie i mimowolne szukanie na horyzoncie.








 Na wspomnianym nowo poznanym wzgórku przywitał mnie polny wiatr i dziwne poczucie spokoju. Rozległe, niemal bezkresne, pole leniwie faluje podchodząc pod sosnę rosnącą na zboczu, pod nią biegnie mało używana polna droga, lekkim łukiem przecinająca bezmiar pola i niknąca gdzieś daleko, pod lasem. Wokół rozległy widok licznych gór i górek, a wśród tych mniejszych i jest tamto pierwsze – wzgórze z brzozą.


 

 Dwa wzgórza: bliżej jest to z sosną, daleko z brzozą.

To sosnowe wzgórze (tak je będę nazywał: Sosnowe Wzgórze) jest na uboczu, w pobliżu lasów, a chcąc wracać inną drogą, wypadało mi wybrać przejście przez las. Biegnie tam linia wysokiego napięcia, a to znaczy, że drzewa pod nią są okresowo wycinane; wiem z doświadczenia, że często rosną tam bardzo gęste młodniki. Może bokiem, może prosto przez las równolegle do linii przewodów? Znając trudności jakie mogłem napotkać, spodobał mi się pomysł przejścia przez nieznany las. Poważnych kłopotów być nie mogło skoro las nie był duży i wiedziałem w którą stronę iść. Zauważyłem, że kilka zmian kierunków marszu leśnymi bezdrożami potrafię sumować nie gubiąc kierunku marszu, ale jeśli ilość tych zmian przekroczy pewną graniczną dla mnie liczbę, staję bezradny. Tam nie mogło tak być, miałem po prostu przeciąć las w wąskim miejscu. Poszedłem. Pod linią energetyczną nie dało się iść, ale kawałek towarzyszyła mi przygodnie poznana droga. Świerkowy las zarośnięty był jeżynami, wysoko podnosiłem nogi próbując przygniatać butami kolczaste pędy. Później trafiłem na jakiś rów, za nim podmokłe miejsce, przez które szedłem po kępach turzycy. Za lasem rozciągała się niekoszona, zarastająca łąka, ciężko się szło, położone trawy chwytały buty. Szedłem na orientację będąc w obniżeniu, a więc nie widząc dalekiego horyzontu, ale wyszedłem w spodziewanym miejscu. 

 


Nieco dalej, kiedy zorientowałem się w biegu dróg, okazało się, że równie dobrze mógłbym dalej iść wygodnym duktem, tyle że szlak byłby nieco dłuższy. Przejście sprawiło mi przyjemność, byłem z siebie zadowolony, chociaż prawdę mówiąc niczego nie dokonałem ani nie odkryłem wygodnego przejścia. Przeżyłem namiastkę przygody i swobodnej wędrówki.

Obrazy ze szlaku.

Nie ominąłem żadnego zagajnika brzozowego, jeśli był w pobliżu; w jednym z nich znalazłem mnóstwo sczerniałych grzybów, chyba kozaków. Zaraz odezwał się we mnie grzybiarz: czemu nie było mnie tam dwa miesiące temu? Może uda mi się przyjechać tutaj w czasie jesiennego wysypu grzybów?


 


Znalazłem jednak zdrowego grzyba, co prawda jednego, ale za to sporego. Tego właśnie.

 Takie ujęcia krajobrazu przedstawiałem już kilka razy; po prostu mi się podobają. Są najprostsze z możliwych, a przy tym mieszczą w sobie wszystko, skoro niebo i ziemię.


Trasa na Pogórzu Wałbrzyskim: z wioski Jabłów na wzgórze z brzozą. Polami i drogami na wzgórze Młynarka, powrót inną drogą, przez wieś Witków.

Statystka: dystans 16 km przeszedłem w 6 godzin, a dodatkowe dwie godziny trwały przerwy.

PS

Tak się złożyło, że ostatniej nocy nocowałem z Jankiem, ale nie w jego domu. W kuchni stała maszyna do robienia kawy, wystarczyło nacisnąć przycisk. Nacisnąłem, pojawił się symbol jako żywo przypominający pojemnik z wodą. Sprawdziliśmy, była. A może chodzi o wodę w dolnym pojemniku, zlewaną tam po płukaniu maszyny? Opróżniliśmy, ale symbol nie zniknął i maszyna nadal odmawiała nam zrobienia kawy. Zapewne znak wbrew swojemu wyglądowi wcale nie dotyczył wody czy jej braku, a zupełnie czegoś innego. Może brakowało mleka albo kawy? Sprawdzaliśmy, były. Wyczerpał się tygodniowy limit? A może po opróżnieniu pojemnika trzeba było wpisać siedmiocyfrowy kod autoryzacyjny, koniecznie ze znakami specjalnymi? Obie te ewentualności mam za prawdopodobne.

Na szczęście udało się włączyć czajnik, najwyraźniej jeszcze niewyposażony w czipy, a więc bez dziwacznych ikonek. Kawę wypiliśmy tradycyjną, a ja wyzbyłem się zamiaru kupienia ikonkowej maszyny do parzenia kawy.










sobota, 14 stycznia 2023

W moich górach

 070123

Z Góry Szybowcowej schodziłem trawiastym zboczem toru rozbiegowego paralotniarzy, a na dole znalazłem szukane przejście na widokowe zbocza Stromca. Z ciemnego lasu wyszedłem na podmokłą drogę z ogłowionymi wierzbami, a za nimi zobaczyłem łąki w soczystej zieleni traw i z mnóstwem kwiatów. Tak rzadko widuję kwiaty w czasie swoich sudeckich wędrówek, że usiadłem wśród nich i po prostu patrzyłem. Trudno mi było odejść. Był pierwszy dzień maja 2020 roku.




 

Czarowną chwilę wyjścia z lasu i zobaczenia kwiecistych łąk zapamiętałem, i dla niej wróciłem dzisiaj na Szybowcową. Nic się tam nie zmieniło, i chociaż wszystko wyglądało inaczej, przez jedną chwilę miałem wrażenie powrotu do tamtego wiosennego dnia.

Samochód zaparkowałem przy lotnisku, na szczycie góry. Była jeszcze noc, chociaż minęła siódma. Warte są zobaczenia liczne światła Jeleniej Góry i małe ich skupiska u podnóża Karkonoszy, a patrzy się na nie z góry. Zrobiłem sporo zdjęć, ale nie na mój aparat ani na drżącą rękę takie nocne fotografowanie. 

 


Byłem tam sam przez trzy kwadranse, oglądałem jutrzenkę i wschód słońca, dopiero gdy wróciłem krótko przed zachodem słońca, zobaczyłem ludzi; chyba nie chciało się im wstawać przed świtem. Zdjęcia zrobione o wschodzie wydają się podkolorowane, ale nie są, właśnie tak intensywne barwy widziałem. Lekka mgiełka w powietrzu płonęła oranżem, bursztynem i żółcią, barwiąc czarnogranatowe lasy i góry w oddali, a słońce świeciło niczym otwarty piec martenowski. Wyraźnie widoczna była ściana Karkonoszy, chociaż ich szczyty otuliły się szarobiałą puchatą kołderką. Widziałem pojawienie się mojego bardzo długiego cienia, widziałem też tęczę, ogromnym łukiem zbiegającą z nieba wprost na pasmo Chrośnickich Kop – oba widoki warte zapamiętania.


 





 


Na dole, u podnóża Stromca, za drogą z wierzbami, kwiatów nie znalazłem, ale widziałem je wyraźnie, szczególnie gdy zamykałem oczy.

Miałem w planach okrążyć tę górę, nawet skręciłem w odpowiednią stronę, jednak nim zbocza Chrośnickich Kop zniknęły za garbem, zatrzymałem się by jeszcze raz na nie spojrzeć. Zaznaczę tutaj, że o ile wczesny ranek był chmurny, to teraz niebo się przejaśniło i zaświeciło słońce, a ile nasza gwiazda dodaje uroku widokom, to wszyscy wiemy. Patrząc na nitki dróg biegnących od wioski w dole ku lasom porastającym szczyty uświadomiłem sobie, że tej i tamtej nie znam. Dlaczego? 

 


Zawróciłem, zszedłem do wioski, znalazłem początek jeden z tych dróg i poszedłem nią pod górę, w stronę Lastka; za mną rósł Stromiec, a Kopy przede mną traciły nachylenie i wysokość. To znana i ciekawa cecha perspektywy: wielkość góry i stromość jej zboczy najwyraźniej widać z sąsiedniej góry.

Czy już wtedy myślałem o miejscu Jasiów? Chyba nie, ale jednak w godzinę później siedziałem tam, gdzie się spotkali. Niewykluczone, że pewien związek przyczynowy tutaj istnieje. Dość, że odwiedziłem ich miejsce – po raz nie wiem już który.

Na Kopie, sąsiedniej górze, rośnie kilka zagajników brzozowych odwiedzanych ilekroć jestem w pobliżu. Chociaż wspominam wtedy pewien jesienny dzień, gdy rosło tam tak dużo kań, że z bólem w okolicach serca musiałem większość zostawić, to jednak idę między brzozy dla nich samych. Dla ich urody i tej wyjątkowej aury roztaczanej wokół. Przyznam się do dotykania brzóz. Nie wiem, dlaczego to robię. Nie znajduję racjonalnego wytłumaczenia. Dobrze mi wtedy. Po prostu.



 Nieco dalej i niżej jest droga wiodąca przez siodło przełęczy na drogą stronę pasma Kop. Przy niej zobaczyłem sporą połać wyciętego młodego lasu. Drzewa leżały pokotem, jedno na drugim. Pobojowisko, szarość, martwota i smutek. Zamarły krzyk rozpaczy. 


 Może warto było zostawić co okazalsze? Niechby rosły, dały początek nowemu lasowi. Zobaczcie, jak przeraźliwie smutno wygląda uśmiercona wierzba iwa. Pamiętam ją, przecież tą drogą szedłem nie raz; była połamana, z próchniejącymi konarami, jak to iwa, ale żyła, a teraz jest stertą mało wartościowego drewna. Jakby tego widoku było mało, po drugiej stronie przełęczy zobaczyłem uśmierconą drogę, tę samą, którą pamiętałem zieloną i radosną, z widokiem na pierwszy raz widzianego wtedy Stromca. Dzisiaj zobaczyłem ją rozjechaną, zmiażdżoną i martwą jak ziemie pod Bachmutem.


 

Źródło po sąsiedzku na szczęście zostało nienaruszone. Któregoś ciepłego dnia niepamiętanego roku wodą z tego źródła obmyłem twarz i kark; poczułem wtedy orzeźwienie pamiętane do dzisiaj.

Na szczycie Szybowcowej byłem pół godziny przed zachodem, chcąc napatrzeć się na kolory niskiego słońca i zobaczyć drugą tego dnia „złotą godzinę”. Widziałem i chwaliłem, ale wokół mnie było dużo ludzi, liczne kręcące się samochody, a w górze warczące motolotnie. Za dużo ruchu, dźwięków i ludzi. Za dużo. Nad ranem byłem tam sam, tak samo mogło być i na koniec dnia.





 



Foldery ze zdjęciami z każdego dnia są datowane i dodatkowo numerowane. Dzisiejszy ma numer kolejny 193, a więc tyle dni spędziłem w Górach Kaczawskich. W tym roku po raz trzeci wybiorę się na szlak trasą pierwszego dnia; tak upamiętniłem setną wędrówkę, tak też wkrótce będzie z dwusetną.

Obrazki ze szlaku


 Kotki na leszczynie. Powiedziałbym: przedwiośnie, gdybym nie wiedział o dziwnym zimowym zwyczaju leszczyny. Owszem, ale przecież patrzyłem na pierwsze w tym roku kwitnienie, a więc rozpoczęcie nowego cyklu w przyrodzie, a nie na późnojesienne zamieranie.

 


Trzy drzewa: czereśnia i jawory. Na prawym widać charakterystyczne dla młodych jaworów początki pękania gładkiej jeszcze kory.

Ta droga biegnie wzdłuż całego masywu Chrośnickich Kop, a zbudowana była w jednym tylko celu: wywozu drewna. Dlatego nie lubię jej, przyznaję jednak, że przy jej budowie odsłonięto ładne skały. Sosna rosnąca na skraju obrywu wygląda pięknie, zwłaszcza w słońcu.

 




Trasa w Górach Kaczawskich: z parkingu na Szybowcowej na zbocza Stromca. Przejście przez wieś Płoszczyna i wejście na górę Lastek. Powrót przez Chrośnicką Przełęcz na Szybowcową.

Statystka: przedreptałem 15 km w czasie sześciu godzin, a przerwy trwały dodatkowe 2,5 godziny.