030118
Rozpoczynanie
nowego roku estetyczną ucztą słuchania koncertu z Wiednia jest u mnie tradycją
kultywowaną od wielu lat.
Koncert
ten jest zapewne najsławniejszym, najbardziej znanym wydarzeniem muzycznym na
świecie. Za prawo jego oglądania i słuchania płacą telewizje połowy krajów
Ziemi, a chętnych do osobistego uczestnictwa jest tak wielu, że aby móc kupić
bilet na jeden z trzech koncertów (próbny, sylwestrowy i noworoczny), należy
zarejestrować się na stronie Filharmonii Wiedeńskiej i… czekać na wynik
losowania. Bilety kosztują od około trzydziestu do tysiąca euro. Dobrze, że
takie rozwiązanie wprowadzono, wszak gdyby ustalili ceny dziesięciokrotnie
wyższe, też mieliby chętnych.
Chociaż
nie jestem miłośnikiem twórczości rodziny Straussów, doceniam mistrzostwo
wykonania utworów, piękną scenerię i to jakże cenne poczucie wyjątkowości.
Wspaniałe
wystrojenie kwiatami wielkiej Złotej Sali budzi nie tylko podziw graniczący z
oszołomieniem, ale i myśli o organizacji operacji zdobienia sali. Ostatnio także
nieco smutne myśli o losie tych tysięcy pięknych róż: dla wywarcia wrażenia
umieszczono ich tam, jedna przy drugiej, tak wiele, że wydają się stłoczone,
bez możliwości pokazania swojej urody. Byłyby ładniejsze, gdyby było ich mniej.
Przypomina mi się tutaj pewna scenka z przyjęcia u cezara opisana w „Quo vadis”
i ocena Petroniusza…
Nie
mając słuchu muzyka, nie mogę w pełni docenić maestrii austriackich
filharmoników, jednakże pewne obycie z muzyką klasyczną pozwala mi smakować
perfekcyjną grę orkiestry.
Każda
perfekcja, czy jest nią mistrzowskie zaprojektowanie układu elektronicznego lub
mostu, ułożenie programu komputerowego lub wiersza, czy po prostu wykonanie
potrawy, w której poprzez nasze zmysły dostrzegamy artyzm, budzi mój podziw i
szacunek dla twórców.
W
czasie świątecznego pobytu w domu miałem okazję być w restauracji podającej
dania, które zaskakują smakiem, doborem składników, wyglądem, ale też odwagą i
pomysłowością cechującą mistrza. Nigdy nie wpadłbym na pomysł podania dziczyzny
w sosie czekoladowo-piwnym, albo lodów na cieście w skład którego wchodzi
boczek, a szef tamtej kuchni wpadł i nie była to wpadka, a ciekawe i smaczne
doświadczenie kulinarne. Odbiegłem od tematu, ale później okaże się, mam
nadzieję, że tylko troszkę.
Najwyższe
mistrzostwo ma dwa filary. Jeden otrzymujemy za darmo od losu, a są nim
predyspozycje naszego umysłu, nasz talent, drugi jest nasz i tylko nasz: własna
praca nad darem. Poza bardzo nielicznymi geniuszami, wszyscy pozostali muzycy
musieli latami uczyć się gry. Wśród najtrudniejszych do opanowania instrumentów
muzycznych są skrzypce. Skończywszy średnią szkołę muzyczną, a więc po
dziesięciu latach nauki, uzdolniony trębacz może usiąść wśród filharmoników,
jednak skrzypaczka raczej dopiero po skończeniu akademii muzycznej zagra
koncert skrzypcowy Beethovena. Tysiące, nie – dziesiątki tysięcy godzin nauki
by w piękne dźwięki przełożyć zapis kompozytora. Co było potrzebne, aby jemu
samemu te dźwięki pojawiły się w wyobraźni? Podobnie, chociaż większy akcent
położyłbym na talent.
Orkiestra
symfoniczna jest zespołem liczącym na ogół, bo nie ma tutaj norm, około 50
muzyków, z których każdy przez lata i niemałym kosztem zdobywał potrzebne
umiejętności. Bywa, że do wykonania utworu potrzebna jest orkiestra sporo
większa, nawet stuosobowa lub chór. Albo jedno i drugie, jak w pewnej symfonii
Mahlera.
Koncert
symfoniczny jest ostatecznym efektem ogromnej ilości pracy każdego z
muzyków, najwyższym stopniem muzycznego
wyrafinowania, najdalszym odejściem człowieka od praktyczności i użyteczności.
Jest
rezultatem skrajnie wysublimowanych potrzeb ludzi.
Jest
także przejawem finansowej ekstrawagancji, na którą stać tylko zamożniejsze
kraje i miasta, jako że filharmonia to nie tylko muzycy, ale też specjalny i
niemały budynek, to zespół pracowników technicznych i administracyjnych oraz
służbowe wyjazdy, ogrzewanie, naprawy, itp., itd. To przynajmniej setki tysięcy
złotych miesięcznie, w czasie których orkiestra da ledwie kilka koncertów, a
wcześniej miliony wydane na naukę i budowę.
Od
zawsze, od pierwszego wysłuchanego koncertu (a było to w warszawskich
Łazienkach w 1976 roku), miałem świadomość uczestniczenia w wyjątkowym
misterium.
Odczuwam
wdzięczność do losu za życie tutaj i teraz. Za możliwość wysłuchania koncertu
symfonicznego na żywo, pojechania gdzie chcę bez uzyskiwania zezwoleń i bez
zaciągania trudnych do spłacenia zobowiązań, za możliwość realizowania swoich
pasji, rozwijania się duchowego. Za unormowane i bezpieczne życie w normalnym i
cywilizowanym kraju, mimo tych dziwnych typów widywanych w telewizorni, których
czasami trudno mi nazwać prawdziwie cywilizowanymi.
Nierzadko
słyszę narzekania na ciężkie czasy, na biedę w naszym kraju; słyszę wzdychanie
przy porównywaniu naszej zamożności do krajów najbogatszych. Tym malkontentom
powiem, że na niemal dwieście państw zajmujemy czterdzieste miejsce w rankingu
zamożności. Mimo rozbiorów, dwóch wojen i komunizmu; mimo miejsca w połowie tej
listy ćwierć wieku temu, czyli tam, gdzie teraz jest Ukraina. Znalazłem też
listę, którą układano biorąc pod uwagę nie tylko przychód gospodarki na głowę,
ale i szereg innych czynników tworzących jakość życia, na przykład atrakcyjność
krajobrazowa i bezpieczeństwo; na tej liście zajmujemy trzydzieste czwarte
miejsce, a pod względem bezpieczeństwa lokują nas na dwudziestym pierwszym
miejscu na świecie. Powodem głównym jest niewątpliwie brak terroryzmu, bo w
ciemnej ulicy różnie być może.
Jesteśmy
nastawieni na kupowanie, posiadanie, na szybkie wymienianie dóbr na nowsze.
Jesteśmy tacy, bo łatwo dać się przekonać do konsumpcji, a przekonują nas i to
usilnie. Gospodarkę każdego rozwiniętego kraju cechuje nadpodaż, a to znaczy,
że wytworów przemysłu i usług jest więcej, niż możliwości zakupu, a nade
wszystko więcej niż realnie potrzebujemy. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich
towarów i usług w jednakowym stopniu. Cóż więc robi przemysł? Ano, przekonuje
nas do kupna, a jeśli to przekonywanie, czyli po prostu reklamowanie, nie jest
dość skuteczne, obniża ceny kosztem żywotności urządzeń. Byle sprzedać, byle
utrzymać produkcję, byle mechanizm się kręcił: kupić, krótko używać, wyrzucić,
i tak bez końca. Dobrowolnie, chociaż na ogół bez pełnej świadomości, bierzemy
udział w tym rozpasaniu, w tym wariactwie wyprzedaży, czyszczenia magazynów,
promocji, obniżek cen ważnych tylko do końca tygodnia. Używanie rzeczy do jej
naturalnego zużycia nie powinno być postrzegane jako skąpstwo czy oznaka biedy,
a jako przejaw rozsądku i mądrości, także świadomości ekologicznej. Powinniśmy
przyjąć do świadomości oczywisty fakt: w czasach ogromnej różnorodności usług i
towarów stanem naturalnym jest brak możliwości zdobycia wszystkiego, na co
mielibyśmy ochotę. Chęć posiadania jest podstępna i nienasycona. Ma wielki dar
przekonywania i wszystkiego jej mało, należy więc świadomie i mądrze ją
ograniczać niekoniecznie z powodu oszczędzania, a raczej dla swojego czasu,
równowagi psychicznej i spokoju.
Konsumpcja
nierzadko stoi w opozycji do jakości życia, a wygrane z nią bitwy przynoszą nie
tylko satysfakcję, ale i poczucie bycia wolnym.
Zdaje
się, że bajdurzę na zielono, co o tyle dziwi, że nigdy nawet nie zajrzałem na
strony ekologów, a filozofia potrafi mnie nudzić. Tych przekonań nie przyjąłem
od kogoś z powodu mody, trendów, presji środowiska. One są po prostu logiczne i
racjonalne, najzupełniej niezależne od obcej mi w gruncie rzeczy
dwudziestopierwszowiecznej mody bycia eko.
Wracając
do pierwszego tematu powiem, że spotkałem się z twierdzeniem, iż słuchanie
muzyki też jest konsumpcją. Przyznam, że stwierdzenie zaskoczyło mnie trochę i
uczyniło bezradnym, ponieważ wydaje się prawdziwe. Nie bardzo mogłem mu
zaprzeczyć, ale czułem w sobie bunt. Zastanowiwszy się, jego prawdziwość
znalazłem tylko w ostrym podziale naszej pozycji względem dóbr, także dóbr
kultury: albo je tworzymy, albo konsumujemy. Trudno wymyślić trzecie
stanowisko, ale ten podział omija istotną różnicę. Wszak przeżywanie muzyki,
jak i każdego innego przejawu ludzkiej kultury, a także pokrewne przeżywanie
uroków natury, jest przeżyciem duchowym, estetycznym. W naszym wnętrzu nie jest
odległe od tak cennych i całkowicie oderwanych od świata dóbr stanów ducha jak
bliskie więzi z ludźmi, miłość, jak radość życia.
Konsumowanie
muzyki jest kontemplacją piękna.
No
i na koniec powinienem przypomnieć, że aby móc owe piękno przeżyć, potrzebne są
pieniądze, i to w niemałej ilości, a więc biznes, kupowanie i podatki.
Ot,
gordyjski węzeł.
Aby
zakończyć lżejszym tonem, napiszę parę słów o Nowym Roku.
W
tych dniach często czytałem życzenia szczęścia, pomyślności, etc., w Nowym
Roku. Dlaczego wielką literą? – pomyślałem, jakbym pierwszy raz je zobaczy.
Moja znajoma uczyniła jakże logiczne rozróżnienie: pisząc małą literą, powinno
się mieć na myśli rok, wielką – noworoczny dzień, ponieważ jest to nazwa
pierwszego, świątecznego, dnia stycznia.
Życzmy
więc wszystkim ludziom dużo dobrego w całym nowym roku, a nie tylko w Nowym
Roku.
Od wielu lat, co roku mam ten sam dylemat: koncert filharmoników wiedeńskich, czy pierwszy w nowym roku kontakt z przyrodą. Próbowałam to pogodzić, wychodząc w góry lub na rower o świcie, ale 1 stycznia jest króciutki i niestety rzadko mi się to udaje. W tym roku zdążyłam na skoki narciarskie, ale koncert mnie ominął. A słuchanie go było rodzinną tradycją, odkąd sięgam pamięcią. Wiesz, jakośnigdy nie zwróciłam uwagi na kwiaty w czasie konertu, ale na przepiękne stroje tancerek już tak. Uwielbiam muzykę mistrzów wiedeńskich i z przyjemnością słucham, choć pewnie słoń mi na ucho nadenął jeszcze bardziej niż Tobie. Czy wiesz, współwłaściciel gierczyńskiego pensjonatu jest skrzypkiem? I to chyba dobrym, bo przez wiele lat pracował w państowej szkole muzycznej jako nauczyciel. Latem potrafi stanąć na pałacowym tarasie i grać. Tak po prostu. A słodka muzyka płynie doliną...
OdpowiedzUsuńWyobrażam sobie, że taki koncert może zrobić wrażenie. Jest też czymś pięknym taka potrzeba grania – właściwie dla siebie. Ten człowiek wart jest poznania.
UsuńWłaśnie, tancerki. Miałem napisać i o pokazach tańców baletowych, ale zapomniałem. Ich sztuka też jest niesamowita i okupiona ciężką pracą.
Zwiewność tych kobiet kosztowała. Byli tam i tancerze, ale jak to facet, gapiłem się na tańczące gracje.
W tym roku nie słuchałam koncertu, ale masz rację, że piękny jest. Taki strojny i chociaż uroczysty to lekki jak wino z bąbelkami (szampanskoje) na pierwszy dzień Nowego Roku. Wole, po prawdzie słuchać przez radio, niż oglądać. Kiedy słucham to nastrój jest ze mną, kiedy oglądam to słuch razem ze wzrokiem tańcuje, a że chyba u mnie dominujący jest wzrok to muzyka umyka.
OdpowiedzUsuńStrasznie fajnie z tymi biletami, że jest loteria, a nie decydują tylko pieniądze, chociaż podszept mojego umysłu - niedowiarka podejrzliwego ponad miarę sączy, że pewna pula miejsc jest wyłączona spod losowania. Jednak mogę nie mieć racji.
Podzielam Twój podziw dla maestrii, przygotowań, ale ta dziczyzna w sosie z czekolady i piwa to już na pewno nie dla mnie. Piwo tak intuicyjnie mi pasuje (chociaż mogę się mylić, gdyż brakuje mi w tym obszarze wyczucia płynącego z doświadczenia), jednak czekolada jest najlepsza osobno, ewentualnie z deserem. Za lodami raczej nie przepadam lecz takie z boczkiem zdają mi się profanacją. Jeśli boczek to jajecznica, a nie lody, o - albo boczek ze śliwkami. Bardzo wyrafinowana była ta restauracja, orgia smaków, nie wiem czy moje kubki językowe nie zwariowałyby od tych niuansów. Z dziwnych rzeczy jadłam, a raczej lizałam, w lecie lody buraczane, nawet dobre, ponieważ kwaśne. Wszyscy się zajadali, ponieważ cukiernia słynie z takich warzywnych lodów i specjalnie po to tam zawędrowaliśmy. Drugą gałkę wzięłam sobie na szczęście cytrynową. No cóż, trzeba się otwoerać na nowe doświadczenia, próbować. Jeśli będę miała okazje spróbuję i takiej dziczyzny.
Dla mnie nie są konsumpcją rzeczy, sprawy, zajęcia, które nas ulepszają, pozwalają nam się rozwijać jako konkretnemu człowiekowi, rozwijać nasze człowieczeństwo, wrażliwość, charakter, pasje. Przy czym moim zdaniem, ten sam przedmiot jednego człowieka może rozwijać, a innego nie. Na przykład samochód. Mnie nie rozwija, ponieważ dojeżdżam nim do pracy, złoszczę się na czas przejazdu i próbuję w trakcie prowadzenia słuchać audycji, myśleć i czasem ścigać się z wariatami, którzy przeskakują z pasa na pas. Z kolei mojego kolegę, ktory kocha samochody, kupuje stareńkie modele, remontuje je, jeździ na zjazdy starych samochodow chyba rozwija, Tak myślę, kiedy słucham, jak o nich opowiada. Głupie natomiast wydaje mi się, jeśli wszyscy chcą mieć wszystko takie same i w takiej samej ilości albo wtedy kiedy wyrzucają jedzenie - wtedy boli.
Chomiku, wierz mi, że i ja podejrzliwie patrzyłem na ten deser z boczkiem. Lody były z kwaśnej śmietany, a boczek był zmielony, jako składnik ciasta. Dla przełamania smaku były tam kropelki czegoś winnego, już nie pamiętam czego. Danie może nie było super, ale niewątpliwie ciekawe. Czekolady w mięsie sarny było niewiele, tylko tyle, żeby poczuć jej smak i powiem Ci, że efekt był całkiem, całkiem.
UsuńO lodach warzywnych słyszałem, na pewno spróbuję przy okazji, ale z nimi mam chyba tak, jak Ty z czekoladą, która pasuje do deseru. Zdaje się, że oboje jesteśmy tradycjonalistami kulinarnymi :-)
Twoje wyjątki dotyczące konsumpcji są słuszne. Wszak konsumpcjonizmem jest stawianie dóbr ponad wszystko, traktowanie rzeczy jako wyznacznik jakości życia, jako cel do którego się dąży nie zważając na koszta i sensowność, tyle że ani w definicji, ani w Twoim przykładzie ani nigdzie nie ma wyraźnych granic. Łatwo przekroczyć próg konsumpcjonizmu nie dostrzegając tego. Ot, po prostu zrobiło się jeden, drugi, trzeci kroczek, każdy z nich jakby słuszny i niewinny, ale razem są już winne.
Poza tym własne normy postępowania i akceptowania wydatków mamy różne. Jeśli już zostać przy samochodach: uważam, że stać mnie na taki samochód, na jaki jestem w stanie odłożyć w ciągu paru miesięcy; dlatego moje samochody mają po 15 albo 20 lat. Inni mogą oszczędzać na samochód rok czy dwa i nie powiedzą, że kupują za drogi. Ja im tego też nie powiem, to ich wybór, tyle że mnie szkoda byłoby tylu miesięcy pracy, a więc i w pewnej mierze życia, zamieniać na tonę żelaza, na przyrząd służący przemieszczaniu się.
Ze słuchaniem muzyki mam podobnie: lepiej mi się skupić przy samych dźwiękach, ale gorzej jest tylko przy jednoczesnym słuchaniu i oglądaniu w TV. W filharmonii nie mam tych kłopotów.
Masz rację w filharmonii obraz nie przeszkadza, może w takim razie ważne jest też nastawienie i oczekiwanie, bo przecież Tv to przedewszystkim obraz, a dopiero w drugiej kolejności głos. W zasadzie to widowisko. I jest piękne. Obraz dopełnieniem muzyki.
OdpowiedzUsuńKiedy przeczytałam Twoje słowa na temat konsumpcji, pomyślałam sobie, że może chodzi tu o pewne ramy, może styl, nawyk, modę, kiedy kupowanie przeradza się w konsumpcję. Gdybym miała poszukać jakiś granic to pewnie byłaby to „żarłoczność” na wszystko, porównywanie się z innymi (oni mają to i ja muszę), nie zwracanie uwagi na innych, ktorzy nie mają, określanie swojego statusu poprzez przedmioty, rzeczy. Dla mnie to co, nas określa jest w nas, myślenie, relacje z innymi ludżmi. Jednakźe, może to naiwne, idealistyczne rozumowanie, ponieważ pozycja w rankingach społecznych też nas oznacza. Pytanie, czy ona nas oznacza, czy wybieramy bycie przez nią oznaczonymi tj. przejmujemy się nią i ona mówi nam kim jesteśmy. Uważam, że nie, ponieważ i tak jesteśmy sami ze sobą i tym sobą musimy żyć, więc nawet z pragmatycznego punktu widzenia nie warto podążać za konsumpcjonizmem, wysokością wypłat.
Chomiku, dumny jestem ze swojej obojętności na własną pozycję w rankingach wszelakich, zwłaszcza tych dotyczących zamożności, bycia nowoczesnym, itp. Ludzie mogą sobie mówić o mnie że jestem zacofany albo że jestem dziadem, mam to w nosie. To coś wyjątkowego u mnie, bo na ogół przejmuję się tym, co inni mówią o mnie.
UsuńWydaje mi się, że jest miejsce w klasycznej definicji konsumpcjonizmu, które świetnie pasuje do Twoich słów.
Zerknę do wikipedii… :
„… postawa polegająca na nieusprawiedliwionym (rzeczywistymi potrzebami oraz kosztami ekologicznymi, społecznymi czy indywidualnymi) zdobywaniu dóbr materialnych i usług…”
Nieusprawiedliwione koszta...
Gdybym kupił kosztem długiego oszczędzania i wielu wyrzeczeń samochód za sto tysięcy, byłby to przejaw konsumpcjonizmu, a przynajmniej nielogiczności postępowania, natomiast kupno takiego samochodu przez mojego pryncypała na pewno nie mogłoby być uznane za konsumpcjonizm, raczej za efekt jego oszczędności, a to z powodu wielkości dochodów.
Tyle że ja idę jeszcze dalej. Zamiast odpowiedzi opowiem o fragmencie audycji widzianej w domu w telewizorni. Dziennikarz jeździł po Europie przyglądając się miejscowych samochodom i ludziom ich użytkującym. We Francji spotkał się z bardzo zamożnym człowiekiem w jego wielkim pałacu. Ten facet przyjechał dziesięcioletnim renault clio. Powiedział, że dostał je od matki, która kupiła sobie nowszy samochód, a on nie myśli go zmieniać, bo ten mu wystarcza.
OMG żadnego samochodu za sto tysięcy, niepotrzebny taki. Historia Francuza, ktory użytkuje samochód matki i jemu wystarcza jest świetna. Tak powinno być. Świat podąża jednak w inną stronę (i to napędza konsumpcjonizm), czyli produkowania rzeczy o określonym - niestety coraz krótszym - terminie ważności. Irytuje mnie to niezmiernie, podobnie jak stwierdzenia - „tego nie warto naprawiać, taniej będzie kupić nowe”. Spodobało mi się ostatnio pytanie „Jaki wynalazek miał większy wpływ na gospodarkę? A/ Internet B/ Lodówka.” Moim zdaniem niestety lodówka.
OdpowiedzUsuńTak, coraz częściej słyszymy o nieopłacalności naprawy. Znamię czasu łatwej i szybkiej produkcji.
UsuńPrzytoczone porównanie nie jest zbyt szczęśliwe, Chomiku. Chodzi o niezgodność czasu rozwoju. Trzydzieści lat temu lodówka była równie popularna jak jest teraz, internet dopiero raczkował. Rozwija się nadal i to bardzo intensywnie. W kieszeni noszone telefony z internetem dają możliwość wielu zastosowań. Ludzie idąc na stację kupią przez telefon bilet, telefonem zapłacą, a gdy nie wiedzą gdzie w sąsiedztwie jest pizzernia, sięgają po telefon, konkretnie po google i amerykański system wyznaczania pozycji.
Ciągle pojawiają nowe zastosowania, rozwijają już istniejące, a lodówki po prostu są jak i były.
Lodówka nie tyle na gospodarkę, co na nas ma wpływ.
Zwłaszcza na nasze brzuchy :-(
To ciekawe, co piszesz. Dla mnie lodówka jest konkretna zaś internet jak giełda, tylko wymiana wieści. Pewnie nawet w dziewięćdziesięciu procentach nie generuje twardej wartości, przez co rozumiem myśl, produkcję, zatrudnienie i ułatwienie życia ludziom. Porównałam do giełdy, ponieważ na cenę akcji wpływają rzeczy ulotne, nie zawsze istotne, i w gruncie rzeczy to przelewanie z pustego w próżne, zakłady. Na dnie różnych spekulacji musi być zawsze konkret, czyli przedmiot i to on ma wartość oraz to o niego się zakładają prognozując zyski lub straty. Ludzie na giełdzie zarabiają obstawiając jaka będzie przyszłość i jakie zyski konkretnych firm, teraz to już nawet nie chodzi o firmy i ich wartość lecz kredyty, zboża, waluty. Zdaje mi się to niezdrowe, samo zakładanie się nie lecz to, że brakuje twardego podłoża oraz, że w gruncie rzeczy zyski oparte są na spekulacji. Moja czarna wizja to wszyscy spekulują, a garstka pracuje za niewielkie pieniadze. Chyba lewicuję. Jednakże nie podoba mi się ten świat, ponieważ staje się coraz bardziej wirtualny. Na końcu widzę Matrix, będzie taniej dla każdego z nas.
UsuńChomiku, dostrzegam tutaj jakby dwie warstwy wirtualności. Pierwsza jest znana, zrozumiała dla takich laików jak my, pożyteczna i potrzebna, także stosunkowo łatwa do wyceny, a składają się na nią te wszystkie firmy, których istotą działalności jest internet. Sztandarowym przykładem Google, potężna i bajecznie bogata firma. Jej produkty są nam potrzebne, korzystamy z nich na co dzień, ale jednocześnie nie weźmiemy ich do ręki, bo są niematerialne.
UsuńDrugi poziom nieistnienia w realnym świecie, ten, o którym piszesz, te gry rynkowe, obracanie jakimiś wirtualnymi dobrami, jakieś niepojęte wymyślania, są i dla mnie obce i niezrozumiałe. Tyle wiem o tym rynku co nic, jednak trudno byłoby mi uwierzyć w całkowite oderwanie od realnych wartości i materialnych, konkretnych dóbr. Wydaje mi się, że te wymyślne transakcje są nadbudową, możliwe, że wysoką i mocno przetworzoną, nad realnie istniejącymi wartościami.
Gdyby nie było tych fundamentów, całość rozlazła by się jak zamek z piasku, no bo co miałby z tych całkowicie wirtualnych wartości gracz giełdowy, skoro nie mógłby kupić samochodu ani setek innych rzeczy produkowanych przez jak najbardziej realnie istniejące firmy?
A zastosowania internetu stają się coraz bardziej codzienne. No i szybko pojawiają się i upowszechniają nowe zastosowania.