280124
W sobotę miałem mnóstwo prac gospodarczych (odnoszę wrażenie podrzucania mi brudnych ubrań...), i do ustalenia trasy usiadłem wtedy, gdy już powinienem spać, skoro miałem wstać o trzeciej. Po łepetynie plątała mi się myśl o Rudawach, na mapie zobaczyłem wieś Bukowiec, wokół niej trochę otwartych przestrzeni i dróg, parę górek ze skałami, no i miałem plan: pojadę tam i pokręcę się po okolicy.
Na szlak wyszedłem w szarą godzinę przedświtu, a kiedy wszedłem wyżej na odkryte zbocze jakiegoś wzgórza i się odwróciłem, po raz pierwszy tego dnia westchnąłem z ukontentowania: blisko, ledwie o parę kilometrów, olbrzymiała granatowa dołem, górą biała ściana Karkonoszy uwieńczona Śnieżką.
Godzinę kręciłem się po bliskiej okolicy czekając na pojawienie się słońca, a później po prostu nie mogąc się zdecydować na pójście dalej. To miejsce, łąkę na niewielkim wzgórzu w pobliżu wsi, zapisuję do mojej elitarnej listy dobrych miejsc na postawienie domu. Oczywiście po wygraniu w totka; może więc powinienem w końcu zacząć grać?…
Śnieżka zawsze wygląda cudnie w blasku pierwszych promieni słońca, a chwali się tą swoją świetlistą urodą kiedy niżej, czyli w całych Sudetach, szarość dopiero jaśnieje w oczekiwaniu na początek dnia. Na moich zdjęciach nie widać tego wyjątkowo subtelnego odcienia żółci przyprószonej diamentowym pyłem, z jakim świecą śniegi na wschodnim zboczu góry. Tym bardziej nie zobaczy się powolnych, ale nieustających, przemian tej barwy, powiem więc tylko, że dla tego jednego widoku warto było wstać w środku nocy i jechać na kraj świata bocznymi drogami zbudowanymi głównie z dziur w asfalcie.
Słońce zobaczyłem późno, bo musiało wznieść się nad zasłaniający je masyw górski, dlatego od razu jaskrawo święciło. W jednej chwili, w minutę, bliskie wzgórza, tak mało przecież kolorowe zimą, a przed wschodem dodatkowo zszarzałe, rozpłomieniły ciepłymi, intensywnymi barwami żółci i pomarańczy. Jej, jak mi trudno nazywać te kolory!
Przez cały dzień, a byłem blisko 10 godzin na szlaku, czyli sporo jak na obecną długość dnia, wiele razy widziałem na horyzoncie Karkonosze, albo chociaż ich mały skrawek, i zawsze zadziwiał kontrast barw: tam jaskrawa biel śniegów, blisko szarość drzew i stara zieleń łąk; daleko zima jak z marzenia, blisko mało urokliwe przedwiośnie, które o śnieżnej zimie już zupełnie zapomniało.
Drugim obrazem dnia były Sokoliki, dwie bardzo podobne, kształtne góry. Mówi się, nota bene, że przypominają cycki Bardotki – na pewno takie skojarzenia mają faceci w moim wieku, bo młodzi pewnie już nie wiedzą kim była Bardotka. Na Sokolikach byłem parokrotnie i na pewno będę, ponieważ czarują wielką liczbą dużych i bardzo fantazyjnych skał, a także widokami. Poznanie wszystkich większych skał tych dwóch gór jest zadaniem na kilka dni wędrówek, nierzadko bez szlaku. Ich wadą jest popularność; w ładne weekendy trudno tam o ciche sam na sam z przyrodą.
Trzecim powracającym motywem były lipy. Samotne albo tworzące aleje, przydrożne albo rosnące gdzieś daleko, duże albo wielkie, a wszystkie ładne – jak to lipy, którym przecież łatwo przychodzi sztuka podobania się ludziom. Ten dzień mogę nazwać dniem Rudaw, ale i równie trafnie dniem lip. Oglądałem kilka okazów pomnikowej wielkości próbując ustalić, czy są szeroko czy wąskolistne. Coraz lepiej udaje mi się rozpoznawanie po korze, ale bez zobaczenia nasion nigdy nie mam pewności, więc szukałem ich pod drzewami, dając kierowcom przejeżdżających samochodów powód do łamania głowy. Lipy okazały się być szerokolistne. Co za różnica? Może i niewielka, ale daleka (i przez to dająca wytchnienie) od obrazów warchołów pokazywanych w telewizorni.
Właściwie każdy wzgórek, nawet najmniejsze wzniesienia na łące, ma swoją grupę skałek albo chociaż jedną. Najliczniejsze są Karpnickie Skałki na szczycie wzgórza o nieznanej mi nazwie. Nie są duże, mają ledwie kilka metrów wysokości, ale przecież i one mają urok nieożywionej natury, chociażby w fantazyjnych kształtach skalnych złomów, w nich ułożeniu tworzącym liczne zakamarki, ale też i w odosobnieniu, bo do popularnych nie należą. Silną konkurencję mają blisko, wszak Rudawy Janowickie słyną z niepoliczonej (bo i któż je policzył?) liczby skał.
Ze zbocza górki ozdobionej Karpnickimi Skałkami jest dobry widok na Sokoliki i zamek w Karpniku. Lewa góra, dalsza, to Sokolik. Na jego lewym zboczu widać skałę sporo wystającą ponad las, to Jastrzębia Turnia, chyba najwyższa skała obu gór, czyli Sokolików. Już dwukrotnie oglądałem od podstawy tę czterdziestometrową skałę, która, jeśli patrzymy na nią z góry, wydaje się mieć ochotę do lotu.
Skręciłem w drogę wiodącą w stronę zamku w Karpnikach, ale widząc tablicę z zakazem wejścia wiszącą na zamkniętej bramie, zawróciłem mimo możliwości przejścia bokiem; skoro właściciel nie chce... Później okazało się, że można było podejść pod zamek od strony głównej bramy. Nie jest ruiną, obecnie jest tam hotel. Sprawdziłem ceny, wynoszą około 700 zł, czyli tak, jak się spodziewałem: irracjonalnie wysokie progi. Za takie pieniądze spędzę tydzień na sudeckich włóczęgach.
Wracałem wioskową uliczką, ale widząc odsłonięte wzniesienie, skręciłem na łąki chcąc zobaczyć spektakl zachodu. Był inny, nietypowy i… równie piękny jak wschód. Mocne, do ostatniej chwili oślepiające, słońce w ciągu dosłownie minuty schowało się za nieodległy wysoki grzbiet. Niebo nadal jaśniało pysznymi barwami zachodu, a zbocza Sokolików i Lwiej Góry długo jeszcze, może nawet pół godziny, stały w słońcu, ale blisko, wokół mnie, szybko narastał mrok. Ciepło dnia ulotniło się równie szybko, wyjąłem więc z plecaka kurtkę polarową, założyłem też grube rękawice na zgrabiałe ręce, i ruszyłem do wioski.
Obrazki ze szlaku
Zamarły strumyk. Nie ma siły popłynąć dalej, biedak.
Daleka Śnieżka. Podobne obrazy pani na Karkonoszach często mi dzisiaj towarzyszyły.
Ślady bobrów. Małe drzewka były tak równo ucięte, że robotę tych gryzoni poznałem dopiero po nachyleniu się nad miejscem ich pracy.
Skały na wzniesieniach.
Kilka wyróżniających się drzew:
Rosochaty kasztanowiec.
Niewiele dalej, w tej samej wiosce, rośnie największy orzech włoski jaki widziałem. Obwód pnia może mieć blisko trzy metry, a na pewno ponad dwa.
Ogłowione lipy.
Uszkodzona lipa próbująca zaleczyć ranę.
Wysokie drzewo pod szczytem wzniesienia. Dlaczego mam nie zobaczyć je z bliska? Poszedłem i zobaczyłem masywny, zdrowy dąb rosnący na kamienistym podłożu. Łatwo mu tam nie jest, ale poradził sobie. Stojąc pod nim pomyślałem o wyraźnie (aczkolwiek nieświadomie) ujawnionych preferencjach: nie podszedłem pod mijany zamek, a pod to drzewo szedłem dwieście metrów niekoszoną łąką pod górę.
Lipowy zagajnik rosnący na kamieniach. Zobaczyłem go tylko dlatego, że skręciłem w boczną polną drogę chcąc się dowiedzieć, co zobaczę ze szczytu pagóra. Lasek warty zapamiętania, bo po prostu rzadko spotykany. A co zobaczyłem w oddali? Moje góry na horyzoncie. Po dwakroć było warto skręcić w tę drogę.
Niedawno posadzona aleja dębowa w Karpnikach. Chyba powinienem napisać wielką literą, bo zdaje mi się, że to nazwa ulicy. Nie wszystkie dęby rosną, potrzebne są dosadzenia. Może daleki mój potomek zachwyci się wielkimi drzewami? Oczywiście jeśli za 200 lat ludzie jeszcze będą potrafili to robić i jeśli w ogóle będą.
Pałac Dębowy w Karpnikach próbowałem obejrzeć przez zamkniętą bramę, ale nie widziałem zza drzew.
Dość typowe zestawienie domów w jednej wiosce sudeckiej, w Gruszkowie. Na jej początku mijałem tablicę zachwalającą wioskę jako oazę spokoju. Przy drugim domu podbiegł pies i ujadając próbował złapać mnie za kostkę. Kiedy po stu metrach w końcu odpuścił, zaczął szczekać wielki i zachowujący się jak wściekły pies za ogrodzeniem posesji. Faktycznie, oaza spokoju. Nic wyjątkowego; niemal zawsze idę przez wieś obszczekiwany, dlatego kiedy tylko mogę, omijam zabudowania. Nie ze strachu, a z powodu ostrego nielubianego hałasu.
Swojskie, kaczawskie widoki na szlaku.
Kwitnie leszczyna! Co na to pani Zima?
Lipowe źródełko.
Sprzedam. A po ile chodzą takie posiadłości? Był podany telefon, miałem zadzwonić, ale po co.
To nie Rosja a Polska, niestety.
Najlepszym sposobem na rozpoznanie młodych jaworów z jeszcze gładką korą jest sprawdzenie jej tuż przy korzeniach. Tam fałduje się jak za luźna skóra i zaczyna pękać.
Trasa w Rudawach Janowickich. Kolejne miejscowości: Bukowiec, Krogulec, Karpniki, Gruszków, Bukowiec.
Statystyka: ponad 9,5 godziny na szlaku długości 17 km, a szedłem 6 godzin.
Co za zbieg okoliczności. Cieszę się, że aż tak daleko musiałeś Krzysztofie jechać, żeby pocieszyć się widokami, jak również ponarzekać na psiaki. Ja wręcz odwrotnie cieszyłam się wczoraj ciszą w Karpnikach. Tak się złożyło, że moja lustrzanka ma mały zoom to nie mogłam fotografować polno - pagórkowych krajobrazów bo nie wiele byłoby widać. A kompakt zaczyna odmawiać współpracy. Dziwnie wyglądają te krajobrazy w zimowych miesiącach. Chociaż w takiej sytuacji można przyglądać się dokładniej drzewom, ich pokrojowi. Niestety również widać jak rzadko rosną drzewa w lasach, przetrzebione do cna.
OdpowiedzUsuńA tak trochę zboczę z tematu wędrówek. Jestem ciekawa jak Krzysztofie podoba się nasze wymysły językowe. Nie pamiętam może już o tym pisałeś. Chodzi mi o to sztucznie wymyślanie żeńskich odpowiedników gdzie tak bzdurnie to brzmi, że mnie skręca. Ostatnio posłyszałam jak to Ministra XX coś tam robiła czy mówiła. Dla mnie prawidłowo brzmiałoby pani Minister XX ....Wystarczy, że wprowadzamy jakieś słowniki tworzone przez młodzież, co drugi sklep, punkt usługowy, restauracja musi zawierać słowa angielskie. Przecież ja mieszkam póki co w Polsce i swój język mam. Przepraszam, że tak wypaliłam z tym tematem, ale wiem, że Ciebie to interesuje. Pozdrawiam serdecznie.
Też byłaś w Karpnikach? Aleksandro, rozminęliśmy się o tydzień, ale liczę na zbieżność czasu i miejsca w przyszłości :-)
UsuńSłyszałem (a staram się niewiele słuchać z dbałości o dobrostan ducha), że nowe władze rozganiają całe to partyjne towarzystwo zaszyte w Lasach Państwowych i mają zamiar ograniczyć wycinkę lasów. Oby się im udało.
Też słyszałem o pani ministry czy jakoś tak, i też uważam to za nieładne i niepotrzebne. Elegancko brzmi „pani minister” i na tym powinno się poprzestać, tyle że teraz na siłę chce się wprowadzać równość płci wszędzie, także w języku, co akurat tutaj łatwe nie jest – dowodem ten potworek. Dla mnie najgorszy jest fakt tworzenia języka i jego przemian przez użytkowników, nie językoznawców, a to oznacza, że jeśli wszyscy będą dostatecznie długo używać takiej formy, stanie się w końcu obowiązująca. Niestety.
Na angielszczyznę cholera mnie bierze, i to nie byle jaka, bo ta jasna. Trzeba czy nie, jest dobry polski odpowiednik czy go nie ma, używane jest angielskie słowo albo dosłowne tłumaczenie z angielskiego, w rezultacie mamy nie wybory a opcje, nie pomoc a wsparcie (od support), nie tworzenie (lub uzyskiwanie) a generowanie, nie wiatrówkę, a windstopper. No i oczywiście całe angielskie nazwy polskich firm działających w kraju i produktów u nas sprzedawanych. Mało tego! Coraz częściej nie wiem o co chodzi w menu w restauracji czy w barze, bo używane są tam nazwy dań nic mi nie mówiące. My od dawna mamy kompleks niższości wobec krajów zachodnich, ale nie bierzemy pod uwagę zmiany ostatnich dziesięcioleci; tej mianowicie, że tym Zachodem i my teraz jesteśmy, a więc nie ma potrzeby dowartościowywania się angielszczyzną.
A gdyby tak powiedzieć:
UsuńProszę Ministrę, wiecie co to oznacza?
Ta osoba sama zdecyduje, czy jest płci męskiej, czy żeńskiej.
Cudacznie brzmi, moim zdaniem, Pani Marszałkini.
Kiedy ja pracowałam zwracano się do mnie pani inżynier, czasami p. magister, to raczej rzadziej bo przy technicznych zawodach nie było potrzebne. I to wystarczało do okazania szacunku.
UsuńI tak mogłoby zostać, ale pewnym ludziom to mało, ich wahadło wychyliło się w przeciwną stronę od stanu neutralnego czy też naturalnego.
UsuńOwszem marszałkini brzmi cudacznie, ale uważaj, Janku, bo jeśli wprowadzą paragraf o „mowie nienawiści”, może się okazać, że pasujesz z taką opinią, a wtedy zapukają do Twoich drzwi smutni panowie.
UsuńSmutni panowie, powiadasz? Ja ich chyba nie rozweselę.
UsuńKiedyś córka Rodziewicz, to była Rodziewiczówna.
A kto to jest Konstantynopolityńczakiewiczówna?
Niech to ktoś wypowie bez zająknięcia.
I się zająknąłem.
UsuńMiało być tak: Konstantynopolitańczykiewiczówna.
Panna z Konstantynopola? Ja nie wypowiem bez zająknięcia.
UsuńOwszem, Rodziewiczówna, tak się mówiło o niezamężnej córce pana Rodziewicza i pani (po mężu) Rodziewiczowej. Może więc nawiązać do tej starej odmiany i mówić „pani marszałkowa”? No bo przecież nie „pani marszałkówna”, skoro nie jest panną. Jeśli iść dalej w tym kierunku, to mielibyśmy „panią premierową”, „panią ministrową”, „panią dyrektorową”, „panią sekretarzową stanu” itd. Co Ty na to, Janku? Ale zaraz, zaraz! Słowo „stan” jest rodzaju męskiego! Też należy ten ślad dawnych ucisków zmienić!
Tylko jak?…
Pani generałowo (itp) - tak zwracano się kiedyś do żony generała.
UsuńGdy czytałem wpis Grażyny, przypomniała mi się lekcja języka polskiego i słowa polonisty, który często cytował Reja.
„A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”.
Gdzieś, przed rokiem, przeczytałem taki wierszyk:
"A niedawno, gdy jakiś młodzian, przy mogile wieszcza
polsko - angielską nową mową zdanie rzucił,
to Jan Rej w grobie się przewrócił
i natychmiast zmienił zdanie:
To nie jest mowa - to jest gęganie"
(Cytowałem z pamięci)
Janku, lepiej jednak brzmi „generałowa” mimo takiej nie innej etymologii, niż jakaś... „generalica”.
UsuńDrugiego wiersza nie znałem, a jest świetny i trafny, bo faktycznie często mowa młodych ludzi jest gęganiem.
I to są aktualne zdjęcia?! Śladu śniegu?
OdpowiedzUsuńIkroopko, był śnieg, nawet dużo – na wierzchowinie Karkonoszy :-)
UsuńDziękuję za zajrzenie tutaj.
Karkonosze zawsze są w śniegu 😊
UsuńDzisiaj wróciłem do pracy, byłem w domu, na Lubelszczyźnie. Tam widać jeszcze łachy śniegu w rowach i zagłębieniach, ale przecież dopiero półmetek zimy.
UsuńBeautiful blog
OdpowiedzUsuńPlease read my post
OdpowiedzUsuń