Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 23 stycznia 2018

Dżentelmen i kobiety


230118

Parę zdań o mojej ostatniej lekturze, powieści „Dżentelmen w Moskwie” autorstwa Amora Towles’a.



W ostatnich latach coraz mniej czytam powieści, niewielką ilość swojego wolnego czasu poświęcając raczej pozycjom popularyzującym naukę lub starym tekstom, bardzo starym.

Gdy zastanawiam się nad takimi swoimi wyborami dochodzę do wniosku, iż głównym powodem jest brak czasu i pragnienie jego najtreściwszego wypełnienia. O ile powieść nie zaciekawi fabułą, o ile nie zwiążę się emocjonalnie z jej bohaterami, muszę przebijać się przez strony opisujące tło – powieściowy świat z jego wyglądem aż do szczegółów w rodzaju opisu domów czy ubrań, żeby dojść do miejsc istotnych, wnoszących coś znaczącego nie tylko do fabuły, ale i do mojej wiedzy o świecie rzeczywistym, którą – mam taką nadzieję – przekaże mi autor snując swoją opowieść.

Nie zawsze to się zdarza, raczej tylko w dobrych książkach, ale nawet gdy taką czytam, odczuwam coraz większą chęć pominięcia tych wszystkich ruchów pędzla tworzących tło głównej postaci i skupić się na niej samej; coraz bardziej szkoda mi czasu na tak obszerną formę wypowiedzi twórcy, jaką jest klasyczna powieść.

Zacząłem czytać „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk, i uznając powieść za świetnie napisaną, a autorkę za pisarkę dużego formatu, książkę odłożyłem dotarłszy do siedemdziesiątej strony.

Dlaczego więc przeczytałem „Dżentelmena w Moskwie”? Pierwszym powodem było poczucie… może nie obowiązku, raczej powinności. Otóż książkę otrzymałem do biblionetkowego Mikołaja, i uznałem, że na tym portalu najwłaściwszą formą podziękowania za prezent będzie opublikowanie swojego tekstu o książce. Drugi powód pojawił się sam w czasie czytania: fabuła zaciekawiła mnie, a i forma oraz sposób jej prowadzenia zachęcały do czytania. Było więc zwyczajnie – tak, jak bywa z dobrze napisanymi książkami.



O nadrzędnej wartości naszego wnętrza w życiu pisano już, a to przesłanie, ta myśl, jest może i najważniejsza w powieści, jednak skupię się na dwóch innych przesłaniach, czy raczej obrazach, które na mnie także zrobiły wrażenie. Pierwszy już w tytule jest sugerowany: zachowanie się arystokraty i dżentelmena w codziennych sytuacjach, w kontaktach z ludźmi spoza arystokracji. Obraz, trzeba przyznać, ładnie namalowany, mimo odrobiny idealizacji, ale to tylko moje wrażenie, przy którym nie będę się upierać. Oczywiście odruchowo siebie podstawiałem w miejsce tytułowego dżentelmena, jednakże porównania nie wypadały dla mnie zbyt dobrze, do czego ze wstydem się przyznaję.

Drugim przesłaniem jest wołanie o pamięć milionów istnień ludzkich okrutnie i jakże często bezsensownie, najzupełniej niepotrzebnie złamanych, zniszczonych, sponiewieranych w komunistycznej Rosji. Po lekturze nie tylko „Archipelagu GUŁag” Sołżenicyna mam pewne pojęcie o tym wszystkim, co się działo pod rządami komunistów w Związku Radzieckim, jednakże tutaj zadziałała zwykła ludzka cecha powodująca emocjonalnie silniejszy odbiór wiedzy o losie konkretnych osób, niechby pojedynczych, niechby nawet fikcyjnych, jednak w powieści nakreślonych wprawną ręką, niż precyzyjne co prawda fakty o martyrologii milionów, ale tym sposobem pozbawione indywidualnych rysów i losów.

Oto moje osobiste przesłanie:

Gdy słyszymy niepochlebne opinie o ludziach byłego Związku Radzieckiego, o ich dziwnych albo i dziwacznych poglądach o świecie, także o pracy i poszanowaniu własności; gdy śmiejąc się oglądamy filmiki na youtube pokazujące ich zwyczaje; gdy odczuwamy skłonność patrzenia na nich z góry, pamiętajmy o strasznych warunkach, w jakim te narody żyły przez parę pokoleń.



Gdybym na tych słowach zakończył, czytający ten tekst mógłby mieć niewłaściwe wyobrażenie o powieści, wspomnę więc jeszcze o trzech kobietach, dzięki którym życie tytułowego dżentelmena nabrało barw i sensu. Trudno byłoby rozwijać ten temat nie zdradzając tajemnic fabuły, więc powiem tylko, że właśnie kobiece (i dziewczęce) postacie przywiązały mnie do książki, a z nich zwłaszcza ostatnia, Zofia. Historia ich związku jest wzruszająca i nadzwyczaj pięknie opisana. Nie zdradzę charakteru ich wzajemnych relacji, tym bardziej finału, a jedynie pozwolę sobie przepisać niżej drobny fragment a propos i na nim zakończyć ten opis.



„Waży nie więcej niż trzynaście kilogramów, mierzy nie więcej niż metr, cały jej dobytek można zmieścić w jednej szufladzie, rzadko odzywa się niepytana, a jej serce bije nie głośniej niż serce ptaka. Więc jak to możliwe, że zajmuje aż tyle miejsca?!”


niedziela, 21 stycznia 2018

Dwie góry


140118

Sokołowiec, Dzwonkowa Droga, Sądreckie Wzgórza, Grodowa, Sokołowiec, zbocza Owczarni, Czeszki i Rakarza, wokół Skąpej, Sokołowiec.




Wybrałem moje góry i trasę z dalekimi i urozmaiconymi widokami, ponieważ na paru stronach internetowych prognozowano słoneczny dzień. Owszem, słoneczny był następny dzień, natomiast niedziela była zimna, chmurna i wietrzna. Czasami myślę, że może gdyby synoptycy zamienili swoje superkomputery na herbaciane fusy, trafność ich prognoz byłaby większa?..

W wielu miejscach Gór Kaczawskich mam miejsca z pięknymi widokami, a z reguły są one poza szlakami, nierzadko i z dala od dróg; to miejsca, o których nikt nie wie. Któż słyszał o polanie na stoku górki w niewielkim paśmie Sądreckich Wzgórz, albo o pewnym stoku na Czeszce, z którego tak ładne są widoki? Dobrze, że prawie nikt nie wie o tych i o dziesiątkach innych równie ładnych miejsc.

Dwie góry, Ostrzycę i Wielisławkę, widzieliśmy z wielu miejsc naszej trasy, z różnej odległości i z różnych stron; były naszymi wiernymi towarzyszkami. 



Czasami zaskakiwały swoją obecnością na horyzoncie, częściej były oczekiwane; bywały malutkie, z widocznymi tylko szczytami, ale i pokazywały się w pełnej swojej wielkości. Obie te góry są dla mnie wyjątkowe, a poznałem je w pierwszych dniach swoich kaczawskich wędrówek. O Wielisławce przeczytałem, jako że jest znana z powodu starego kamieniołomu na swoim zboczu z widocznymi słupami z czerwonego kamienia. Zwie się on porfirem i jest przeobrażoną magmą, a to znaczy, że także i ta góra ma w swoim rodowodzie wulkan.

Tamtego dnia pojechałem zobaczyć jej sławne Wielkie Organy Wielisławskie, a znalazłem też urocze miejsce na wschodnim zboczu. Wiele razy doznałem zdumienia, gdy widząc w oddali górę, nie poznawałem jej póki nie pokazała mi swoich organów, albo mapa nie zdradziła jej imienia. Wygląd tej góry jest zupełnie odmienny od ostrej Ostrzycy: jest wydłużona, ma dwa wierzchołki, z jednej strony niewiele się wznosi nad okoliczne pola, z drugiej, tam, gdzie ma swoje organy, jest stromą i pokaźną górą. Kiedyś drapałem się na szczyt najtrudniejszym zboczem; innego dnia stałem nad organami i trzymając się rachitycznego drzewka wychylałem się, by spojrzeć z góry na nagie urwisko. A ileż ja się naszukałem wielisławskiej jaskini, ile miałem strachu idąc w kucki jej niskim korytarzem!

Wiele moich odwiedzin, wszystkie przygody tam przeżyte, przywiązały mnie do tej góry. Ona jest moją dobrą znajomą, teraz rozpoznawaną już z daleka.

Ostrzycę zobaczyłem jadąc szarym świtem boczną szosą biegnącą u jej podnóża. Czarna swoimi lasami i bazaltem, stroma, kształtu stożka, wznosi się jakieś dwieście metrów ponad pola wokół niej, a w tamtej chwili nagle wyłoniła się z mroku i oszołomiła mnie swoim wyglądem, wielkością i tajemniczością; wydawała się zjawą nie z tego świata. Nie znałem jej nazwy, na mojej mapie nie była zaznaczona, dopiero poszukiwania w internecie pozwoliły mi poznać górę z imienia.

Widziałem ją w różnych porach dnia i przy bardzo różnej pogodzie. Któregoś śnieżnego, mroźnego i słonecznego dnia szedłem obok niej o świcie, a gdy wracając znowu byłem w jej pobliżu, słońce zachodziło. Widziałem więc ją w najpiękniejszej scenerii początku i końca zimowego dnia, ale patrzyłem na nią i w deszczu i w mglisty dzień. W tej górze jest jakaś cecha kojarząca mi się z kobiecością. Nie wiem co to ma być, ale parę razy doznawałem dziwnego wrażenia obcowania nie z górą, a z nią. Właśnie z nią.



Z dzisiejszej wędrówki mam nadzieję zapamiętać obraz widziany na szczycie odkrytej góry wznoszącej się nad Sokołowcem: nagie pole dotykało nieba rozdzielając cały widziany obraz na dwie połowy – brunatne wzgórze i biało-niebieskie zachmurzone niebo. Na tym rozległym i statycznym tle zobaczyłem Janka idącego linią horyzontu, i wierzchołek Ostrzycy wystającej samym czubkiem nad linię wzgórza. Zdawało się, że Janek idzie wprost na górę, że jeszcze chwila i wejdzie na szczyt. Kilka kroków dzieliło go od niego, gdy skręciwszy w moją stronę zszedł z horyzontu i po minucie był przy mnie, daleko od Ostrzycy.





Pewna część uroku dostrzeżonego i przeżytego przy pierwszym widzeniu (krajobrazu, rzeczy lub osoby) trwa w nas długo i wpływa na widzenie nawet po latach. W widzianej przeze mnie urodzie Ostrzycy tkwi obraz jej oszronionych świerków na tle najpiękniejszej jutrzenki, jest też moje zdumienie z chwili zobaczenia jej szarym świtem, jest wiele innych wrażeń czy skojarzeń – wspomnę tutaj pewne miejsce i osobę z Pogórza Izerskiego – które razem układają się w indywidualny, tylko mnie właściwy, obraz tej góry.

Dzisiaj próbowaliśmy uchwycić aparatami odległy widok innego górskiego zbocza z oszronionymi świerkami, a widać je było pod oknem otwartym w chmurnym niebie, przez które wylewały się strugi słonecznego światła. Oczywiście mój aparat pozostał ślepy na te subtelne i ładne, aczkolwiek surowe odcienie barw, ale nawet najlepsza lustrzanka nie uchwyciłaby mojego wspomnienia oszronionych lasów Ostrzycy widzianych w tamten słoneczny dzień zimy, a przecież to wspomnienie miało wpływ na widzenie urody oglądanego dzisiaj zbocza góry.

Z powodów podobnych związków zaciągnąłem mojego towarzysza między wzgórza na północ od Wielisławki.

Kilka lat temu niedaleko stąd wszedłem w las i trafiłem na uroczy strumień spływający dnem ciemnego jaru po stromym zboczu. Drogę zagradzały zwalone drzewa i chaszcze, przejść było trudno, więc Piekiełko, nazwa miejsca i strumienia, wydała się bardzo trafna. Tamtego dnia dotarłem do źródła, co prawda idąc obok jaru, nie jego dnem. Rozległa polana, parę dróg przecinających falujące po zboczach pola, czereśnie i zapamiętany kasztanowiec rosnące na miedzach – ładne kaczawskie widoki. Las wciska się cyplem na pole, a droga omija go zakolem. 


W tym miejscu wszedłem między drzewa i dosłownie po paru krokach znalazłem się w innym świecie: ciemnym, dzikim i trudno dostępnym. Od pierwszych metrów strumień w pełni zasługuje na swoją nazwę.

Chciałem pokazać to miejsce Jankowi; wydało mi się, że i na nim zrobiło wrażenie.

W Sokołowcu, dużej wsi kaczawskiej, są trzy pałace, a wśród nich tylko jeden wyremontowany i zamieszkały; dwa pozostałe są ruinami. Mury jeszcze stoją, dach i stropy się walą. Przy jednym z nich zrobiliśmy przerwę na posiłek. 


W pobliżu pałacu jeszcze stoją mury kilku dużych i solidnie wykonanych zabudowań gospodarczych. Można sobie wyobrazić wygląd tej posiadłości w czasach jej świetności. Analizowaliśmy możliwości uratowania budowli i ze smutkiem stwierdziliśmy, że nie ma żadnej. W nieodległej przyszłości budynki te się zawalą, gruz zostanie wywieziony lub zarośnie drzewami i zniknie ślad po miejscu, w którym ludzie żyli, kochali, martwili się i pracowali. Smutne jest umieranie domów i miejsc kiedyś pełnych życia.



Zeszliśmy nieco niżej żeby wyjść z lasu na zbocze, z którego jest wyjątkowo ładny widok. Po popatrzeniu i popstrykaniu powinniśmy wrócić na szczyt i tam skręcić w znaną mi drogę, ale nim idąc pod górę doszliśmy do rozstaju, zobaczyłem nieznany dukt odchodzący we właściwą stronę. Spróbujemy, pomyślałem i pociągnąłem za sobą Janka. Leśna droga zmieniła kierunek raz i drugi, a wkrótce okazało się, że zatacza koło. Opuściliśmy ją i trawersując zbocze poszliśmy na przełaj. Las nie był z tych najgęstszych, szło się nieźle, ale wkrótce doszliśmy do… ogrodzenia dużej szkółki leśnej. Jej dolny kraniec ginął daleko wśród gęstych zarośli, górny był widoczny i tam poszliśmy. Po kilkuset metrach wyszliśmy na brzeg lasu i na drogę, do której mieliśmy dojść, ale gdy się rozejrzałem zobaczyłem, że niewiele drogi przeszliśmy, robiąc lasem spore zakole.

Cóż, takie są skróty, można by powiedzieć. Janek chyba cichutko burczał na mnie, ale przecież niesłusznie, ponieważ pokazałem mu prawdziwie kaczawskie wędrowanie bez szlaku i bez drogi :-)










PS

Na początku szutrowej drogi wiodącej między wzgórza zobaczyliśmy wracający samochód. Skąd on wraca? – zadałem sobie pytanie pamiętając o nieprzejezdności drogi dla samochodów osobowych. Kilkaset metrów dalej dowiedzieliśmy się: przy drodze leżały dwa duże worki śmieci, a stan powierzchni worków wskazywał na ich niedawne porzucenie tutaj. Janek wyraził żal z powodu niezrobienia zdjęcia z widoczną tablicą rejestracyjną, ja uznałem, że nic by to nie dało, skoro nie widzieliśmy chwili wyrzucania śmieci. Czułem złość. Śmiecić w tak ładnym miejscu, i to nie rzuconym papierkiem, a całymi worami plastików! Ech, „porozmawiałbym” z takim barbarzyńcą. Są ludzie, których należy omijać z daleka; wśród nich są ludzie, których miejsce jest na śmietniku. Tam mogliby śmiecić do woli.



PS 2

Bohater czytanej powieści słuchał nokturnu es-dur op 9 nr 2 Szopena, ważnego dla siebie utworu, rozpoznawanego po pierwszych tonach. Czytając, bezskutecznie próbowałem przypomnieć sobie jego melodię. Dzisiaj wieczorem wysłuchałem kilku wykonań.

Oczywiście utwór jest na youtube w wielu wykonaniach, usiądźcie więc wygodnie, wyrzućcie wszystkie myśli i dajcie się poprowadzić w tęskny i pieściwy świat swoich wspomnień, marzeń i tęsknot.



PS3

Przed chwilą wróciłem z Łodzi, byłem u synowej, syna i ich córki. Ilekroć widzę wnuczkę, jest piękniejsza, a dowód przedstawiam niżej.





niedziela, 14 stycznia 2018

Deszczowa wędrówka


070118

Muchów, Mszana, Nowowiejski Wąwóz, Ruski Most, Zbójecki Zamek w Wąwozie Siedmickim, Nowa Wieś Wielka, Wąwóz Lipa, Olszowy Staw, czarnym szlakiem do Muchowa.




Noc niechętnie ustępowała przed dniem. Siedziałem w samochodzie i patrzyłem na krople deszczu spływające zygzakami po szybach. Zapaliłem światło, na dworze w tej samej chwili nastała noc; po wciśnięciu przycisku wrócił szary, smętny i zapłakany świt. Zapowiadano jedną godzinę deszczu, pomyślałem pocieszając się. Założyłem ochraniacze i plecak, w kieszeń włożyłem kanapkę i nieprzemakalne rękawice. Była godzina 7.15, rozjaśniło się na tyle, że ruszyłem.

Nim dojdę do dróżki w lesie, powinno się zrobić całkiem jasno – pomyślałem.

Wyruszałem z wioski Muchów, a szedłem na Mszanę. Górę widziałem niedawno przechodząc w pobliżu i obiecałem sobie ją odwiedzić. Cała jest zalesiona, widoków z niej nie ma żadnych, ale jest tam tak ładnie, że mało raz być i już nie wrócić. Sama góra jest rezerwatem, przejść można tylko wyznaczonym szlakiem i nawet grzybów zbierać nie można. Dobrze, pójdę szlakiem. Poszedłem i swoim zwyczajem drogę zgubiłem. Chyba nie potrafię chodzić wyznaczonymi szlakami. Nie, nie zabłądziłem, bo co prawda słońce nie było widoczne, ale iść tamtędy jest łatwo: pod górę idzie się na szczyt, w dół do drogi leśników. Więc szedłem pod górę lasem, którego pamiętałem z pierwszych odwiedzin góry: to las grabowo-dębowy ze sporą domieszką klonów. Wyobrażacie sobie taki las w lecie? Albo wczesną jesienią? Czy może być ładniejszy las? Wątpię. Znam kilka takich lasów w moich górach, ale nie zdradzę wszystkich, niech będą moimi prywatnymi rezerwatami.




Pod szczytami (Mszana ma przynajmniej dwa wierzchołki) leżą czarne złomy bazaltu, wszędzie wokół z ziemi wystają ostre i czarne zębiska skalne, a wśród nich, albo na nich, leżą, czasami jedne na drugich, drzewa zwalone wiatrem lub wiekiem. Dzikie, urokliwe miejsca, aczkolwiek surowa jest ich uroda. Góra nie jest nekiem, ale to bazaltowe rumowisko jest pozostałością po wulkanie, który po prostu lawą zalał okolicę.

Wrażenie robi wieża widokowa. Jest solidna, kamienno-ceglana, ze spiralnymi schodami i maleńką platformą widokową, tyle że widoków z niej nie ma, bo jest niższa od drzew wokół. Dwie znam takie „niewidokowe” wieże, wszystkich jest więcej, a ich budowę finansowało niemieckie towarzystwo miłośników Sudetów ze składek swoich członków. Tyleż lat temu mieli na to fundusze i odczuwali potrzebę takich budów, nam brakuje jednego i drugiego. A ileż jest w Sudetach ruin schronisk zbudowanych i użytkowanych przez poprzednich gospodarzy tych ziem, a po wojnie zniszczonych! Czasami odczuwam wstyd.




Pod wieżą, w miejscu kopalnianego wyrobiska, bazalt góry jest odsłonięty. Dziwna i ładna jest tam formacja skał pękających w równe, sześciokątne słupy. Stojąc przed skalną ścianą widać, jak cienką warstwę zajmuje las – życie na martwych kamieniach. Patrząc na te słupy i drzewa rosnące na nich, pojawia się myśl o wielkości Ziemi: wszystko, co nam bliskie i swojskie, cały nasz świat, jest cienką skorupką na skałach sięgających tysiące kilometrów w głąb kuli ziemskiej.



Wczoraj wspomniałem miejsca moich przerw w łazędze, a dzisiaj pomyślałem o odwiedzeniu jednego z nich. Jest kilka kilometrów na południe, nad małym strumykiem Rogozino, a że w pobliżu są ładne wąwozy...

Dwojaki jest ich urok. Idąc łagodnie tam falującymi polami widzi się ścianę lasu – zwykły widok, ale gdy wejdzie się między pierwsze drzewa, nagle równa i przyjazna powierzchnia pól załamuje się i ostro opada w ciemny jar – jakby w inny świat się wstępowało. Dnem płynie strumień, a zbocza, dość strome, czasami dwudziestometrowej wysokości, najeżone są czarnymi i metalicznie zielonymi, nierównymi, kruszejącymi skałami. Niektóre wysokie są na dziesięć metrów, a wśród chaotycznych kształtów zdarzają się pionowe ściany. W szarym lesie, pod burym niebem, te skały wydają się wieczne i… i niechętne człowiekowi. Pod grupę najwyższych skał wdrapałem się, chcąc z bliska spojrzeć na nie, dotknąć, zadrzeć głowę i spod podstawy zobaczyć ich szczyty. Rozsądne to nie było, jako że nachylenie stoku jest duże, pod liśćmi leżą oślizłe gałęzie i ruchomy, drobny skalny rumosz. Macałem go kijami i butami, a myśl wracała do zdarzenia, które spotkało kolegę z pracy: spadł z niskiego stopnia drabiny, złamał dwa palce stopy i dwa miesiące się kurował. Do pracy wrócił, ale kuleje.






Po wyjściu z pierwszego wąwozu dochodzi się do rozstaju dróg. Moja wypadała w prawo, ale wiedziałem, że gdy pójdę w lewo, po kwadransie dojdę do kolejnego wąwozu i do skały Zbójecki Zamek. Skręciłem w lewo, chcąc jeszcze raz przeżyć wrażenie pamiętane z czasu pierwszego przejścia. Najpierw na zboczu dostrzega się niewyraźny zarys wysokiej skały między drzewami, a gdy podejdzie się bliżej, wydaje się, że skała wyrasta z dna wąwozu i go tarasuje. Pamiętam, że będąc tam pierwszy raz, odruchowo zapytałem się siebie, co się dzieje z wodą strumienia, skoro wąwóz jest zagrodzony skałą. Nieco dalej widać, że złudzenie tarasowania jest efektem zakręcania wąwozu. Skała jest duża, oczywiście czarna, poszarpana, a żeby dojść do niej, trzeba przejść przez gruby pień zwalonego świerka najeżonego gałęziami niczym palisada na podejściu pod zamek. Ciemno tam, dziko i ładnie.

Przed wejściem do Wąwozu Lipa stoi tablica informacyjna. Dowiedziałem się z niej o podwodnym rodowodzie skał na zboczach wąwozu: są pozostałością po wylewie lawy z wulkanu na dnie morza i mają blisko pół miliarda lat. Wtedy nawet dinozaurów jeszcze nie było! – pomyślałem ze zdumieniem. Niżej przeczytałem o ostańcach denudacyjnych. Hmm, czy to ma sens? Czy nie ma tutaj masła maślanego? Ostaniec to po prostu skała, która się ostała, a procesy denudacyjne to te wszystkie liczne mechanizmy powodujące wyrównywanie Ziemi, obniżanie wyniosłości, to dążność po tworzenia równin. Po co więc pisać o ostańcach denudacyjnych, skoro wszystkie są takie? Znajduję tutaj charakterystyczną dla geologów skłonność do (nad) używania mało znanych – ale uczenie brzmiących – nazw związanych z budową i morfologią Ziemi.





Znaki szlaku nakazywały skręcać, ale usłyszawszy bliski szum jadącego samochodu, zaintrygowany wyszedłem z lasu na jezdnię i się rozejrzałem. Tutaj nie powinno być szosy. Gdzie ja jestem? Na chybił trafił wybrałem kierunek i ruszyłem. Po stu metrach poznałem zatoczkę parkingową: byłem pod wsią Lipa, ale nie tam, gdzie się spodziewałem. Dopiero w rezultacie dokładnej analizy mapy stwierdziłem, że z moim jej czytaniem nie zawsze jest tak, jak chciałbym żeby było; po prostu popełniłem gafę nie biorąc pod uwagę odległości i przebiegu trasy. Ponownie wszedłem w las by dokończyć wędrówkę.

Deszcz, chwilami z domieszką śniegu, siąpił bez przerwy. Nie przemokłem, ale całe wierzchnie ubranie miałem zawilgocone. Nieopatrznie założyłem lekkie buty, no i teraz, po wielokrotnym przechodzeniu przez strumienie, w lewym poczułem wilgoć. Pierwszy prawdziwy egzamin zdały nieprzemakalne rękawice okazując się naprawdę trudne do przemoczenia.

Doszedłem do ładnego Olszowego Stawu.


 Wiedziałem, że z drugiej strony wpływa do niego strumień, do którego chciałem dojść. Była godzina piętnasta, miałem półtorej godziny do zmroku i cztery lub pięć kilometrów do samochodu. Zdążę, stwierdziłem i poszedłem wzdłuż brzegu. Trafiłem na zarośla, zacząłem je omijać, w końcu uznałem, że nawet jeśli dojdę, nie będę mieć czasu na posiedzenie w spokoju, na wsłuchanie się w siebie. Wracając, znalazłem inne ładne miejsce, nad samym stawem. Stałem tam chwilę patrząc na uroczą wysepkę i dwa łabędzie. Teraz mam dwa miejsca do odwiedzenia.

Zaczynał się zmierzch. Wracałem. Deszcz zamienił się w śnieg, powoli malując las na zimowo. Dwa kilometry przed wioską zobaczyłem zadaszone ławki, miejsce odpoczynku dla turystów. Usiadłem i pijąc resztkę herbaty, jedząc ostatnią kanapkę, patrzyłem na niknące w mroku małe brązowe buki po drugiej stronie drogi. Dobrze mi się tam siedziało, podobał mi się ten zmierzch mokrego, szarego dnia zimowego.

Wstałem, gdy wstrząsnęło mną zimno, i na zesztywniałych nogach ruszyłem do wioski.





czwartek, 11 stycznia 2018

O miejscu przy drodze


060118

Sędziszowa, Gozdno, lasami do wsi Kondratów, Góra Śmierci (vel Trupień), Kondratów, zbocza Jastrzębnej, Gozdno, Sędziszowa.




Na ten dzień planowałem inną trasę, głównie lasami, ale widząc w czasie jazdy gwiazdy i pierwsze czyste kolory jutrzenki, zaparkowałem w pobliżu Wielisławki. Byłem w tej okolicy kilka razy, są tutaj miejsca zawsze chętnie odwiedzane. Jest urocza polna droga, ciemny zakątek wśród drzew ze skałami, ulubione zbocze Wielisławki, widokowe miejsce pod dębami na brzegu lasu i rozległych pól, a także pamięć kilku wędrówek tędy w słoneczne dni wczesnej jesieni. Plan trasy wypełnił się postanowieniem dokładniejszego poznania zboczy Jastrzębnej i wejścia na Górę Śmierci.

Lubię iść tamtą drogą. Łagodnie wspina się ku odległej ścianie lasu, po lewej wyłania się z ziemi Wielisławka, a za mną ogromnieją kaczawskie góry. Zatrzymuję się często, odwracam i liczę je, ciesząc się każdym rozpoznaniem. Wyłuskuję z mnogości odległych szczegółów drzewa, obok których szedłem, przełęcz, na której siedziałem, drogę, która kiedyś prowadziła mnie zielonymi polami, a widziana stąd jest niewyraźną cienką nitką. Gdy jestem wyżej, blisko już lasu, krąg horyzontu spinają dwie wyjątkowe góry: spiczasta Ostrzyca wychylająca się zza masywnej, rozległej Wielisławki, i równy stożek Śnieżki nad najwyższymi kaczawskimi szczytami. Tutaj, na tej drodze, po raz pierwszy widziałem blask wschodzącego słońca odbity w szybach obserwatorium na szczycie góry, tutaj widziałem majestatycznie wielką i wspaniale kolorową łunę zachodu rozpaloną na pół nieba.





Droga przecina małą nieckę, rosły tam niewielkie drzewa i krzewy, teraz leżą niedopalone gałęzie. W czarnym popiele ognisk widać zwoje drutów, a to znaczy, że palono tam opony. Obok w przydrożnym rowie leżą worki ze śmieciami.

Nieco dalej droga wyrywa się na otwarty przestwór i biegnie dalej; oboje staramy się zapomnieć o tamtym miejscu.

W lesie znowu strzelanina.

– Czy pan wie, że jest w samym środku polowania? – w głosie myśliwego siedzącego na ambonie usłyszałem pretensję.

Wiem, że skoro naruszyliśmy równowagę tępiąc naturalnych wrogów zwierzyny płowej i dzików, myśliwi są potrzebni skoro zastępują wilki, ale nie lubię ich. Może polubiłbym, gdyby zostawili swoje sztucery i lornetki, a wzięli oszczepy, ostatecznie łuki.

Miałem mocne postanowienie poznania szlaku turystycznego biegnącego przez ten las, ale jak zwykle go zgubiłem. Machnąłem ręką idąc według słońca, a gdy już wyszedłem z lasu, zobaczyłem… znak szlaku. Nie wiem skąd się przyplątał.

Nieco niżej usiadłem na miedzy chcąc odpocząć i wypić herbatę. Obok droga nikła między dużymi dębami, na wprost zielone pola falowały po stoku wzgórza, a dalszy horyzont zamykały lasy. Cisza, pustka i tak bardzo lubiane kaczawskie widoki.



Spośród zapewne już setek, pamiętam wiele miejsc takich przerw w wędrówkach. To, co je łączy, to ich swoisty, niepozorny urok. Ot, zwykłe, zdawałoby się, miejsce przy mało używanej drodze, gdzieś z dala od szos i głównych szlaków, ale jednocześnie miejsce w jakiś sposób przyciągające wzrok. Na przykład grupą dużych drzew, albo i jednym wśród pól czy łąk dębem, kępą głogów i róż rosnących na miedzy, lub po prostu przydrożnym kamieniem uznanym za dobry na chwilowe siedzisko. Jest jeszcze coś, być może ważniejszego: wrażenia i wyobraźnia. Idę już długo i wiele jeszcze drogi przede mną, ale mam gdzie iść. Za tydzień, a może już pojutrze, dojdę tam, gdzie czeka na mnie. Otworzę drzwi, zobaczę jej uśmiech, i będę u celu. To wrażenie prawdziwej wędrówki, takiej wielodniowej, za góry i lasy, bez telefonu w kieszeni i jutrzejszego powrotu do pracy.

Są miejsca, które w mojej pamięci oderwały się od otoczenia tracąc swoją lokalizację. Pamiętam kamienistą drogę spadającą ze zbocza, jasność pola za ostatnimi drzewami, a obok kilka wyjątkowo grubych buków z zielonymi od mchu korzeniami, ale nie pamiętam, gdzie jest to miejsce, a chciałbym je znaleźć. Są też miejsca, których wspomnienie jest tylko jednym obrazem, jednym wrażeniem: garść kolorowych kamyków na dnie strumyka, przy którym siedziałem, wychylona gałąź różanego krzewu zaczepiająca o moją czapkę, biedronka lądująca na kolanie, żołędzie leżące w pyle drogi; jedno miejsce wyróżniło się w mojej pamięci ulgą, z jaką wyciągnąłem nogi opierając się o pień drzewa.

Nie wiem, czy to dzisiejsze miejsce moja pamięć dopisze do swojej listy, ponieważ nie ja, a ona decyduje.



Parę lat temu wyszukałem dziurę w ogrodzeniu kopalni pod Złotoryją i stromym zboczem wszedłem na szczyt Wilczej Góry vel Wilkołaka. Ten wielki nek istnieje tylko w połowie, drugiej części już nie ma, jest wywieziona na okoliczne budowy. Charakterystyczny kształt góry, uciętej niemal pionowo w połowie, widać z wielu kilometrów. Kusiła mnie właśnie ta wielka ściana urwiska, więc wszedłem i z góry spojrzałem na kopalnię kruszywa – widok warty ryzyka przekraczania ogrodzenia i drapania się po stromym zboczu. Dzisiaj przyszła kolej na drugą górę rozrywaną maszynami.

Od wioski wiedzie po zboczu malownicza i widokowa droga, warto pójść tam dla niej samej. Kopalnię zastałem oczywiście zamkniętą, ale nie ogrodzono całego szczytu jak pod Złotoryją. Uznałem, że skoro wdrapałem się na Wilkołaka, wejdę i na Trupienia – żeby było do pary: dwie góry zabijane przez ludzi i dwie nazwy rodem w horroru. Ze szczytu zobaczyłem przerażającą dziurę w górze. 




Zobaczenie wykopu pod fundament domu to nic szczególnego, ale widok wyrwy sto tysięcy razy większej i nie żółtej od piasku, a czarnej od spękanego bazaltu, przywodzi na myśl ranę zadaną Ziemi. Tak, tak: kruszywo potrzebne jest do budowy dróg, brakuje nam esek, a takich gór mamy w Sudetach mnóstwo, więc jeśli jednej czy dwóch zabraknie… Tak, wiem i rozumiem, tylko góry mi szkoda. Czyżbym więc traktował górę, rzecz przecież, jak osobę? Tak i jeszcze raz tak. Nie tylko dlatego, że my wszyscy i w wielu sytuacjach dajemy osobowość rzeczom i zjawiskom; drugie moje potaknięcie poczuje wielu, mam nadzieję, spojrzawszy na dużą kopalnię kamienia. Widziałem ich kilka w moich górach, wszak poza tymi dwiema górami i parę innych powoli znika, a widząc, miałem wrażenie patrzenia na istotę cierpiącą. Niemal słyszałem wyrzut góry: zobacz, co mi robicie!

Racjonalista i ateista tkwiący we mnie mówi mi, że to tylko wrażenie, nic więcej, ale całkowitej pewności nie mam.



Niedawno przechodziłem nieznanymi mi miejscami na stokach Jastrzębnej, góry, której inne zbocze zauroczyło mnie kilka lat temu. Wtedy nie miałem czasu przyjrzeć się bliżej tamtym miejscom, dzisiaj chciałem pomyszkować po okolicy, ale znowu przeliczyłem się z czasem. Właściwie to dobrze, ponieważ poznając tamte ładne zakątki na raty, mam gdzie wracać.

Wiele razy przechodziłem łęgi w moich górach, a jest ich tam sporo, aczkolwiek nie są duże. Sporo rośnie tam wierzb, a te, zwłaszcza iwy, potrafią tworzyć gąszcz tak dziki i trudny do przejścia, tak przeraźliwe smutny, że widziany w chmurny dzień, a już zwłaszcza o zmierzchu lub szarym świtem, potrafi robić naprawdę silne wrażenie.

Dużo jest w Górach Kaczawskich lasków rosnących na polach, w miejscach nie do zaorania, i wiele z nich jest bardzo gęstych. Owszem, w środku takich wysepek potrafi rozpychać się szeroki, masywny dąb (pod nim można znaleźć idealnie odosobnione miejsce na biwak), strzelać w górę lipa czy osika, ale bliżej brzegów rośliny walczą o każdy centymetr ziemi, o każdy promyk światła. Tarnina, głóg, dzika róża, oczywiście czarny bez, a niżej plątanina jeżynowych pędów czyhających na but nieuważnego człowieka, tworzą mury nie do przejścia, nawet dla zwierząt. Pod Wielisławką wychodziłem z takiego gąszczu jedynym przejściem – ścieżką zwierząt, i mimo iż szedłem w kucki, piętami dotykając pośladków, kolczaste gałęzie chwytały plecak.

Dzisiaj widziane zagajniki nie były laskami łęgowymi ani nie rosły na uskoku omijanym przez pługi. Zdaje się, że znalazłem resztki starych sadów owocowych. Rośnie tam luźna grupa pokracznie wykrzywionych czereśni i grusz, ale są też gęstwiny równie trudne do przejścia, jak łęgi wierzbowe, ale tworzone głównie przez stare drzewa owocowe poprzerastane czarnym bzem i leszczyną.

Smutne są zapomniane sady.

Wracając, łunę zachodu miałem przed sobą. Kończył się ładny dzień.




Janku, pamiętasz te kałuże? Kiedyś robiliśmy zdjęcia niebu w nich odbitemu.

Chomiku, zdjęcie poniżej jest Jankowe, sprzed ponad roku, są na nim te same kałuże ale ładniejsze, widać na nich kawałek nieba.


niedziela, 7 stycznia 2018

O muzyce i o posiadaniu


030118

Rozpoczynanie nowego roku estetyczną ucztą słuchania koncertu z Wiednia jest u mnie tradycją kultywowaną od wielu lat.

Koncert ten jest zapewne najsławniejszym, najbardziej znanym wydarzeniem muzycznym na świecie. Za prawo jego oglądania i słuchania płacą telewizje połowy krajów Ziemi, a chętnych do osobistego uczestnictwa jest tak wielu, że aby móc kupić bilet na jeden z trzech koncertów (próbny, sylwestrowy i noworoczny), należy zarejestrować się na stronie Filharmonii Wiedeńskiej i… czekać na wynik losowania. Bilety kosztują od około trzydziestu do tysiąca euro. Dobrze, że takie rozwiązanie wprowadzono, wszak gdyby ustalili ceny dziesięciokrotnie wyższe, też mieliby chętnych.

Chociaż nie jestem miłośnikiem twórczości rodziny Straussów, doceniam mistrzostwo wykonania utworów, piękną scenerię i to jakże cenne poczucie wyjątkowości.

Wspaniałe wystrojenie kwiatami wielkiej Złotej Sali budzi nie tylko podziw graniczący z oszołomieniem, ale i myśli o organizacji operacji zdobienia sali. Ostatnio także nieco smutne myśli o losie tych tysięcy pięknych róż: dla wywarcia wrażenia umieszczono ich tam, jedna przy drugiej, tak wiele, że wydają się stłoczone, bez możliwości pokazania swojej urody. Byłyby ładniejsze, gdyby było ich mniej. Przypomina mi się tutaj pewna scenka z przyjęcia u cezara opisana w „Quo vadis” i ocena Petroniusza…

Nie mając słuchu muzyka, nie mogę w pełni docenić maestrii austriackich filharmoników, jednakże pewne obycie z muzyką klasyczną pozwala mi smakować perfekcyjną grę orkiestry.

Każda perfekcja, czy jest nią mistrzowskie zaprojektowanie układu elektronicznego lub mostu, ułożenie programu komputerowego lub wiersza, czy po prostu wykonanie potrawy, w której poprzez nasze zmysły dostrzegamy artyzm, budzi mój podziw i szacunek dla twórców.

W czasie świątecznego pobytu w domu miałem okazję być w restauracji podającej dania, które zaskakują smakiem, doborem składników, wyglądem, ale też odwagą i pomysłowością cechującą mistrza. Nigdy nie wpadłbym na pomysł podania dziczyzny w sosie czekoladowo-piwnym, albo lodów na cieście w skład którego wchodzi boczek, a szef tamtej kuchni wpadł i nie była to wpadka, a ciekawe i smaczne doświadczenie kulinarne. Odbiegłem od tematu, ale później okaże się, mam nadzieję, że tylko troszkę.

Najwyższe mistrzostwo ma dwa filary. Jeden otrzymujemy za darmo od losu, a są nim predyspozycje naszego umysłu, nasz talent, drugi jest nasz i tylko nasz: własna praca nad darem. Poza bardzo nielicznymi geniuszami, wszyscy pozostali muzycy musieli latami uczyć się gry. Wśród najtrudniejszych do opanowania instrumentów muzycznych są skrzypce. Skończywszy średnią szkołę muzyczną, a więc po dziesięciu latach nauki, uzdolniony trębacz może usiąść wśród filharmoników, jednak skrzypaczka raczej dopiero po skończeniu akademii muzycznej zagra koncert skrzypcowy Beethovena. Tysiące, nie – dziesiątki tysięcy godzin nauki by w piękne dźwięki przełożyć zapis kompozytora. Co było potrzebne, aby jemu samemu te dźwięki pojawiły się w wyobraźni? Podobnie, chociaż większy akcent położyłbym na talent.

Orkiestra symfoniczna jest zespołem liczącym na ogół, bo nie ma tutaj norm, około 50 muzyków, z których każdy przez lata i niemałym kosztem zdobywał potrzebne umiejętności. Bywa, że do wykonania utworu potrzebna jest orkiestra sporo większa, nawet stuosobowa lub chór. Albo jedno i drugie, jak w pewnej symfonii Mahlera.

Koncert symfoniczny jest ostatecznym efektem ogromnej ilości pracy każdego z muzyków,  najwyższym stopniem muzycznego wyrafinowania, najdalszym odejściem człowieka od praktyczności i użyteczności.

Jest rezultatem skrajnie wysublimowanych potrzeb ludzi.

Jest także przejawem finansowej ekstrawagancji, na którą stać tylko zamożniejsze kraje i miasta, jako że filharmonia to nie tylko muzycy, ale też specjalny i niemały budynek, to zespół pracowników technicznych i administracyjnych oraz służbowe wyjazdy, ogrzewanie, naprawy, itp., itd. To przynajmniej setki tysięcy złotych miesięcznie, w czasie których orkiestra da ledwie kilka koncertów, a wcześniej miliony wydane na naukę i budowę.



Od zawsze, od pierwszego wysłuchanego koncertu (a było to w warszawskich Łazienkach w 1976 roku), miałem świadomość uczestniczenia w wyjątkowym misterium.



Odczuwam wdzięczność do losu za życie tutaj i teraz. Za możliwość wysłuchania koncertu symfonicznego na żywo, pojechania gdzie chcę bez uzyskiwania zezwoleń i bez zaciągania trudnych do spłacenia zobowiązań, za możliwość realizowania swoich pasji, rozwijania się duchowego. Za unormowane i bezpieczne życie w normalnym i cywilizowanym kraju, mimo tych dziwnych typów widywanych w telewizorni, których czasami trudno mi nazwać prawdziwie cywilizowanymi.

Nierzadko słyszę narzekania na ciężkie czasy, na biedę w naszym kraju; słyszę wzdychanie przy porównywaniu naszej zamożności do krajów najbogatszych. Tym malkontentom powiem, że na niemal dwieście państw zajmujemy czterdzieste miejsce w rankingu zamożności. Mimo rozbiorów, dwóch wojen i komunizmu; mimo miejsca w połowie tej listy ćwierć wieku temu, czyli tam, gdzie teraz jest Ukraina. Znalazłem też listę, którą układano biorąc pod uwagę nie tylko przychód gospodarki na głowę, ale i szereg innych czynników tworzących jakość życia, na przykład atrakcyjność krajobrazowa i bezpieczeństwo; na tej liście zajmujemy trzydzieste czwarte miejsce, a pod względem bezpieczeństwa lokują nas na dwudziestym pierwszym miejscu na świecie. Powodem głównym jest niewątpliwie brak terroryzmu, bo w ciemnej ulicy różnie być może.

Jesteśmy nastawieni na kupowanie, posiadanie, na szybkie wymienianie dóbr na nowsze. Jesteśmy tacy, bo łatwo dać się przekonać do konsumpcji, a przekonują nas i to usilnie. Gospodarkę każdego rozwiniętego kraju cechuje nadpodaż, a to znaczy, że wytworów przemysłu i usług jest więcej, niż możliwości zakupu, a nade wszystko więcej niż realnie potrzebujemy. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich towarów i usług w jednakowym stopniu. Cóż więc robi przemysł? Ano, przekonuje nas do kupna, a jeśli to przekonywanie, czyli po prostu reklamowanie, nie jest dość skuteczne, obniża ceny kosztem żywotności urządzeń. Byle sprzedać, byle utrzymać produkcję, byle mechanizm się kręcił: kupić, krótko używać, wyrzucić, i tak bez końca. Dobrowolnie, chociaż na ogół bez pełnej świadomości, bierzemy udział w tym rozpasaniu, w tym wariactwie wyprzedaży, czyszczenia magazynów, promocji, obniżek cen ważnych tylko do końca tygodnia. Używanie rzeczy do jej naturalnego zużycia nie powinno być postrzegane jako skąpstwo czy oznaka biedy, a jako przejaw rozsądku i mądrości, także świadomości ekologicznej. Powinniśmy przyjąć do świadomości oczywisty fakt: w czasach ogromnej różnorodności usług i towarów stanem naturalnym jest brak możliwości zdobycia wszystkiego, na co mielibyśmy ochotę. Chęć posiadania jest podstępna i nienasycona. Ma wielki dar przekonywania i wszystkiego jej mało, należy więc świadomie i mądrze ją ograniczać niekoniecznie z powodu oszczędzania, a raczej dla swojego czasu, równowagi psychicznej i spokoju.

Konsumpcja nierzadko stoi w opozycji do jakości życia, a wygrane z nią bitwy przynoszą nie tylko satysfakcję, ale i poczucie bycia wolnym.

Zdaje się, że bajdurzę na zielono, co o tyle dziwi, że nigdy nawet nie zajrzałem na strony ekologów, a filozofia potrafi mnie nudzić. Tych przekonań nie przyjąłem od kogoś z powodu mody, trendów, presji środowiska. One są po prostu logiczne i racjonalne, najzupełniej niezależne od obcej mi w gruncie rzeczy dwudziestopierwszowiecznej mody bycia eko.

Wracając do pierwszego tematu powiem, że spotkałem się z twierdzeniem, iż słuchanie muzyki też jest konsumpcją. Przyznam, że stwierdzenie zaskoczyło mnie trochę i uczyniło bezradnym, ponieważ wydaje się prawdziwe. Nie bardzo mogłem mu zaprzeczyć, ale czułem w sobie bunt. Zastanowiwszy się, jego prawdziwość znalazłem tylko w ostrym podziale naszej pozycji względem dóbr, także dóbr kultury: albo je tworzymy, albo konsumujemy. Trudno wymyślić trzecie stanowisko, ale ten podział omija istotną różnicę. Wszak przeżywanie muzyki, jak i każdego innego przejawu ludzkiej kultury, a także pokrewne przeżywanie uroków natury, jest przeżyciem duchowym, estetycznym. W naszym wnętrzu nie jest odległe od tak cennych i całkowicie oderwanych od świata dóbr stanów ducha jak bliskie więzi z ludźmi, miłość, jak radość życia.

Konsumowanie muzyki jest kontemplacją piękna.



No i na koniec powinienem przypomnieć, że aby móc owe piękno przeżyć, potrzebne są pieniądze, i to w niemałej ilości, a więc biznes, kupowanie i podatki.

Ot, gordyjski węzeł.



Aby zakończyć lżejszym tonem, napiszę parę słów o Nowym Roku.

W tych dniach często czytałem życzenia szczęścia, pomyślności, etc., w Nowym Roku. Dlaczego wielką literą? – pomyślałem, jakbym pierwszy raz je zobaczy. Moja znajoma uczyniła jakże logiczne rozróżnienie: pisząc małą literą, powinno się mieć na myśli rok, wielką – noworoczny dzień, ponieważ jest to nazwa pierwszego, świątecznego, dnia stycznia.

Życzmy więc wszystkim ludziom dużo dobrego w całym nowym roku, a nie tylko w Nowym Roku.



środa, 27 grudnia 2017

Piękno i poznanie


271217

Z książki „Ponad granicami” Wernera Heisenberga.

>>(…) Dokonał Pitagoras słynnego odkrycia, że równo napięte drgające struny współdźwięczą harmonijnie, gdy ich długości pozostają do siebie w prostej proporcji wymiernej. Matematyczna struktura, mianowicie wymierna proporcja liczbowa, jako źródło harmonii – było to z pewnością jedno z najbardziej brzemiennych w skutki odkryć, jakich w ogóle dokonano w dziejach ludzkości. Harmonijne współbrzmienie dwóch strun daje dźwięk piękny. Ucho ludzkie odbiera dysonans, niepokój wywołany wahaniami amplitudy jako coś przykrego, natomiast spokój harmonii, konsonans – jako piękny. Stosunek matematyczny staje się więc także źródłem piękna.
Piękno jest, tak głosiła jedna z antycznych definicji, właściwą zgodnością części ze sobą wzajem i z całością. Częściami są tutaj poszczególne tony, całością jest harmonijny dźwięk. Stosunek matematyczny może więc dwie niezależne zrazu części zespolić w jakąś całość i w ten sposób wytworzyć piękno.<<

Oto słowa Arystotelesa o pitagorejczykach:

>>Dopatrując się w liczbach właściwości i podstaw harmonii, jako że wszystko inne całą swą naturą jawiło się im z liczb, naśladowanie liczby zaś tym, co w całej naturze pierwsze, ujęli elementy liczb jako elementy wszelkich rzeczy, cały zaś wszechświat jako harmonię i liczbę.<<

Czy to ma sens? Czy nie ma tutaj li tylko swoistego mistycyzmu widzącego w liczbach czynnik sprawczy świata? Cóż, pitagorejczycy tworzyli związki na poły religijne, więc chyba jednak widzieli w liczbach boski pierwiastek, jednakże takie ich podejście, obce współczesnej nauce, nie przekreśla ich wpływu na naszą kulturę, w tym na badania przyrodnicze obecnych czasów.
Niżej przepisuję słowa Heisenberga, ciekawie wyjaśniającego myśl pitagorejczyków.

>>Zrozumienie barwnej wielorakości zjawisk dochodzić więc ma do skutku przez to, że rozpoznajemy w niej jednolite zasady formalne, które mogą być wyrażone językiem matematyki. Zostaje wobec tego ustanowiona ścisła więź pomiędzy tym, co zrozumiałe i tym, co piękne. Jeśli bowiem to, co piękne, rozpoznaje się jako zgodność części między sobą i z całością i jeśli, z drugiej strony, wszelkie zrozumienie dojść może do skutku dopiero za sprawą tego formalnego związku, to przeżycie piękna staje się prawie identyczne z przeżyciem zrozumianego lub przynajmniej przeczuwanego związku.<<

Każdy, kto mozolił się nad zrozumieniem teorii naukowej, czy niechby jednej zagadki przyrody, zna radość zrozumienia i pamięta chwilę dostrzeżenie piękna, o którym pisze tutaj Heisenberg, chciałbym jednak poznać antyczną analizę istoty piękna odczuwanego w kontakcie z przyrodą. W kontakcie bezpośrednim, bez aparatury naukowej, bez szkieł i równań.
Znalazłem słowa poety i uczonego żyjącego niedawno, ledwie 200 lat temu, oraz ciekawe myśli autora książki z zakresu filozofii nauki.

>>Dla Goethego początkiem wszelkiej obserwacji i wszelkiego rozumienia natury jest bezpośrednie doznanie zmysłowe; nie przeto przefiltrowane przez aparaturę i niejako siłą wydobyte z natury zjawisko jednostkowe, lecz bezpośrednio dostępne naszym zmysłom naturalne dzianie się. Weźmy dowolny urywek z rozdziału o barwach fizjologicznych z Goetheańskiej Nauki o barwach. Zejście pewnego zimowego wieczora z ośnieżonego Brockenu daje okazję do następujących obserwacji:
„Jeśli za dnia, przy żółtawym zabarwieniu śniegu, można już było zauważyć lekką fioletowość cieni, to teraz, gdy partie oświetlone rzucały odblask bardziej żółty, cienie te trzeba było określić jako intensywnie niebieskie. Gdy jednak słońce zeszło na koniec ku zachodowi i jego promienie, bardzo przez gęstszy opar przyćmione, oblokły świat wokół mnie w przepiękną purpurę, wówczas barwa cieni przeszła w zieleń, którą z morską, co do jasności, szmaragdową zaś, co do urody, można było porównać. Zjawisko stawało się coraz żywsze. Świat zdawał się zaczarowany, wszystko bowiem przybierało dwie żywe i tak pięknie harmonizujące barwy, aż na koniec wraz z zajściem słońca pyszne zjawisko zginęło w szarym zmierzchu stopniowo przechodzącym w noc księżycową i od gwiazd jasną.”<<

W rozdziale, z którego pochodzi ten cytat, Heisenberg podejmuje próbę wyjaśnienia niechęci i obaw Goethego wobec tworzenia abstrakcyjnych pojęć w naukach przyrodniczych, wobec techniczności naukowej obserwacji natury. Autor Fausta był także naukowcem, opis zmierzchu jest częścią jego dzieła z zakresu optyki, a odmienność patrzenia na świat uwidoczni się gdy uświadomimy sobie, że obecnie żadna praca naukowa nie zawiera takich opisów. Wszak byłaby „nienaukowa w formie”.
Warto dodać, iż obawy Goethego nadal są żywe, mimo upływu dwóch stuleci i tak głębokich przemian świata.

>>Goethe pojął, że postępujące przekształcanie świata przez sprzężenie techniki z przyrodoznawstwem jest nie do pohamowania. (…) W korespondencji z Zelterem czytamy: „Bogactwo i szybkość, oto, co świat podziwia i o co się każdy ubiega. Kolej żelazna, ekstrapoczta, parostatki i wszelkie możliwe facilites (ułatwienia – przyp. tłum.) w komunikacji – oto, w czym cywilizowany świat usiłuje się prześcigać, przecywilizować i przez to umocnić w miernocie. Jest to właściwie stulecie dla zdolnych głów, dla ludzi praktycznych bystrego pojęcia, którzy wyposażeni w niejaką zręczność czują się wyżsi ponad ciżbę, chociaż im samym najwyższych uzdolnień nie staje.”<<

>>Prawda była dla Goethego nieodłącznie związana z pojęciem wartości. Tak jak dla dawnych filozofów, jedynym możliwym kompasem, wedle którego ludzkość zdolna jest kierować się w poszukiwaniach drogi poprzez stulecia, było dla Goethego unum, bonum, verum – „Jedno, Dobre, Prawdziwe”. Nauka jednak, która jest tylko trafna, w której rozdzieliły się pojęcia „trafności” i „prawdy”, w której zatem boski porządek nie określa już sam z siebie kierunku, jest zbyt narażona, jest wystawiona, by znowu wspomnieć Fausta Goethego, na ingerencję diabła. Dlatego Goethe nie chciał jej zaakceptować. W świecie zmroczniałym, którego nie rozjaśnia już światło owego środka, „Jednego, Dobrego, Prawdziwego”, postępy techniki (…) nie są już właściwie niczym innym, jak tylko rozpaczliwą próbą, by uczynić piekło przyjemniejszym miejscem pobytu. Trzeba to podkreślić w odpowiedzi zwłaszcza tym, którzy sądzą, że upowszechniając cywilizację techniki i przyrodoznawstwa będzie można stworzyć wszelkie istotne warunki Złotego Wieku nawet w najodleglejszych zakątkach świata. Tak łatwo diabłu wymknąć się nie można.<<

Jeśli ktoś powie, że mało życiowe są takie tematy, przyznam mu rację, ale właśnie w oderwaniu od codzienności tkwi ich wartość. Dodam jeszcze myśl, której nie potrafię ubrać w eleganckie i niebanalne słowa, ale której prawdziwości jestem pewny.:
Nam potrzebne są takie zainteresowania i taka wiedza, żeby nie utonąć w szarzyźnie codzienności, nie dać się ogłupić wynaturzonym konsumpcjonizmem, nie ograniczyć swoich zainteresowań wyłącznie do tych najpopularniejszych, podsuwanych nam przez media. Po prostu dlatego, że wiedzieć wypada, mimo iż nie da się tej wiedzy przeliczyć na pieniądze ani na ilość podniesionych kciuków.
W miarę wzrostu wiedzy obraz postrzeganego świata nabiera szczegółów, rozjaśnia się, staje się ciekawszy i piękniejszy, a takie jego widzenie jest właściwie tożsame z widzeniem i ocenianiem swojego miejsca tutaj.

 Słowa ujęte w znaki >> << są cytatami.