Czterdziesta ósma wędrówka kaczawska.
Wyszedłem na szlak o zwykłej
porze, przed wschodem, zmierzając z Chrośnicy na zbocza Lastka. Dziwny był cel
przyjścia tutaj, w znane mi już miejsce z kilku wcześniejszych wędrówek: otóż
tutaj umieściłem początek i koniec napisanego niedawno opowiadania, przychodząc
tutaj chciałem spojrzeć na te miejsca inaczej – oczami bohaterów mojej
historii, może nawet zobaczyć ich tutaj. Chciałem, aby zbocza tych gór stały
się nie tylko moimi, ale i ich miejscami.
Las był mokry: kropelki wody
wisiały na gałązkach, pnie drzew i kamienie błyszczały wilgotną czernią, trawy
były siwe od rosy. Las był też kolorowy: żółcie i brązy w najróżniejszych
odcieniach zdobiły buki, dęby i brzozy, a pod klonami szedłem po wielkich jak
łopaty liściach. Wyścielały ziemię tak ładnym kobiercem, że miałem
odruch omijania je swoimi zabłoconymi butami.
Gdy we wsi patrzyłem na masyw
Leśniaka, jego mniejszy brat, Wywołaniec, wydawał się górować nad masywem;
dopiero gdy wszedłem wyżej, już blisko szczytu Lastka, perspektywa przywróciła
właściwe proporcje i należne miejsca dużemu Leśniakowi i małemu przy nim
Wywołańcowi. Piszę o tym drobnym spostrzeżeniu, ponieważ zmiany w obrazie
oglądanego świata, zmiany wywołane perspektywą, miejscem patrzenia,
nieodmiennie zadziwiają mnie, zwłaszcza w górach. Nie ma jednego, ustalonego
wyglądu góry czy pasma gór, a jest ich tyle, ile miejsc oglądania, bo z każdego
wyglądają inaczej, co przecież powinno zadziwiać nas wobec niewątpliwej
niezmienności gór. Czasami dziwię się obojętności ludzi wobec tego faktu.
Długo siedziałem w tamtym
czarodziejskim miejscu pod szczytem Lastka, na granicy rozległych łąk i lasów;
czarodziejskim swoim naturalnym urokiem, ale i jego związkiem z moją
wyobraźnią, z wymyśloną historią wymyślonych ludzi. Cisza tam była, bezruch i
dalekie szczekanie psa. Liczne a maleńkie kropelki wody uczepione wysokich,
żółtych już traw, i najdalsze, niebieskie odległością, szczyty wschodniego
pasma.
Daleki Żeleźniak rozpoznać
można dzięki zwichrzonej czuprynie jego wielkich drzew szczytowych, a za nim
niebieściła się falująca linia masywu Lubrzy zamykająca horyzont i Góry
Kaczawskie. Po godzinie poszedłem, rozgarniając liście i zapachy, na Ptasią.
Miejscami spod żółtych liści klonów nie widać było drogi, szedłem po kolorowym
kobiercu jesieni. Pachniało wilgocią i liśćmi, ale też wyraźna była nuta
podobna do zapachu orzechów. Pachniało jeszcze coś, nie wiem co, ale pachniało
ładnie. Z przyjemnością wciągałem ten bukiet zapachów w płuca, głęboko, do dna.
Chyba zamyśliłem się idąc, bo
siatkę ogrodzenia stojącego w poprzek drogi zauważyłem w ostatniej chwili;
gdybym nie podniósł głowy, pewnie wszedłbym w nią. Było to na zachodnim zboczu
Ptasiej, w pobliżu zaczyna się strumień płynący głębokim i ciemnym wąwozem,
miejsce robi wrażenie dzikością. Przedzierałem się chaszczami, wlazłem w
rozlewisko, zapadałem się na miękkim, rozmokłym gruncie zasysającym buty,
szedłem zsuwając się po mokrych liściach zalegających strome zbocze. Jakaś
ledwie widoczna ścieżka zostawiła mnie po chwili wśród drzew, znowu wszedłem w
gąszcz, wybierając kierunek według nachyleń stoków, bo słońca nie widziałem.
Podobało mi się tam.
Gdy już wyszedłem na odkryte
stoki Ptasiej, a miejsca te są dla mnie jednymi z najbardziej widokowych w tych
górach, zmierzałem w stronę dróżki kiedyś poznanej. Droga wbiegała, pamiętam,
pod kępę drzew, meandrowała między nimi i zaraz pędziła dalej łąką ku ścianie
drzew pod szczytem. Niżej przy dróżce rosła brzoza, musiała być wyjątkowo
ładna, skoro zapamiętałem ją i chciałem wrócić do niej. Kępę drzew i zakręt
drogi znalazłem, ale brakowało mi odczuwanego wtedy uroku; miejsce to samo,
ładne, ale nie tak jak wtedy. Później uznałem, że szukam minionej chwili zapominając
o zwiewności i kapryśności wrażenia, o ulotności chwili, a nierzadko i o
nieokreśloności przyczyn takiego, nie innego, odczuwania. Brzoza była jednak
dokładnie taka jaką pamiętałem i jak wtedy patrzyłem na nią z przyjemnością.
Gdy trzy godziny później stałem na przeciwległym zboczu doliny, na Babińcu,
wyszukałem ją i idąc długim zboczem tej góry, poprzez dolinę patrzyłem na to
drzewo, na moją brzozę.
Zszedłem do szosy i usiadłem
– jak kiedyś – na murku mostku przy
ostatnich domach Janówka, robiąc przerwę dla wypicia herbaty. Ruszyłem już po
kilku minutach, bo tam przecież czekały na mnie południowe zbocza Babińca.
Świeciło słońce, było ciepło, wokół feeria kolorów jesieni, faliste linie pól,
nitki miedz, ambona ukryta wśród drzew, a tuż przy mnie srebrzyście błyszcząca
nitka babiego lata. Zatrzymałem się przy pierwszych drzewach lasu; po chwili,
gdy ucichło wokół mnie i we mnie, usłyszałem szelest spadających liści.
Siedziałem przy drodze, na
pniu zwalonej czereśni, i po prostu gapiłem się w dal. Dobrze jest tak siedzieć
w słoneczny dzień gdzieś na szlaku swoich ulubionych gór, siedzieć wsłuchując
się w chwilę swojego czasu.
Blisko 2 kilometry na wschód
od wioski Modrzewie jest spora, bezimienna góra. U jej południowego podnóża,
już poza linią lasu, na polu, jest małe wzniesienie, też bez nazwy. Kiedyś
znalazłem je idąc od tamtej wioski, później dojrzałem je stojąc na zboczu
Ptasiej, i dzisiaj specjalnie dla tej górki przyszedłem tutaj. Wzgórze czekało
na mnie dokładnie takie, jakie je pamiętałem: po prostu urocze – samo w sobie i
widokami z niego. Wróciłem i będę wracać; pomyślę też o nadaniu swojej nazwy,
jak dla Dębowego Wzgórza pod Kondratowem.
Ładną drogą schodziłem ku
Czernicy, a góra na wprost mnie, Czernicka Góra wznosząca się nad domami
wioski, wydawała się być dużo większa niż jest naprawdę.
Planowałem przejść
masyw Kop południowymi stokami, ale okazało się to być trudne. Łąki są tam
ogrodzone, poprzedzielane zagajnikami, niektóre z nich schodzą nisko w dolinę,
poszedłem więc wygodną drogą szutrową. Nie wiedziałem dokąd prowadziła, na
mojej mapie nie ma jej, mimo iż droga parę wiosen już liczy, a wydawnictwo
chwali się coroczną aktualizacją swoich map; jak to dobrze mieć dobre o sobie
mniemanie… Szedłem tą drogą zwracając uwagę na kierunek, a że prowadziła
dobrze, mimo licznych swoich zakrętów, szedłem dalej z zamiarem dotarcia do
niebieskiego szlaku i dalej, przez Przełęcz Chrośnicką, wrócić do wioski i
samochodu.
Dziwnym zrządzeniem losu, czy
raczej jego kaprysem, droga, którą się idzie, z reguły biegnie pod górę, rzadko
kiedy w dół – dzisiaj też tak było. Szedłem więc i sapałem. Pomiędzy świecącymi
w słońcu brązami liści buków i żółciami klonów, w dole czerwieniły się dachy
domów Czernicy.
W pobliżu przełęczy
odnalazłem źródło widziane już kiedyś: ze stromej skarpy tryska ze sporą siłą
jasna struga wody. W źródle jest coś niosącego radość i poczucie
bezpieczeństwa, przynoszącego dobry nastrój. Źródła powinny mieć swoje
ołtarzyki – jak w Grecji. Chciałbym kiedyś zobaczyć nimfę wyłaniającą się ze swojego
strumienia…
W lesie od razu zrobiło się
chłodniej i ciemniej. Niebo jaśniało jeszcze pogodnym błękitem, bliżej
zachodniego horyzontu przechodzącym w szafran, ale dołem, spomiędzy drzew,
wyłaziła szarość gasząca wszystkie kolory.
Był to pierwszy z planowanych
czterech dni mojego wędrowania. Trzy noclegi miałem zarezerwowane w domu
Konopka w Czernicy. Stary to dom, bodajże trzystuletni, parter ma kamienny, ze
sklepieniami, piętro o ścianach szachulcowych. Właścicielka, trochę roztrzepana
(ale przecież ta cecha dodaje uroku kobiecie, niezależnie od jej wieku),
sympatyczna, pełna energii i pomysłów, nie zrażająca się kłopotami, opowiadała
mi o ruinie tego domu kilkanaście lat temu, gdy kupiła nieruchomość. Wbrew
logice postanowiła dom uratować i nakładem tytanicznej pracy uratowała.
Dom z zakamarkami, małymi
okienkami i niskimi powałami, z zawsze tak ładnym połączeniem kamienia, drewna
i gliny. Budzące ufność potężne mury parteru i skrzypiące strome schody na
piętro. Na półeczkach i parapetach stare rupiecia: szewskie kopyto (dotykałem
go, widząc po raz pierwszy od swoich lat dziecinnych), żeliwne misy, samowar
albo coś do niego podobnego, buteleczki zapomnianych kształtów, ceramika,
kuchenne drobiazgi pamiętające jeszcze niemieckich właścicieli domu.
Na każdym kroku widać ogrom
włożonej pracy i serca. Wszędzie dostrzegałem liczenie się z kosztami i chęci
zostawienia jak najwięcej oryginalnych elementów domu; co prawda tu i ówdzie
widziałem też nieporadność rzemieślniczą, ale całość tworzy dom wyjątkowy, dom
zupełnie inny od wymuskanych pod linię i sterylnie wychromowanych mieszkań
bogatych ludzi w miastach, dom, który chciałoby się pogłaskać i posłuchać jego
zadowolonego mruczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz