Wokół
Skąpej w Sokołowskich Wzgórzach. Okolice Owczarni, Rakarza i wąwozu Piekiełko.
Planowałem
pojechać w lasy nadbobrzańskie, w okolice elektrowni wodnych, ale jeszcze przed
świtem, siedząc już w samochodzie i widząc czyste niebo, szkoda mi się zrobiło
słońca i pojechałem do Sokołowca z zamiarem powłóczenia się po okolicznych
wzgórzach. Dzień wstawał jasny i ciepły, perlisty i błyszczący – zaprzeczenie
naszego wyobrażenia listopadowego ranka.
Wybrana droga na Skąpą skończyła się, jak wiele innych, na podwórzu gospodarstwa – tym razem przejść dalej nie mogłem, bo każde przejście było ogrodzone. W pośpiechu, czując pilną a niespodziewaną potrzebę kucnięcia w ustronnym miejscu, wróciłem do szosy i obchodziłem linię zabudowy. Później były już tylko słońce, kolory jesieni, dal, droga i nieśpieszne wędrowanie.
Wybrana droga na Skąpą skończyła się, jak wiele innych, na podwórzu gospodarstwa – tym razem przejść dalej nie mogłem, bo każde przejście było ogrodzone. W pośpiechu, czując pilną a niespodziewaną potrzebę kucnięcia w ustronnym miejscu, wróciłem do szosy i obchodziłem linię zabudowy. Później były już tylko słońce, kolory jesieni, dal, droga i nieśpieszne wędrowanie.
Szedłem
wschodnim zboczem Skąpej prosto na wschodzące słońce. Szczyty przede mną były
ledwie widoczne przez jaśniejącą w słońcu mgiełkę poranka, ale stojąca dalej od
niskiego słońca Wielisławka, tym razem rozpoznana od pierwszego spojrzenia,
była czysta, ostro narysowana na tle błękitu, tylko dołem otulona cienką woalką
delikatnych mgiełek. Wąskie pasemka białych wacików tkwiły jeszcze u podnóży
wzgórz, sięgały niższych przełęczy, ale było ich coraz mniej.
Szedłem wokół
wzgórza granicą lasu i pól, wracałem żeby raz jeszcze popatrzeć na słoneczny
przestwór, siadałem wystawiając twarz ku słońcu i szedłem dalej patrząc na moje
góry.
Do
wioski wróciłem zachodnim zboczem Skąpej, drogą wyjątkowej urody. Była to
okrężna trasa, wszak miałem iść na wzgórza po drugiej stronie szosy
sędziszowskiej, ale koniecznie chciałem zobaczyć, gdzie się ta dróżka zaczyna w
wiosce. Zobaczyłem i na wszelki wypadek napisałem opis, bo moja pamięć nie
zawsze się mnie słucha.
Szczerze
mówiąc słucha się mało kiedy…
Problem
ze znalezieniem drogi prowadzącej na zbocza wzgórz i zaczynającej się w wiosce
polega na ich pogmatwanym biegu i na zwartej zabudowie wzdłuż szosy. Z daleka,
z przeciwległego wzgórza, widać dróżkę biegnącą pod górę, ale z bliska, gdy
stoi się wśród domów, na ogół nie widać jej początku. Nierzadko zaczyna się za
stodołą gospodarstwa, konieczne jest wtedy przejście przez podwórze, a rzadko kiedy
można uzyskać informacje od mieszkańców. Nie tylko z powodu wczesnej pory, ale
także częstej obojętności ludzi na góry wśród których mieszkają. Gdy zapytałem
kogoś w Sokołowie o dojście na Skąpą, mój rozmówca nie wiedział o czym mówię, a
góra wznosiła się za jego plecami.
Z
tego powodu na zbocza Rakarza poszedłem żółtym szlakiem, ale później znalazłem
dogodniejszą drogę. Obie schodzą się pod wzgórzem, przy wielkim polu kukurydzy.
Usycha już, nie wiem, czy zapomniana, czy tak późno zbiera się to zboże. Zerwałem
jedną kolbę, była dorodna, zdrowa, równa i żółciutka; szedłem drogą pogryzając
ziarna.
Rzadko
kiedy pędzę na szlaku, chyba że ciemno się robi a do samochodu mam jeszcze
daleko, ale dzisiaj, w ten słoneczny dzień, wędrowałem wyjątkowo powoli, często
siadając gdzieś, gdzie widoki były szczególnie ładne. Było tak ciepło, że
plecak spęczniał zdjętym ubraniem – już przed południem miałem na sobie tylko
T-shirt i wiatrówkę – ja, zmarzluch wyjątkowy.
Kręciłem
się po zachodnim zboczu Rakarza chcąc znaleźć dogodne przejście przez las na
drugą stronę zbocza. Na mapie droga była, na zboczu nie, ale czasu miałem dość,
no i przecież nie cel, a droga jest ważna. Ta była naprawdę ładna – słońcem,
urozmaiceniem i dalą. Drzewa, a zwłaszcza buki, dęby, sporo rosnących tam
czereśni, oczywiście klony i brzozy, stały kolorowe, świecące w słońcu paletą
ciepłych barw, pola zielone oziminą, niebo błękitne, słońce na twarzy, łagodny
wiatr we włosach, droga przede mną – czegoż trzeba więcej?
Drogę
przez las znalazłem w innym miejscu, a wyszedłem nią na rozległe, uroczo
pofałdowane pola między Owczarnią, Rakarzem a Wygorzelem. Szedłem ładną dróżką,
a że ona też szła przede mną, wspólnie doszliśmy do ruin pałacu w północnej
części Sokołowca. Nie tylko pałac jest tam w ruinie, ale i wiele okazałych
kiedyś i solidnych budowli folwarku. Tylko jeden czy dwa małe budynki są
częściowo zamieszkałe.
Jak
mieszkać wśród niechcianych i opuszczonych domów bez dachów, domów patrzących
na nas ślepymi oknami bez futryn? Jak można dobrze mieszkać wśród ruin? Nie
wiem; ja czułbym się tam źle.
Zawróciłem
i znowu ruszyłem przed siebie, wpatrzony w uśmiechniętą drogę przede mną.
Wspomniałem pierwszą moją wędrówkę tutaj, chyba sprzed trzech lat. Wszedłem
wtedy w wylot wąwozu Piekiełko idąc jego dnem, ale ze względu na skrajną
uciążliwość marszu, szybko wszedłem na zwieńczenie wąwozu. Na otwarte
przestrzenie wyszedłem gdzieś tutaj; wtedy spodobało mi się to, co widziałem.
Dzień też był słoneczny, wrześniowy, bo pamiętam pełno błyszczących kasztanów
leżących na drodze. Gdzieś tutaj musi rosnąć kasztanowiec! – oto moja myśl
odkrywcza. W ten sposób ułożył mi się plan: odtworzyć tamtą moją trasę i
znaleźć źródło strumienia płynącego wąwozem Piekiełko.
Źródło
– czarujące i tajemnicze miejsce, dar natury dla ludzi i zwierząt.
Kasztanowiec
znalazłem nadspodziewanie szybko, rozpoznałem też drogę którą wtedy szedłem.
Poszedłem i dzisiaj, ale zaprowadziła mnie na zbocze Wygorzela, czyli w bok od
spodziewanego miejsca. Siedząc na brzegu lasu, przypomniałem sobie wędrówkę
polem po wyjściu z lasu i spotkanego tam węża (żmija zygzakowata, zaskroniec? –
nie wiem) złotego koloru. Pamięć dziwne drobiazgi potrafi pamiętać… Poszedłem
więc wzdłuż lasu i nadspodziewanie szybko znalazłem początek wąwozu; mapa tym
razem okazała się być dokładna.
Nie
ma tam takiego źródła, jakie chciałem zobaczyć. Woda wycieka spod liści i
próchniejących gałęzi zalegających błotniste dno wąwozu. Piekielnie trudno nim
iść, to niesamowicie dzikie miejsce. Zaraz na początku, może po dwudziestu
metrach, jest skalny uskok dwumetrowej wysokości, później jest jeszcze
trudniej. Po stu metrach zawróciłem; jeśli kiedyś będę chciał wykończyć siebie
lub buty, przejdę cały wąwóz, a ma on około półtora kilometra długości.
Z
półmroku wąwozu, z plątaniny kamieni, chaszczy i martwych drzew, wyszedłem na
otwartą przestrzeń i z ulgą uśmiechnąłem się do słońca.
Poszedłem
jeszcze raz na zbocze Owczarni. Szedłem zarastającą, starą, nieużywaną drogą.
Kiedyś musiała być ważnym traktem, jeszcze rosną na nim dęby i czereśnie. Z
lubością stawałem pod nimi, bo dla mnie samotne drzewa rosnące wśród pól mają
wyjątkowy urok.
Lubię patrzeć w dal spod wychylonych nisko gałęzi drzew, a
widziałem je nie nagie, jak zwykle widuję drzewa w czasie swoich z konieczności
zimowych wędrówkach, a w kolorach jesieni i w słońcu – cenna dla mnie odmiana.
Słońce
świeciło cały dzień; czasami prześwitywało zza woalki leciutkich białych
chmurek rozmazanych na błękicie nieba, ale świeciło. Teraz, w połowie
listopada, świecenie słońca było dla mnie niczym uśmiech radości na zasmuconej
na ogół twarzy kobiety, z którą przeżyło się dziesięciolecia.
Pokręciłem
się jeszcze trochę po okolicy, w końcu, widząc niskie słońce, poszedłem ku
drodze, która miała przeprowadzić mnie przez lasy na drugą stronę szczytów,
bliżej Sokołowca. Mam nadzieję na zapamiętanie tej i innych dróżek, czasami
przemyślnie ukrytych, bo niewątpliwie wrócę tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz