Dzień pięćdziesiąty pierwszy.
Wojcieszów,
Zadora, Lipna, Garb, Kapela, wieś Dobków, Zadora, Wojcieszów.
Wejście na Zadorę rozpocząłem z głównej ulicy Wojcieszowa. Nie wiedząc którędy iść, wybrałem drogę wzdłuż cmentarza, bo ta była
łatwa do odnalezienia; później okazała się niezbyt wygodną, ale takie moje
wybory stają się tradycją, należy więc je pielęgnować. Gdy wstążka asfaltu
skończyła się, przeciąłem pas lasu, wdrapałem się na strome z tej strony zbocze
i byłem na szczycie.
Zadora.
Podoba mi się to słowo, ma w sobie coś zadziornego, ostrego i… szlachetnego?
Wiem, że tak nazywa się herb szlachecki, ale nie znam etymologii tego słowa;
niejasno kojarzy mi się z ogniem.
Słońca
nie było ani śladu, ciemne chmury nie zapowiadały ładnego dnia. Po trzech
słonecznych dniach patrzyłem na chmury nie tyle z niechęcią, co z odrobiną
zdumienia - nie ma słońca? Widok ze szczytu jest ładny: największe kaczawskie
szczyty widać po drugiej stronie doliny wypełnionej domami miasteczka, a za
nimi lub u ich stóp wiele drobiazgu kaczawskiego.
Jak zwykle zabawiałem się
identyfikacją gór i górek, gdy zobaczyłem mgłę szybko podnoszącą się ponad domy
i przesuwającą się po zboczach wprost na mnie. Poczułem smutną bezradność.
Chodziłem po szczycie, patrzyłem w przeciwną stronę, na Lipną, bo i tam widoki
są ładne, a później z ulgą zobaczyłem, że mgła zatrzymała się, a nawet jakby
cofała, zapewne przestraszona moją doń niechęcią.
Ze
wzgórzem Lipna miałem kłopoty. Otóż z mapy (później dowiedziałem się, że i z
mojej encyklopedii Sudetów) wynika, że to wzgórze jest niższe od Zadory, a ja
wyraźnie widziałem, że jest sporo wyższe. Poza tym zbocza są tam tak
urozmaicone, poprzerastane zagajnikami, nitkami drzew wzdłuż miedz czy uskoków,
że trudno o dokładne rozeznanie - tym bardziej, że mapa pokazuje okolicę nieco
inaczej. Dość, że dobrą godzinę łaziłem po zboczach i przymierzałem mapę do
otoczenia. Podobnie było ze znalezieniem przejścia, niezalesionego pasa, którym
można przejść w stronę Garbu. W czasie swoich wędrówek wiele razy mam
wątpliwości, nie raz coś pomylę, ale dzisiaj szło mi jak po grudzie; na pewno z
powodu braku słońca! – stwierdziłem w końcu.
Nie
znalazłem skał Kazalnicy. Co prawda nie szukałem ich zbyt pilnie, a siedzą
gdzieś między drzewami, ukryte przede mną; kiedyś pójdę tam i znajdę je.
Wątpliwości
co do wzajemnej wysokości Zadory i Lipnej zostały, pozostałe udało mi się
wyjaśnić, i ruszyłem dalej, ku Garbowi, a później zboczami wzniesień w stronę
wzgórza Kapela.
Garb
jest właściwie garbikiem mniejszym nawet od Owczarka pod Radzimowicami, który
kiedyś zdziwił mnie swoją małą wysokością względną, a gdy skręciłem w stronę
Kapeli, znowu naszły mnie wątpliwości co do nazw wzgórz; ech, nie był to mój
dzień. Kupić GPS? Żeby mnie prowadzić jak niewidomego? A w życiu!
Na
stokach wzgórz schodzących od południa do Dobkowa byłem po raz pierwszy.
Rozglądałem się po nieznanych mi zboczach i znowu przymierzałem mapę do okolicy
chcąc dokładnie wiedzieć gdzie jestem i gdzie jest Kapela. Trafiłem na duże
pole przeoranego, zarośniętego badylami, ugoru; szło się ciężko, ale szedłem
przyciągany widokiem wzgórza przede mną. Było to jedno z tych setek
bezimiennych wzgórz kaczawskich wyrastających wśród pól, łąk lub w lasach,
wzgórz nieodwiedzanych i nieznanych, o których pamiętają tylko zwierzęta. To
otoczone jest polem – wielką płaszczyzną wyrównaną chytrym pługiem podchodzącym
pod szczyt broniony szpalerem krzaków i drzew. Jedno z lubianych przeze mnie
miejsc: granica cywilizacji i dzikiej przyrody, koniec nienaturalnej,
przemienionej przez człowieka przestrzeni, i początek naturalnego,
niekontrolowanego życia. Z jednej strony zasiew, jedna roślina powtórzona
krocie tysięcy razy, z drugiej rozmaitość, czasami oszałamiająca, stosunkowo
nielicznych roślin; tam nudne uporządkowanie, tutaj żywiołowa chaotyczność. Gdy
stoi się na granicy, jeden krok zmienia światy.
Szczyt
upodobały sobie ptaki. Sądząc po odgłosach, musiało być ich tam mnóstwo, a
kłóciły się o coś wielce ważnego, bo ich krzyki czyniły wrażenie. Miło mi było
je słuchać. Później nie wiadomo po co wgramoliłem się na jakieś strome, lasem
zarośnięte wzgórze (wiadomo: bo było i stało na wprost mnie); w drodze
powrotnej trafiłem na długie ogrodzenie szkółki leśnej, przedzierałem się przez
gęsty młodniak bukowy, a pędy malin łapały mnie za buty.
Doszedłem
do strumyczka tak ładnego, tak czystego i dźwięcznego, z jasnym dnem pełnym
wymytych kamyczków, że dłuższą chwilę stałem nad nim, patrząc i słuchając. W
końcu przechodząc pomyślałem, że moja niechęć postawienia zabłoconego buta w
jego nurcie jest nieco irracjonalna; może i taka była, ale podobała mi się.
Odetchnąłem
na stoku małej górki, w dużej części zjedzonej przez nieczynny już kamieniołom.
Niżej, między drzewami, w głębokiej wyrwie, widziałem ruiny wapiennika, który
karmiono skałami tego wzgórza. Wokół otwarta przestrzeń, dalekie widoki i
słońce.
Słońce,
które jednak zaświeciło i nic więcej się nie liczyło.
Myślę,
że to dzięki słońcu skończyły się moje niepewności i łażenie gęstwinami, a
zaczęła się przyjemna wędrówka. Z tego miejsca zobaczyłem następny swój cel –
wzgórze Kapela. Robiło wrażenie stromością zbocza w porównaniu do łagodności
wzgórz w tej okolicy. Poszedłem ku niemu na przełaj, przez pola, po tłustych,
błyszczących pod słońce, skibach przewróconej ziemi; ładnie wyglądają, ale
pierońsko ciężko idzie się po nich.
Listopadowe
kwiaty! Wielka kępa niebieskich przetaczników, wiele nieznanych mi żółtych
kwiatów, tu i ówdzie spóźnione chabry, sporo iglic, czasami stokrotki, a na
stromym podejściu na Kapelę przysiągłbym, że widziałem kwitnącą poziomkę.
Gdy
stanąłem u stóp wzgórza, poznałem powód stromości: strumień, mimo iż niewielki,
ale z tych ładnych, czystych i jasnych, wyżłobił sobie koryto dużej głębokości;
cóż, mówi się, że cicha woda brzegi rwie. Rwie, zwłaszcza, gdy ma na to
naprawdę dużo czasu.
Na
szczycie Kapeli (wzgórze tylko od strony strumienia jest wysokie i strome) stoi
kapliczka, wotum dziękczynne ufundowane przez dawnego mieszkańca Dobkowa, a
obok duży krzyż. Na kamiennej płycie wykute są słowa Jana Pawła II:
„Tylko
pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem.”
Poczułem
smutek. Oto pozbawia się mnie, nie chrześcijanina, polskości.
Ciekawe,
czy ktoś, kto kazał wykuć tutaj te słowa, zastanowił się nad ich wymową, nad ich
bezmyślnością i głęboką niesprawiedliwością…
Obok
wzgórza biegnie urocza droga polna. Według mapy nie prowadzi tam gdzie chciałem
iść - w stronę Zadory i dalej do Wojcieszowa - ale jest tak ładna, że poszedłem
nią w dół, do Dobkowa, żeby chociaż ten jej kawałek przejść. W wiosce znalazłem
drogę obiecującą poprowadzić mnie w stronę Zadory, a oznaczona jest czarnym
kolorem – lokalny to szlak, niezaznaczony na mapie. Poszedłem nią; obietnicę
spełniła doprowadzając mnie w okolice Lipnej.
Droga
ładna, widoki wokół też, ciepły i słoneczny dzień, więc gdzie się spieszyć?
Usiadłem na pniaku wrośniętym w miedzę.
Miedze,
miniaturowe ogrody natury: rozmaitość roślin, kolory kwiatów, wysokie, szumiące
na wietrze trawy i zapachy. Tuż obok skiby czerwonawej ziemi, a daleko
Ostrzyca, która znalazła sobie miejsce w obniżeniu między Skąpą a Sokołowską
Górą.
Gdy
wyszedłem z lasu, szlak kazał mi iść w lewo, więc zostawiłem go, spodziewając
się na wprost Lipnej. Była niezupełnie na wprost, ale dzięki odchyleniu
poznałem ładny stok niezauważony rano.
Zadorę zobaczyłem z daleka i przywitałem
jak starą znajomą. Poszukałem Ostrzycy -
zobaczyłem ją niewiele przesuniętą, nadal między szczytami Sokołowskich
Wzgórz.
Niskie
już słońce stało nad masywem Skopca, ale że miasteczko i samochód były blisko,
uznałem, że mam jeszcze trochę czasu i poszedłem raz jeszcze na Lipną. Ładnie
tam jest, na pewno wrócę na tamte stoki.
Zachód
słońca w górach… Wiele razy próbowałem oddać słowami widoki i wrażenia, ale z
mizernym raczej rezultatem. Opisanie tych wszystkich barw i ich przemian nie
oddaje istoty, jest jak próba opisu mistrzowskiego obrazu lub utworu
muzycznego, które, aby poznać, trzeba zobaczyć lub posłuchać. Dzisiaj przyszło
mi do głowy, że ostatnie chwile słonecznego dnia wśród gór są jak sen. Czasami
budzimy się pamiętając tylko ogólny zarys, kontur snu, jego mało istotne
dzianie się bez szczegółów, a jeśli już, to nie tyle one są istotne, co ogólne
wrażenie silnie nasycone naszym przeżywaniem. To dlatego czasami oddychamy z
ulgą, gdy śniło się nam coś przykrego, albo odwrotnie: chcemy wrócić do snu jak
do utraconej krainy baśni. Góry w tych chwilach są jak taki sen, są bardziej
odczuwane i śnione niż oglądane.