Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 25 listopada 2014

Oczywiście w Górach Kaczawskich. Listopad.


Dzień pięćdziesiąty pierwszy.
Wojcieszów, Zadora, Lipna, Garb, Kapela, wieś Dobków, Zadora, Wojcieszów.



Wejście na Zadorę rozpocząłem z głównej ulicy Wojcieszowa. Nie wiedząc którędy iść, wybrałem drogę wzdłuż cmentarza, bo ta była łatwa do odnalezienia; później okazała się niezbyt wygodną, ale takie moje wybory stają się tradycją, należy więc je pielęgnować. Gdy wstążka asfaltu skończyła się, przeciąłem pas lasu, wdrapałem się na strome z tej strony zbocze i byłem na szczycie.

Zadora. Podoba mi się to słowo, ma w sobie coś zadziornego, ostrego i… szlachetnego? Wiem, że tak nazywa się herb szlachecki, ale nie znam etymologii tego słowa; niejasno kojarzy mi się z ogniem.

Słońca nie było ani śladu, ciemne chmury nie zapowiadały ładnego dnia. Po trzech słonecznych dniach patrzyłem na chmury nie tyle z niechęcią, co z odrobiną zdumienia - nie ma słońca? Widok ze szczytu jest ładny: największe kaczawskie szczyty widać po drugiej stronie doliny wypełnionej domami miasteczka, a za nimi lub u ich stóp wiele drobiazgu kaczawskiego. 



Jak zwykle zabawiałem się identyfikacją gór i górek, gdy zobaczyłem mgłę szybko podnoszącą się ponad domy i przesuwającą się po zboczach wprost na mnie. Poczułem smutną bezradność. Chodziłem po szczycie, patrzyłem w przeciwną stronę, na Lipną, bo i tam widoki są ładne, a później z ulgą zobaczyłem, że mgła zatrzymała się, a nawet jakby cofała, zapewne przestraszona moją doń niechęcią.

Ze wzgórzem Lipna miałem kłopoty. Otóż z mapy (później dowiedziałem się, że i z mojej encyklopedii Sudetów) wynika, że to wzgórze jest niższe od Zadory, a ja wyraźnie widziałem, że jest sporo wyższe. Poza tym zbocza są tam tak urozmaicone, poprzerastane zagajnikami, nitkami drzew wzdłuż miedz czy uskoków, że trudno o dokładne rozeznanie - tym bardziej, że mapa pokazuje okolicę nieco inaczej. Dość, że dobrą godzinę łaziłem po zboczach i przymierzałem mapę do otoczenia. Podobnie było ze znalezieniem przejścia, niezalesionego pasa, którym można przejść w stronę Garbu. W czasie swoich wędrówek wiele razy mam wątpliwości, nie raz coś pomylę, ale dzisiaj szło mi jak po grudzie; na pewno z powodu braku słońca! – stwierdziłem w końcu.




Nie znalazłem skał Kazalnicy. Co prawda nie szukałem ich zbyt pilnie, a siedzą gdzieś między drzewami, ukryte przede mną; kiedyś pójdę tam i znajdę je.

Wątpliwości co do wzajemnej wysokości Zadory i Lipnej zostały, pozostałe udało mi się wyjaśnić, i ruszyłem dalej, ku Garbowi, a później zboczami wzniesień w stronę wzgórza Kapela.

Garb jest właściwie garbikiem mniejszym nawet od Owczarka pod Radzimowicami, który kiedyś zdziwił mnie swoją małą wysokością względną, a gdy skręciłem w stronę Kapeli, znowu naszły mnie wątpliwości co do nazw wzgórz; ech, nie był to mój dzień. Kupić GPS? Żeby mnie prowadzić jak niewidomego? A w życiu!

Na stokach wzgórz schodzących od południa do Dobkowa byłem po raz pierwszy. Rozglądałem się po nieznanych mi zboczach i znowu przymierzałem mapę do okolicy chcąc dokładnie wiedzieć gdzie jestem i gdzie jest Kapela. Trafiłem na duże pole przeoranego, zarośniętego badylami, ugoru; szło się ciężko, ale szedłem przyciągany widokiem wzgórza przede mną. Było to jedno z tych setek bezimiennych wzgórz kaczawskich wyrastających wśród pól, łąk lub w lasach, wzgórz nieodwiedzanych i nieznanych, o których pamiętają tylko zwierzęta. To otoczone jest polem – wielką płaszczyzną wyrównaną chytrym pługiem podchodzącym pod szczyt broniony szpalerem krzaków i drzew. Jedno z lubianych przeze mnie miejsc: granica cywilizacji i dzikiej przyrody, koniec nienaturalnej, przemienionej przez człowieka przestrzeni, i początek naturalnego, niekontrolowanego życia. Z jednej strony zasiew, jedna roślina powtórzona krocie tysięcy razy, z drugiej rozmaitość, czasami oszałamiająca, stosunkowo nielicznych roślin; tam nudne uporządkowanie, tutaj żywiołowa chaotyczność. Gdy stoi się na granicy, jeden krok zmienia światy.

Szczyt upodobały sobie ptaki. Sądząc po odgłosach, musiało być ich tam mnóstwo, a kłóciły się o coś wielce ważnego, bo ich krzyki czyniły wrażenie. Miło mi było je słuchać. Później nie wiadomo po co wgramoliłem się na jakieś strome, lasem zarośnięte wzgórze (wiadomo: bo było i stało na wprost mnie); w drodze powrotnej trafiłem na długie ogrodzenie szkółki leśnej, przedzierałem się przez gęsty młodniak bukowy, a pędy malin łapały mnie za buty.

Doszedłem do strumyczka tak ładnego, tak czystego i dźwięcznego, z jasnym dnem pełnym wymytych kamyczków, że dłuższą chwilę stałem nad nim, patrząc i słuchając. W końcu przechodząc pomyślałem, że moja niechęć postawienia zabłoconego buta w jego nurcie jest nieco irracjonalna; może i taka była, ale podobała mi się.

Odetchnąłem na stoku małej górki, w dużej części zjedzonej przez nieczynny już kamieniołom. Niżej, między drzewami, w głębokiej wyrwie, widziałem ruiny wapiennika, który karmiono skałami tego wzgórza. Wokół otwarta przestrzeń, dalekie widoki i słońce. 



Słońce, które jednak zaświeciło i nic więcej się nie liczyło.

Myślę, że to dzięki słońcu skończyły się moje niepewności i łażenie gęstwinami, a zaczęła się przyjemna wędrówka. Z tego miejsca zobaczyłem następny swój cel – wzgórze Kapela. Robiło wrażenie stromością zbocza w porównaniu do łagodności wzgórz w tej okolicy. Poszedłem ku niemu na przełaj, przez pola, po tłustych, błyszczących pod słońce, skibach przewróconej ziemi; ładnie wyglądają, ale pierońsko ciężko idzie się po nich.


Listopadowe kwiaty! Wielka kępa niebieskich przetaczników, wiele nieznanych mi żółtych kwiatów, tu i ówdzie spóźnione chabry, sporo iglic, czasami stokrotki, a na stromym podejściu na Kapelę przysiągłbym, że widziałem kwitnącą poziomkę.

Gdy stanąłem u stóp wzgórza, poznałem powód stromości: strumień, mimo iż niewielki, ale z tych ładnych, czystych i jasnych, wyżłobił sobie koryto dużej głębokości; cóż, mówi się, że cicha woda brzegi rwie. Rwie, zwłaszcza, gdy ma na to naprawdę dużo czasu.






Na szczycie Kapeli (wzgórze tylko od strony strumienia jest wysokie i strome) stoi kapliczka, wotum dziękczynne ufundowane przez dawnego mieszkańca Dobkowa, a obok duży krzyż. Na kamiennej płycie wykute są słowa Jana Pawła II:

„Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem.”

Poczułem smutek. Oto pozbawia się mnie, nie chrześcijanina, polskości.

Ciekawe, czy ktoś, kto kazał wykuć tutaj te słowa, zastanowił się nad ich wymową, nad ich bezmyślnością i głęboką niesprawiedliwością…

Obok wzgórza biegnie urocza droga polna. Według mapy nie prowadzi tam gdzie chciałem iść - w stronę Zadory i dalej do Wojcieszowa - ale jest tak ładna, że poszedłem nią w dół, do Dobkowa, żeby chociaż ten jej kawałek przejść. W wiosce znalazłem drogę obiecującą poprowadzić mnie w stronę Zadory, a oznaczona jest czarnym kolorem – lokalny to szlak, niezaznaczony na mapie. Poszedłem nią; obietnicę spełniła doprowadzając mnie w okolice Lipnej.


Droga ładna, widoki wokół też, ciepły i słoneczny dzień, więc gdzie się spieszyć? Usiadłem na pniaku wrośniętym w miedzę.

Miedze, miniaturowe ogrody natury: rozmaitość roślin, kolory kwiatów, wysokie, szumiące na wietrze trawy i zapachy. Tuż obok skiby czerwonawej ziemi, a daleko Ostrzyca, która znalazła sobie miejsce w obniżeniu między Skąpą a Sokołowską Górą.

Gdy wyszedłem z lasu, szlak kazał mi iść w lewo, więc zostawiłem go, spodziewając się na wprost Lipnej. Była niezupełnie na wprost, ale dzięki odchyleniu poznałem ładny stok niezauważony rano. 


Zadorę zobaczyłem z daleka i przywitałem jak starą znajomą. Poszukałem Ostrzycy -  zobaczyłem ją niewiele przesuniętą, nadal między szczytami Sokołowskich Wzgórz.

Niskie już słońce stało nad masywem Skopca, ale że miasteczko i samochód były blisko, uznałem, że mam jeszcze trochę czasu i poszedłem raz jeszcze na Lipną. Ładnie tam jest, na pewno wrócę na tamte stoki.

Zachód słońca w górach… Wiele razy próbowałem oddać słowami widoki i wrażenia, ale z mizernym raczej rezultatem. Opisanie tych wszystkich barw i ich przemian nie oddaje istoty, jest jak próba opisu mistrzowskiego obrazu lub utworu muzycznego, które, aby poznać, trzeba zobaczyć lub posłuchać. Dzisiaj przyszło mi do głowy, że ostatnie chwile słonecznego dnia wśród gór są jak sen. Czasami budzimy się pamiętając tylko ogólny zarys, kontur snu, jego mało istotne dzianie się bez szczegółów, a jeśli już, to nie tyle one są istotne, co ogólne wrażenie silnie nasycone naszym przeżywaniem. To dlatego czasami oddychamy z ulgą, gdy śniło się nam coś przykrego, albo odwrotnie: chcemy wrócić do snu jak do utraconej krainy baśni. Góry w tych chwilach są jak taki sen, są bardziej odczuwane i śnione niż oglądane.



poniedziałek, 24 listopada 2014

Słoneczny listopad w Górach Kaczawskich


Wokół Skąpej w Sokołowskich Wzgórzach. Okolice Owczarni, Rakarza i wąwozu Piekiełko.



Planowałem pojechać w lasy nadbobrzańskie, w okolice elektrowni wodnych, ale jeszcze przed świtem, siedząc już w samochodzie i widząc czyste niebo, szkoda mi się zrobiło słońca i pojechałem do Sokołowca z zamiarem powłóczenia się po okolicznych wzgórzach. Dzień wstawał jasny i ciepły, perlisty i błyszczący – zaprzeczenie naszego wyobrażenia listopadowego ranka. 
Wybrana droga na Skąpą skończyła się, jak wiele innych, na podwórzu gospodarstwa – tym razem przejść dalej nie mogłem, bo każde przejście było ogrodzone. W pośpiechu, czując pilną a niespodziewaną potrzebę kucnięcia w ustronnym miejscu, wróciłem do szosy i obchodziłem linię zabudowy. Później były już tylko słońce, kolory jesieni, dal, droga i nieśpieszne wędrowanie.

Szedłem wschodnim zboczem Skąpej prosto na wschodzące słońce. Szczyty przede mną były ledwie widoczne przez jaśniejącą w słońcu mgiełkę poranka, ale stojąca dalej od niskiego słońca Wielisławka, tym razem rozpoznana od pierwszego spojrzenia, była czysta, ostro narysowana na tle błękitu, tylko dołem otulona cienką woalką delikatnych mgiełek. Wąskie pasemka białych wacików tkwiły jeszcze u podnóży wzgórz, sięgały niższych przełęczy, ale było ich coraz mniej. 




Szedłem wokół wzgórza granicą lasu i pól, wracałem żeby raz jeszcze popatrzeć na słoneczny przestwór, siadałem wystawiając twarz ku słońcu i szedłem dalej patrząc na moje góry.

Do wioski wróciłem zachodnim zboczem Skąpej, drogą wyjątkowej urody. Była to okrężna trasa, wszak miałem iść na wzgórza po drugiej stronie szosy sędziszowskiej, ale koniecznie chciałem zobaczyć, gdzie się ta dróżka zaczyna w wiosce. Zobaczyłem i na wszelki wypadek napisałem opis, bo moja pamięć nie zawsze się mnie słucha.

Szczerze mówiąc słucha się mało kiedy…






Problem ze znalezieniem drogi prowadzącej na zbocza wzgórz i zaczynającej się w wiosce polega na ich pogmatwanym biegu i na zwartej zabudowie wzdłuż szosy. Z daleka, z przeciwległego wzgórza, widać dróżkę biegnącą pod górę, ale z bliska, gdy stoi się wśród domów, na ogół nie widać jej początku. Nierzadko zaczyna się za stodołą gospodarstwa, konieczne jest wtedy przejście przez podwórze, a rzadko kiedy można uzyskać informacje od mieszkańców. Nie tylko z powodu wczesnej pory, ale także częstej obojętności ludzi na góry wśród których mieszkają. Gdy zapytałem kogoś w Sokołowie o dojście na Skąpą, mój rozmówca nie wiedział o czym mówię, a góra wznosiła się za jego plecami.

Z tego powodu na zbocza Rakarza poszedłem żółtym szlakiem, ale później znalazłem dogodniejszą drogę. Obie schodzą się pod wzgórzem, przy wielkim polu kukurydzy. Usycha już, nie wiem, czy zapomniana, czy tak późno zbiera się to zboże. Zerwałem jedną kolbę, była dorodna, zdrowa, równa i żółciutka; szedłem drogą pogryzając ziarna.



Rzadko kiedy pędzę na szlaku, chyba że ciemno się robi a do samochodu mam jeszcze daleko, ale dzisiaj, w ten słoneczny dzień, wędrowałem wyjątkowo powoli, często siadając gdzieś, gdzie widoki były szczególnie ładne. Było tak ciepło, że plecak spęczniał zdjętym ubraniem – już przed południem miałem na sobie tylko T-shirt i wiatrówkę – ja, zmarzluch wyjątkowy.

Kręciłem się po zachodnim zboczu Rakarza chcąc znaleźć dogodne przejście przez las na drugą stronę zbocza. Na mapie droga była, na zboczu nie, ale czasu miałem dość, no i przecież nie cel, a droga jest ważna. Ta była naprawdę ładna – słońcem, urozmaiceniem i dalą. Drzewa, a zwłaszcza buki, dęby, sporo rosnących tam czereśni, oczywiście klony i brzozy, stały kolorowe, świecące w słońcu paletą ciepłych barw, pola zielone oziminą, niebo błękitne, słońce na twarzy, łagodny wiatr we włosach, droga przede mną – czegoż trzeba więcej?



Drogę przez las znalazłem w innym miejscu, a wyszedłem nią na rozległe, uroczo pofałdowane pola między Owczarnią, Rakarzem a Wygorzelem. Szedłem ładną dróżką, a że ona też szła przede mną, wspólnie doszliśmy do ruin pałacu w północnej części Sokołowca. Nie tylko pałac jest tam w ruinie, ale i wiele okazałych kiedyś i solidnych budowli folwarku. Tylko jeden czy dwa małe budynki są częściowo zamieszkałe.

Jak mieszkać wśród niechcianych i opuszczonych domów bez dachów, domów patrzących na nas ślepymi oknami bez futryn? Jak można dobrze mieszkać wśród ruin? Nie wiem; ja czułbym się tam źle.

Zawróciłem i znowu ruszyłem przed siebie, wpatrzony w uśmiechniętą drogę przede mną. Wspomniałem pierwszą moją wędrówkę tutaj, chyba sprzed trzech lat. Wszedłem wtedy w wylot wąwozu Piekiełko idąc jego dnem, ale ze względu na skrajną uciążliwość marszu, szybko wszedłem na zwieńczenie wąwozu. Na otwarte przestrzenie wyszedłem gdzieś tutaj; wtedy spodobało mi się to, co widziałem. Dzień też był słoneczny, wrześniowy, bo pamiętam pełno błyszczących kasztanów leżących na drodze. Gdzieś tutaj musi rosnąć kasztanowiec! – oto moja myśl odkrywcza. W ten sposób ułożył mi się plan: odtworzyć tamtą moją trasę i znaleźć źródło strumienia płynącego wąwozem Piekiełko.

Źródło – czarujące i tajemnicze miejsce, dar natury dla ludzi i zwierząt.

Kasztanowiec znalazłem nadspodziewanie szybko, rozpoznałem też drogę którą wtedy szedłem. Poszedłem i dzisiaj, ale zaprowadziła mnie na zbocze Wygorzela, czyli w bok od spodziewanego miejsca. Siedząc na brzegu lasu, przypomniałem sobie wędrówkę polem po wyjściu z lasu i spotkanego tam węża (żmija zygzakowata, zaskroniec? – nie wiem) złotego koloru. Pamięć dziwne drobiazgi potrafi pamiętać… Poszedłem więc wzdłuż lasu i nadspodziewanie szybko znalazłem początek wąwozu; mapa tym razem okazała się być dokładna.

Nie ma tam takiego źródła, jakie chciałem zobaczyć. Woda wycieka spod liści i próchniejących gałęzi zalegających błotniste dno wąwozu. Piekielnie trudno nim iść, to niesamowicie dzikie miejsce. Zaraz na początku, może po dwudziestu metrach, jest skalny uskok dwumetrowej wysokości, później jest jeszcze trudniej. Po stu metrach zawróciłem; jeśli kiedyś będę chciał wykończyć siebie lub buty, przejdę cały wąwóz, a ma on około półtora kilometra długości.


Z półmroku wąwozu, z plątaniny kamieni, chaszczy i martwych drzew, wyszedłem na otwartą przestrzeń i z ulgą uśmiechnąłem się do słońca.

Poszedłem jeszcze raz na zbocze Owczarni. Szedłem zarastającą, starą, nieużywaną drogą. Kiedyś musiała być ważnym traktem, jeszcze rosną na nim dęby i czereśnie. Z lubością stawałem pod nimi, bo dla mnie samotne drzewa rosnące wśród pól mają wyjątkowy urok.






 Lubię patrzeć w dal spod wychylonych nisko gałęzi drzew, a widziałem je nie nagie, jak zwykle widuję drzewa w czasie swoich z konieczności zimowych wędrówkach, a w kolorach jesieni i w słońcu – cenna dla mnie odmiana.

Słońce świeciło cały dzień; czasami prześwitywało zza woalki leciutkich białych chmurek rozmazanych na błękicie nieba, ale świeciło. Teraz, w połowie listopada, świecenie słońca było dla mnie niczym uśmiech radości na zasmuconej na ogół twarzy kobiety, z którą przeżyło się dziesięciolecia.

Pokręciłem się jeszcze trochę po okolicy, w końcu, widząc niskie słońce, poszedłem ku drodze, która miała przeprowadzić mnie przez lasy na drugą stronę szczytów, bliżej Sokołowca. Mam nadzieję na zapamiętanie tej i innych dróżek, czasami przemyślnie ukrytych, bo niewątpliwie wrócę tutaj.





Kaczawska łazęga. Grzbiet Mały.


Rozwidniało się, gdy ruszyłem w drogę. Niemal okrągły księżyc rozjaśniał wokół siebie srebrzystą aureolę, a trawy zamarły pod szarym szronem. W powietrzu wisiała mgła, ale z tych jasnych i lekkich, o których wie się, że znikną gdy zaświeci słońce; czyste niebo ponad nią potwierdzało zapowiedź ładnego dnia. Gdy minąłem zabudowania, na wschodzie zobaczyłem pasma jasnych chmurek zabarwionych różem, a na wprost Stromca.

Z Czernicy szedłem boczną szosą do Płoszczyny, a więc dokładnie na tę górę. Stała ciemnym zarysem pozbawionym szczegółów na tle jaśniejącego nieba. Wydawała się większa i bardziej tajemnicza. 



W wiosce skręciłem na znany mi, zawsze chętnie odwiedzany szlak rowerowy prowadzący do Jeżowa. W planach miałem poznanie Srebrnej, sąsiadki Stromca, i innych, dalszych szczytów Grzbietu Małego. Miniony czas i moje wcześniejsze tutaj bytności nie pozbawiły dróżki jej urody. Postawiłem na miedzy plecak, piłem herbatę i patrzyłem na chmurę liści niesionych z bukowego lasu na pola.

Od strony Stromca Srebrna wydawała się być pozbawioną uroku górką miejską, z zabudowaniami niemal pod szczyt, ale gdy wszedłem na jej południowe zbocze, góra pokazała się zupełnie inaczej. Na szczycie rośnie piękny, czysty, jasny las bukowy, w te słoneczne dni listopadowe rozjaśniony feerią jesiennych kolorów. Chodziłem wśród drzew próbując uchwycić w obiektyw to, co widziały moje oczy: kolorowe liście prześwietlone słońcem. Problem w tym, że aparat bywa oślepiany słonecznymi kolorami, ja raczej olśniony. Nie wiem jak nauczyć go innego patrzenia, skupiania się na drżącym blasku słońca oglądanego przez liście buków, a nie patrzenia wprost w słońce.





Granicą lasu i pól, celując na Wapienną, biegnie dróżka pod wychylonymi konarami drzew, a po lewej, w łagodnej dolinie, rozsiadł się Siedlęcin – mozaika kolorowych kamyczków. Wyżej i dalej ledwie widoczna przez mgiełkę i pod światło, ale jak zawsze majestatyczna, ściana Karkonoszy. 


Jak każda ładna droga, i ta skończyła się szybko: wszedłem w las z zamiarem odszukania duktu zaczynającego się przy leśniczówce i prowadzącego na zbocze Wapiennej. Stojąca przy leśniczówce tablica zapraszała mnie na spacer ścieżką dydaktyczną, ale nie skorzystałem po doświadczeniach z taką ścieżką pod Wojcieszowem, ścieżką istniejącą tylko na mapie. Tamtego dnia przypadkowo znalazłem trzy tablice tej ścieżki dydaktycznej, porządnie zrobione, z ławkami; chodziłem wokół każdej z nich, nos i oczy trzymając niemal przy ziemi, ale ścieżki nie znalazłem żadnej, nawet tak małej, jak te wydeptywane przez mrówki.

Dukt znalazłem, chociaż nie od razu, i po kwadransie byłem na Wapiennej.

Miło mi było widzieć stok Srebrnej, mojej nowej znajomej, widziany z drugiej strony, ze zbocza kolejnego poznawanego wzgórza. Góry wokół widziałem w odmiennej perspektywie, nie byłem tutaj nigdy wcześniej; rozpoznawałem niemal wszystkie góry i góreczki, ale Szybowcowa spłata mi figla: pokazując tylko fragment swojego zbocza, na dodatek widzianego z nieznanej do tego dnia strony, utrudniła mi rozpoznanie. Dopiero moja metoda trzech punktów widzianych w linii prostej z początkiem w moim miejscu (metoda na pewno znana od dawna i mająca swoją nazwę, ale przecież moja, oryginalna), pozwoliła mi nabrać pewności.

Szedłem zachodnim zboczem Wapiennej, swoim zwyczajem granicą lasu i pól, właściwie jednego ogromnego pola zielonego młodziutką oziminą. Odkąd porzuciłem nie tylko oznakowane szlaki, jakże nieliczne tutaj, ale częstokroć i drogi, otworzył się przede mną przestwór nieogarniony i nieskończony; drogi miałem wszędzie.

Szedłem ciągnąc za sobą okoliczne góry. Leśnica i Łysa schowały się za Stromca, za to zza drzew wyłoniła się Ptasia, a w siodle Przełęczy Chrośnickiej pojawił się grzbiet masywu Okola. Zatrzymałem się, góry zamarły w bezruchu. Ciekawe to było i intrygujące.

Minąłem cypel lasu wchodząc na południowe zbocze i zobaczyłem małe wzgórze jak z obrazka w otoczeniu kilku domków – mapa nie podaje jego nazwy. Szedłem dalej, obchodząc Wapienną by dojść do Zadniej.

Zobaczyłem strome wzgórze, za nim mignęło mi drugie, też łyse i wyższe – Zadnia? Nie wiedziałem, identyfikację wzgórza zostawiłem na później. Zszedłem ku linii zarośli na styku obu zboczy, tam macałem nogą i kijem grząski grunt, skakałem po kępach traw, w końcu piąłem się w górę sapiąc. Po prawej, z zarośniętego lasem stoku Wapiennej, dobiegło mnie warknięcie, jakby wielkiego psiska; są tutaj ogrodzone pastwiska, więc.. Już kątem oka szukałem drogi ewakuacji, gdy warknięcie powtórzyło się – tym razem rozpoznałem odgłos mocno obciążonego dużego silnika motocyklowego. Po chwili między drzewami mignęły mi dwie sylwetki motocyklistów; jak oni potrafią jeździć w miejscach, którymi trudno przejść?

Stoki tamtych wzgórz są ładne, odkryte, widokowe, ale są to jednocześnie pastwiska pocięte ogrodzeniami, na szczęście z niskiego, pojedynczego drutu (czasami pod prądem, ale jeśli nie dotyka się go gołym ciałem, nie ma niebezpieczeństwa). Właściwie nie wiadomo, czy można tędy przejść, czy przypadkowo spotkany właściciel nie miałby pretensji. Co prawda nigdy mnie to nie spotkało, ale często spotyka niepewność płci pasącego się bydła:)

Wszedłem na to wyższe wzgórze i zakręciłem się wokół: jak tam jest pięknie! Gdy już zachłysnąłem się widokami, wyciągnąłem mapę i zidentyfikowałem wzgórze jako Zadnia; dopisuję je do swojego elitarnego klubu wzgórz najbardziej widokowych, najpiękniejszych. Będę na nie wracać; szczególnie chciałbym wrócić w porze kwitnienia krzewów różanych, których rośnie wokół szczytu bardzo dużo, i zobaczyć je w strojach panny młodej. Siedziałem na pniaku pod szczytem, popijałem herbatę i rozglądałem się. Wypiłem i dalej siedziałem. Nie chciało mi się nigdzie iść, chciałem siedzieć i gapić się na słoneczny świat u stóp.





Znowu musiałem użyć swojej metody trzech punktów, żeby upewnić się co do lokalizacji dwóch kolejnych wzgórz dobrze widocznych z Zadniej: Strzyżowej i Skowrona. Cały tamten rozległy obszar – od wsi Strzyżowiec, a właściwie dalej, od jeziora - aż do Wapiennej i Skowrona, jest bardzo ładny, urozmaicony i widokowy. Chodzi się tam gdzie oczy poniosą i wszędzie ma się przestwór ogromny wokół siebie i dal daleką albo i najdalszą. Czyżyka nie byłem pewny aż do momentu zobaczenia ze szczytu Strzyżowej fragmentu zapory; gapą zawsze byłem.

Było tak ciepło, że w plecaku niosłem nie tylko bluzę, ale i sweter zdjęty jeszcze przed południem. Czułem na twarzy ciepło słońca, a we włosach przyjemny wiatr polny – listopad podarował mi kolejny dzień wczesnojesiennej aury.


Wschodnim zboczem Skowrona biegnie prosta i długa granica łąk i lasu, w wzdłuż niej polna droga. Szedłem nią chcąc obejść las, wyjść na drugą stronę i tam skręcić ku Czernicy, a że w lesie rosły buki, skręcałem między drzewa niesyty ich kolorowego i słonecznego uroku; w ten sposób znalazłem stare wyrobisko kamieniołomów. Wiele ich jest w Górach Kaczawskich, wiele zaznaczonych jest na mapie, ale znaczna ich część jest niewielka, czasami ledwie widoczna w lesie lub pod trawami łąk. Ten jest inny, robi wrażenie: pionowa ściana wyrobiska ma jakieś 100 metrów długości, jej wysokość dochodzi do 10 metrów. W dole półmrok, dzikość skalnego rumowiska zarośniętego splątanym maliniakiem, mchy i paprocie na skalnych występach, a w górze liście buków świecące kolorami – uderzający kontrast barw i światów.



Gdzieś tam wymijały mnie dwa wybłocone quady: zatrzęsły się, zawarczały, zaklekotały i pojechały. Pomyślałem, że te maszyny gwałcą przestrzeń i drogę. Przyszła mi do głowy myśl o ich podobieństwie do dyskotek gwałcących uszy i muzykę.

Zmierzch gasił kolory, gdy łąkami schodziłem ku Czernicy.


piątek, 14 listopada 2014

Słońce, listopad i Góry Kaczawskie


Czterdziesta ósma wędrówka kaczawska.


Wyszedłem na szlak o zwykłej porze, przed wschodem, zmierzając z Chrośnicy na zbocza Lastka. Dziwny był cel przyjścia tutaj, w znane mi już miejsce z kilku wcześniejszych wędrówek: otóż tutaj umieściłem początek i koniec napisanego niedawno opowiadania, przychodząc tutaj chciałem spojrzeć na te miejsca inaczej – oczami bohaterów mojej historii, może nawet zobaczyć ich tutaj. Chciałem, aby zbocza tych gór stały się nie tylko moimi, ale i ich miejscami.

Las był mokry: kropelki wody wisiały na gałązkach, pnie drzew i kamienie błyszczały wilgotną czernią, trawy były siwe od rosy. Las był też kolorowy: żółcie i brązy w najróżniejszych odcieniach zdobiły buki, dęby i brzozy, a pod klonami szedłem po wielkich jak łopaty liściach. Wyścielały ziemię tak ładnym kobiercem, że miałem odruch omijania je swoimi zabłoconymi butami.

Gdy we wsi patrzyłem na masyw Leśniaka, jego mniejszy brat, Wywołaniec, wydawał się górować nad masywem; dopiero gdy wszedłem wyżej, już blisko szczytu Lastka, perspektywa przywróciła właściwe proporcje i należne miejsca dużemu Leśniakowi i małemu przy nim Wywołańcowi. Piszę o tym drobnym spostrzeżeniu, ponieważ zmiany w obrazie oglądanego świata, zmiany wywołane perspektywą, miejscem patrzenia, nieodmiennie zadziwiają mnie, zwłaszcza w górach. Nie ma jednego, ustalonego wyglądu góry czy pasma gór, a jest ich tyle, ile miejsc oglądania, bo z każdego wyglądają inaczej, co przecież powinno zadziwiać nas wobec niewątpliwej niezmienności gór. Czasami dziwię się obojętności ludzi wobec tego faktu.

Długo siedziałem w tamtym czarodziejskim miejscu pod szczytem Lastka, na granicy rozległych łąk i lasów; czarodziejskim swoim naturalnym urokiem, ale i jego związkiem z moją wyobraźnią, z wymyśloną historią wymyślonych ludzi. Cisza tam była, bezruch i dalekie szczekanie psa. Liczne a maleńkie kropelki wody uczepione wysokich, żółtych już traw, i najdalsze, niebieskie odległością, szczyty wschodniego pasma.







Daleki Żeleźniak rozpoznać można dzięki zwichrzonej czuprynie jego wielkich drzew szczytowych, a za nim niebieściła się falująca linia masywu Lubrzy zamykająca horyzont i Góry Kaczawskie. Po godzinie poszedłem, rozgarniając liście i zapachy, na Ptasią. Miejscami spod żółtych liści klonów nie widać było drogi, szedłem po kolorowym kobiercu jesieni. Pachniało wilgocią i liśćmi, ale też wyraźna była nuta podobna do zapachu orzechów. Pachniało jeszcze coś, nie wiem co, ale pachniało ładnie. Z przyjemnością wciągałem ten bukiet zapachów w płuca, głęboko, do dna.

Chyba zamyśliłem się idąc, bo siatkę ogrodzenia stojącego w poprzek drogi zauważyłem w ostatniej chwili; gdybym nie podniósł głowy, pewnie wszedłbym w nią. Było to na zachodnim zboczu Ptasiej, w pobliżu zaczyna się strumień płynący głębokim i ciemnym wąwozem, miejsce robi wrażenie dzikością. Przedzierałem się chaszczami, wlazłem w rozlewisko, zapadałem się na miękkim, rozmokłym gruncie zasysającym buty, szedłem zsuwając się po mokrych liściach zalegających strome zbocze. Jakaś ledwie widoczna ścieżka zostawiła mnie po chwili wśród drzew, znowu wszedłem w gąszcz, wybierając kierunek według nachyleń stoków, bo słońca nie widziałem. Podobało mi się tam.

Gdy już wyszedłem na odkryte stoki Ptasiej, a miejsca te są dla mnie jednymi z najbardziej widokowych w tych górach, zmierzałem w stronę dróżki kiedyś poznanej. Droga wbiegała, pamiętam, pod kępę drzew, meandrowała między nimi i zaraz pędziła dalej łąką ku ścianie drzew pod szczytem. Niżej przy dróżce rosła brzoza, musiała być wyjątkowo ładna, skoro zapamiętałem ją i chciałem wrócić do niej. Kępę drzew i zakręt drogi znalazłem, ale brakowało mi odczuwanego wtedy uroku; miejsce to samo, ładne, ale nie tak jak wtedy. Później uznałem, że szukam minionej chwili zapominając o zwiewności i kapryśności wrażenia, o ulotności chwili, a nierzadko i o nieokreśloności przyczyn takiego, nie innego, odczuwania. Brzoza była jednak dokładnie taka jaką pamiętałem i jak wtedy patrzyłem na nią z przyjemnością. 







Gdy trzy godziny później stałem na przeciwległym zboczu doliny, na Babińcu, wyszukałem ją i idąc długim zboczem tej góry, poprzez dolinę patrzyłem na to drzewo, na moją brzozę.

Zszedłem do szosy i usiadłem – jak kiedyś –  na murku mostku przy ostatnich domach Janówka, robiąc przerwę dla wypicia herbaty. Ruszyłem już po kilku minutach, bo tam przecież czekały na mnie południowe zbocza Babińca. Świeciło słońce, było ciepło, wokół feeria kolorów jesieni, faliste linie pól, nitki miedz, ambona ukryta wśród drzew, a tuż przy mnie srebrzyście błyszcząca nitka babiego lata. Zatrzymałem się przy pierwszych drzewach lasu; po chwili, gdy ucichło wokół mnie i we mnie, usłyszałem szelest spadających liści.







Siedziałem przy drodze, na pniu zwalonej czereśni, i po prostu gapiłem się w dal. Dobrze jest tak siedzieć w słoneczny dzień gdzieś na szlaku swoich ulubionych gór, siedzieć wsłuchując się w chwilę swojego czasu.

Blisko 2 kilometry na wschód od wioski Modrzewie jest spora, bezimienna góra. U jej południowego podnóża, już poza linią lasu, na polu, jest małe wzniesienie, też bez nazwy. Kiedyś znalazłem je idąc od tamtej wioski, później dojrzałem je stojąc na zboczu Ptasiej, i dzisiaj specjalnie dla tej górki przyszedłem tutaj. Wzgórze czekało na mnie dokładnie takie, jakie je pamiętałem: po prostu urocze – samo w sobie i widokami z niego. Wróciłem i będę wracać; pomyślę też o nadaniu swojej nazwy, jak dla Dębowego Wzgórza pod Kondratowem.






Ładną drogą schodziłem ku Czernicy, a góra na wprost mnie, Czernicka Góra wznosząca się nad domami wioski, wydawała się być dużo większa niż jest naprawdę. 



Planowałem przejść masyw Kop południowymi stokami, ale okazało się to być trudne. Łąki są tam ogrodzone, poprzedzielane zagajnikami, niektóre z nich schodzą nisko w dolinę, poszedłem więc wygodną drogą szutrową. Nie wiedziałem dokąd prowadziła, na mojej mapie nie ma jej, mimo iż droga parę wiosen już liczy, a wydawnictwo chwali się coroczną aktualizacją swoich map; jak to dobrze mieć dobre o sobie mniemanie… Szedłem tą drogą zwracając uwagę na kierunek, a że prowadziła dobrze, mimo licznych swoich zakrętów, szedłem dalej z zamiarem dotarcia do niebieskiego szlaku i dalej, przez Przełęcz Chrośnicką, wrócić do wioski i samochodu.

Dziwnym zrządzeniem losu, czy raczej jego kaprysem, droga, którą się idzie, z reguły biegnie pod górę, rzadko kiedy w dół – dzisiaj też tak było. Szedłem więc i sapałem. Pomiędzy świecącymi w słońcu brązami liści buków i żółciami klonów, w dole czerwieniły się dachy domów Czernicy.



W pobliżu przełęczy odnalazłem źródło widziane już kiedyś: ze stromej skarpy tryska ze sporą siłą jasna struga wody. W źródle jest coś niosącego radość i poczucie bezpieczeństwa, przynoszącego dobry nastrój. Źródła powinny mieć swoje ołtarzyki – jak w Grecji. Chciałbym kiedyś zobaczyć nimfę wyłaniającą się ze swojego strumienia…

W lesie od razu zrobiło się chłodniej i ciemniej. Niebo jaśniało jeszcze pogodnym błękitem, bliżej zachodniego horyzontu przechodzącym w szafran, ale dołem, spomiędzy drzew, wyłaziła szarość gasząca wszystkie kolory.



Był to pierwszy z planowanych czterech dni mojego wędrowania. Trzy noclegi miałem zarezerwowane w domu Konopka w Czernicy. Stary to dom, bodajże trzystuletni, parter ma kamienny, ze sklepieniami, piętro o ścianach szachulcowych. Właścicielka, trochę roztrzepana (ale przecież ta cecha dodaje uroku kobiecie, niezależnie od jej wieku), sympatyczna, pełna energii i pomysłów, nie zrażająca się kłopotami, opowiadała mi o ruinie tego domu kilkanaście lat temu, gdy kupiła nieruchomość. Wbrew logice postanowiła dom uratować i nakładem tytanicznej pracy uratowała.

Dom z zakamarkami, małymi okienkami i niskimi powałami, z zawsze tak ładnym połączeniem kamienia, drewna i gliny. Budzące ufność potężne mury parteru i skrzypiące strome schody na piętro. Na półeczkach i parapetach stare rupiecia: szewskie kopyto (dotykałem go, widząc po raz pierwszy od swoich lat dziecinnych), żeliwne misy, samowar albo coś do niego podobnego, buteleczki zapomnianych kształtów, ceramika, kuchenne drobiazgi pamiętające jeszcze niemieckich właścicieli domu.

Na każdym kroku widać ogrom włożonej pracy i serca. Wszędzie dostrzegałem liczenie się z kosztami i chęci zostawienia jak najwięcej oryginalnych elementów domu; co prawda tu i ówdzie widziałem też nieporadność rzemieślniczą, ale całość tworzy dom wyjątkowy, dom zupełnie inny od wymuskanych pod linię i sterylnie wychromowanych mieszkań bogatych ludzi w miastach, dom, który chciałoby się pogłaskać i posłuchać jego zadowolonego mruczenia.