Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Recenzja mojej ostatniej książki

060420

Miałem w końcu opublikować zaległy opis i zdjęcia z ostatniej mojej włóczęgi, gdy odebrałem list z wiadomością o ukazaniu się na stronie biblionetka.pl recenzji mojej książki (tutaj).

Chcąc się nią pochwalić, uzyskałem zgodę autora, misiaka 297, użytkownika Biblionetki, na publikację tutaj, na moim blogu.

Bardzo byłem ciekaw recenzji, zwłaszcza pierwszej, a to z dwóch powodów.

Wiedząc o swoich brakach pisarskich, zwłaszcza w tworzeniu romansów, wcale nie byłem pewny jej przychylności. Powodem drugim była ciekawość widzenia opowieści przez drugą osobę. Wszak tyle jest obrazów świata, ilu jest patrzących. Mój obraz tej historii nie jest bezstronny, skoro ją ułożyłem, a nadto dla mnie mogą być ważniejsze inne aspekty opowieści niż dla czytelnika, który nie jest z nią związany emocjonalnie.

Ucieszyłem się zwłaszcza z dobrego przyjęcia końcowej części historii Jasiów, ponieważ ułożyłem ją nietypowo dla romansów.

Kończę już, oddając głos misiakowi 297 z Biblionetki.

* * *



Pigmalion z Gór Kaczawskich



„- Jasiu, powiedz, który jest tutaj rok?
W jednej chwili wydało mi się, że zrozumiałem jej zachowanie i to wszystko, co widziałem i czemu się dziwiłem od rana.
- Dwa tysiące czternasty – powiedziałem.
- Sześćdziesiąt siedem lat – wyszeptała po chwili.
»Czas zwariował albo my oboje« - pomyślałem”[1].

Jaś i Jasia. Spotkali się w Górach Kaczawskich. On wędrował po szlakach, zachwycony ich pięknem, ona na niego czekała – czekała od dawna. Nie było to jednak zwykłe spotkanie. Jasia zjawiła się w Górach Kaczawskich prosto z 1947 roku. Gdy mija pierwsze zdumienie, Jaś postanawia ulec jej prośbie i zabrać ją do siebie.

To początek pięknej, kameralnej historii miłosnej. Jasia poznaje XXI wiek, a Jaś poznaje smak miłości, jakiej nie czuł do żadnej ze swych dotychczasowych dziewczyn. Obserwujemy pierwsze dni ich wspólnego życia – zachwyt sobą, ulotnymi chwilami absolutnej bliskości (na przykład przy czesaniu włosów – jakże piękna to scena!), fizyczną stroną miłości. Narrator tej historii początkowo traktuje Jasię z nieuświadomioną przedmiotowością. Widzi w niej łatwą zdobycz, zwraca się do niej protekcjonalnie per „dziewczyno”. Szybko jednak zaczyna rozumieć, że Jasia jest kimś wyjątkowym, kimś, kogo nie można tak po prostu „zdobyć”.

Pojawiają się też (wprowadzając nieco chaosu – a jednak ma to swoje uzasadnienie) obrazki z ich dalszego życia. Małżeńskie lata. Kariera muzyczna wybitnie uzdolnionej Jasi. Ci dwoje niby otwierają się na świat, ale w tej historii tylko oni się liczą. Ich miłość. Nie poznamy przyjaciół Jasia, jego poprzednich partnerek, niewiele dowiemy się o przeszłości Jasi. Wszystko jest tu sprowadzone do miłości. Miłości idealnej. Tylko czy na pewno? Czy za takie uczucie nie przyjdzie płacić wysokiej ceny?

Można się zanurzyć w tej nieco magicznej opowieści, nieobjętej prawami realnego świata. Można w nią nie wierzyć. Można mieć przeczucie, że coś w tej sielance jednak nie gra i nie chodzi tylko o to, że na tym obrazku brakuje prawdziwych rys. Zaskakujący epilog – chyba najlepsza część powieści - wiele wyjaśnia. Historia Jasi i Jasia wcale nie jest tak prosta, jak się początkowo wydaje. Dodatkowym atutem pozostaje tu ciekawy mitologiczny sztafaż, ważniejszy niż realizm.

Czy taka miłość mogła się zdarzyć? Z tym pytaniem was zostawię, zachęcając do lektury tej powieści.

[1] Krzysztof Gdula, „Miłość, muzyka i góry”, Warszawska Firma Wydawnicza 2020, s. 19.




* * *
Dodam jeszcze, że o książce pisałem tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, i tutaj.
Natomiast Ania Kruczkowska tutaj prowadzi fanpage książki.

czwartek, 2 kwietnia 2020

Kodowanie informacji a wirusy i zmiany w nas

300320

Litera jest kształtem kodującym dźwięk. Kształt nie ma związku z dźwiękiem, jest właściwie przypadkowy i może być dowolny. Dużą różnorodność tych kształtów łatwo zobaczyć, wystarczy otworzyć Wikipedię.
Na wyświetlonej wielkiej liście widać, jak dziwne i różnorodne kształty przybierają kody dźwięków, które w naszym języku są zapisywane tak prosto, jak się nam wydaje.
Tak się wydaje, bo te kształty znamy, odruchowo identyfikujemy je z dźwiękami za nimi ukrytymi. Tego naszego kodu uczyliśmy się przez lata, a płynne jego rozumienie szlifujemy do końca życia. Kłopoty ze zrozumieniem zapisanego tekstu przez osoby nieczytające, świadczą o znacznej pracy umysłowej, jaką musimy wykonać dla usłyszenia dźwięków ukrytych w kształtach liter i ich znaczeń. To nie jest czynność naturalna, jak nasze dwunożne chodzenie, chociaż i ta jest wyuczona.
Obok różnorodności kształtów graficznych symboli dźwięków, istnieje druga odmienność: ten sam kształt koduje różne dźwięki w różnych językach. U nas „w” to wu, u Anglików do „dabliu” czyli „ł”, a u Rosjan „p” to nasze „r”.
Dość tych dwóch przykładów, wiadomo, o czym piszę, zaznaczę tylko istnienie trzeciej odmienności, widocznej w językach, które symbolami, czasami zagmatwanymi, kodują słowa i pojęcia, jak na przykład w japońskim. Rozmawiałem kiedyś ze studentką japonistyki, powiedziała, że dobrze się czyta te ich symbole, ponieważ część z nich wyraża nasze stany emocjonalne, które dla pełnego opisu wymagają użycia wielu słów, a tam jest jeden „krzaczek”. Coś jak „amen” u Izraelitów – dodam od siebie.
Dla odczytania dźwięków i ułożenia ich w zrozumiałe dla nas słowa, potrzebna jest podwójna translacja: kształtów graficznych symboli na dźwięki, a te na słowa. Owszem, istnieją tutaj pewne odmienności, jak możliwość czytania ze zrozumieniem mimo braku wiedzy o prawidłowej wymowie słów, ale i wtedy są dwa etapy przekształceń.

Może wystarczy tego wstępu, przejdę do pierwszego tematu. Do DNA.
Wiadomo, że w komórkach naszego ciała jest podwójnie skręcona nić DNA zwana helisą. Na tych niciach zapisana jest informacja podzielona na geny – pojedyncze przepisy na produkcję specyficznych białek. Jest tych białek mnóstwo rodzajów i służą do budowy i odbudowy naszych ciał, do regulowania procesów chemicznych, do aktywowania określonych genów i ich wyłączania. Do wszystkiego.
Informacja zapisana jest w zadziwiający sposób, bo przypominający komputer: w systemie cyfrowym.
Taki zapis ma wielką przewagę nad zapisem analogowym, co łatwo zrozumieją ludzie pamiętający stare magnetofony i próby przegrywania kaset – każda kolejna kopia była gorszej jakości. To jak wielokrotne robienie odbitki kserograficznej z wykorzystaniem poprzedniej kopii jako matrycy.
W systemach cyfrowych można dowolną ilość razy kopiować informację bez straty jakości. Nasze techniczne sposoby tworzenia kopii cyfrowych są w stosunku do systemów wewnątrzkomórkowych bardzo prymitywne, ale i one potrafią w pewnych granicach zauważać błędy zapisu i je korygować.
Do dzisiaj pamiętam swoje oczarowanie, gdy połapałem się w sposobach zapisu cyfrowych informacji na płytach CD, o czym czytałem przed laty.
Dzięki niemal bezbłędnemu systemowi kopiowania informacji w komórkach, żyjemy jako jednostki i jako gatunek, a dzięki drobnym niedoskonałościom w tym systemie, istnieją miliony gatunków na Ziemi i my też.
Oczywiście są i różnice. Komputery posługują się system dwójkowym, DNA czwórkowym. W komputerze poziomy napięć albo lokalne zmiany właściwości krzemowych struktur, kodują cyfry, natomiast w DNA są to odpowiednie białka. Ich nazwy są dość dobrze znane: to adenina, guanina, cytozyna i tymina.
Te cztery białka tworzą litery zapisu cyfrowego. Kombinacje ustawień tych cząsteczek w łańcuchu kodują konkretną informację. Dla oddzielenia jej od innej informacji, w łańcuchu istnieją znaki start i stop, oczywiście też jako kombinacja ustawień cząsteczek białkowych.
Komórki istot żywych mają umiejętność odczytywania instrukcji i produkowania według odczytanej receptury ściśle określonych białek. A te potrafią zadziwić stopniem swojej komplikacji i rozmiarami iście miniaturowymi. Ich zróżnicowanie jest ogromne, precyzja budowy niesamowita.
Uniwersalność zapisu danych jest powszechna, to znaczy, że wszystko co żyje na Ziemi, stosuje dokładnie taki sam sposób zapisu danych potrzebnych do życia i reprodukcji.
Kształt liter, znaczenie poszczególnych „dźwięków” i całych słów, jest identyczna u wszystkich. Nie ma Japońskich krzaczków ani arabskich robaczków, nie ma trudnych do wymówienia dźwięków jak w chińskim. Na poziomie DNA świat jest idealnie jednolity, ponieważ mówi dokładnie takim samym językiem, bez odmienności kształtów symboli i ich znaczenia.
Tutaj mamy kolejny dowód na wspólne pochodzenie życia, na pokrewieństwo nas wszystkich: ludzi, małp, dżdżownic, kałamarnic, traw i bakterii. Wszyscy posługujemy się identycznym kodem, także i wirus – ten martwy odprysk życia z fragmencikiem jego cyfrowych danych. Identyczność wymowną, jeśli wyobrazi się nieskończoną ilość możliwych kombinacji zapisu: użytych białek (kształtu liter w pierwszym przykładzie), sposobów ich grupowania (układania liter w słowa), no i oczywiście znaczenia, czyli treści, jaka kryje się za dźwiękami z mojego porównania.
Bardzo trafnie nazwano wirusami złośliwe małe programiki podsyłane komputerom, przez które nasz laptop będzie zachowywał się jak chory. Można wysłać mu instrukcję ignorowania wszystkich poleceń poza jedną: mnożenia bez końca dwa przez dwa. Jeśli dla systemu operacyjnego instrukcja będzie zrozumiała, zacznie ją wykonywać. Komputer ogłuchnie i oślepnie, zajęty miliardowymi mnożeniami dwójek, albo będzie rozsyłał wirusowe programiki do innych komputerów. Bo mu tak kazano. Bo odczytał polecenie w zrozumiałym dla siebie języku i je wykonuje.
No i tutaj docieram do wirusów biologicznych.
To rzecz martwa. Nie potrafi się rozmnażać i nie przyjmuje pokarmu, czyli nie posiada funkcji najbardziej podstawowych i z życiem utożsamianych, a jakie ma niechby taka bakteria.
Składa się z fragmentu DNA (lub RNA, ale pomijam tutaj tę różnicę jako zbyt fachową) i białkowej otoczki, chociaż niekoniecznie. Skąd się ta cholera wzięła, nie wiadomo. Może jakoś się uwolniła z organizmów istot żywych, ale mówi się też o jego odwiecznym trwaniu jako pozostałości po początkach życia. Wiadomo jednak, że jest ich mnóstwo rodzajów i są w organizmach wszystkich istot żywych: w bakteriach, roślinach i zwierzętach, w tym także w ludziach.
Tutaj słowo wyjaśnienia. Biolodzy, lokując gatunki na drzewie życia, dzielą je na trzy, w uproszczeniu, królestwa, jak to oni mówią: grzyby, rośliny i zwierzęta. Człowiek jest zwierzęciem, bo nie rośliną ani grzybem. Nie tworzy się dla niego osobnego królestwa życia, ponieważ jest częścią ziemskiej fauny, z niej się wywodzi, przy czym w tym podziale nie ma nic pejoratywnego, nic ujmującego człowiekowi. To po prostu konstatacja.
Białkowa otoczka pełni funkcje pomocne przy pokonywaniu przez wirusa błony komórki, a gdy już znajdzie się w środku, jest kłopot, ponieważ instrukcja zawarta w DNA wirusa jest zrozumiała dla chemicznej maszynerii komórkowej, i prosta: kopiuj mnie, a znaku stopu nie ma. No i komórka kopiuje, zamiast zająć się wytwarzaniem białek potrzebnych organizmowi, ponieważ nie potrafi odróżnić swojego, jądrowego DNA, od wirusowego. Są one identyczne co do sposobu zapisu informacji i dla niej zrozumiałe.

W organizmach roślin i zwierząt jest system obronny, zwany immunologicznym. Ciekawy jest źródłosłów: słowo ma łacińskie korzenie, pochodzi od słowa oznaczającego uwolnienie od obciążeń. Po prostu kiedyś zaobserwowano odporność ludzi na chorobę zakaźną, którą wcześniej przeszli.
We krwi mamy cząsteczki nazywane przeciwciałami lub antyciałami. Mają bardzo techniczną budowę: przypominają nasze kombinerki, nawet mają oś pozwalającą na rozwarcie szczęk. Ich rodzajów, specyficznie dopasowanych do przeciwnika, czyli patogenu, jest mnóstwo, jest więcej, niż naszych genów, co wydaje się niemożliwe, skoro to one zarządzają produkcją wszystkich białek. Biolog, który wyjaśnił tę zagadkę, dostał Nobla. Ich ilość jest prostym odzwierciedleniem ilości rodzajów patogenów, w tym wirusów.
W naszej krwi codziennie, całe życie, trwa wojna. Najprawdziwsza wojna. Krążą oddziały zwiadowców, których zadaniem jest rozpoznanie obcej struktury białkowej, czyli na przykład wirusa, a rozpoznaną paskudą zajmują się komórki niszczące. Na określenie procesu tego niszczenia, powszechnie używa się słowa fagocytoza, a gdzieś czytałem o fagocytach jako o komórkach żernych. Adekwatna nazwa i zrozumiała, a dodam jeszcze, że pewien rodzaj komórek biorących udział w niszczeniu patogenów zwie się z angielskiego NK. Natural killers.
Mamy więc w naszej krwi nie tylko zwiadowców i specjalistów od wskazywania palcem, ale i wojowników. Giną razem z wrogiem, a wtedy do akcji wkracza nasz czyściciel, czyli sprzątacz – układ limfatyczny zbierający trupy z pobojowiska. To ostra walka, w której nikt nie przejmuje się pojedynczymi śmierciami.
W milimetrze sześciennym naszej krwi, krwinek białych jest kilka tysięcy, a milimetr jest przecież maleńką kropelką. Centymetr sześcienny to tyle, co koniec palca wskazującego, do pierwszego stawu. W takiej ilości krwi jest różnych leukocytów, czyli krwinek białych, kilka milionów, w nas całych wiele miliardów.
W ilości rodzajów przeciwciał tkwi nasza pamięć immunologiczna, pamięć przeżytych chorób.
Problem w tym, że długo i opornie idzie nam nauczenie się, jak budować szczęki chwytające nowego wirusa. Musimy się tego nauczyć chorując, przy czym, żeby mieć jakiś pożytek z nauki, przeżycie jest konieczne.
Działanie naszego systemu odpornościowego zadziwia stopniem komplikacji i różnorodnością mechanizmów, funkcjonowaniem mnogich białek i ich wzajemnymi zależnościami. To układ, który można dogłębnie poznać dopiero po latach wytężonych studiów.
Nie odbyłem ich, wiem tylko tyle, żeby czuć oszołomienie przy niechby pobieżnym zapoznaniu się z działaniem tego układu.

Wirusowi jako rzeczy łatwo jest istnieć dalej. Czyż ten jeden tylko fakt nie jest zadziwiający? Boimy się nie zębów dzikiego zwierzęcia, nie robala wijącego się w naszym brzuchu, nie drugiego człowieka z kałachem lub zaciśniętymi pięściami ani nie pioruna, zwłaszcza z jasnego nieba, a rzeczy tak małej, że widać ją tylko pod dobrym mikroskopem. Ta rzecz nie działa brutalnie i bezpośrednio, jak działa kropla podanej trucizny, ani jak kawałek ołowiu rozrywający nasze tkanki. Działa perfidnie, bo od wewnątrz, i oszukuje nas: podszywając się pod nas samych, każe kopiować siebie. My sami mnożymy ilości swoich wrogów.
Z powodu swojej martwoty i prostoty łatwo ulegają metamorfozom, tworząc odmienne swoje rodzaje. Nie same, zaznaczam, a przy wykorzystaniu gospodarzy – zainfekowanych komórek. Te ich przemiany utrudniają pracę naszego układu obronnego, ponieważ wtedy szczeki kombinerek nie bardzo pasują.
Tak przy okazji: nasze DNA, jak i innych organizmów ziemskich, trudno nazwać czymś żywym, mimo że ta struktura tkwi u źródeł naszego życia. Na pewno słyszeliście o możliwości odczytania DNA ze znalezionych fragmentów dawno nieżywych istot.
Ten fakt też jest zadziwiający. Pokazuje rozmycie granicy między tym, co żywe, a tym, co martwe, jeśli tylko przestawi się okular mikroskopu na dostatecznie duże przybliżenie. Nawet martwy wirus, w chwili gdy jego instrukcja jest odczytywana i realizowana, to znaczy gdy jest kopiowany, zatraca część swojej martwoty; wszak rozmnaża, chociaż nie „się”.

Ta kolczasta paskuda zostanie z nami. Nie ma możliwości zniszczenia wszystkich „egzemplarzy”. Po nim przyjdą inne, chociaż nie wiadomo kiedy i jakie.
Nadal uważam, że mniej jest groźny dla ludzkości, niż dla ludzkiej gospodarki. Niewiele jest szkodliwy dla bytu populacji, chociaż znacznie poważniej dla bytu zainfekowanej jednostki. Szkodliwy jest też dla psychiki ludzi i zachowań ludzkich społeczności.

Żebyśmy nie przeżywali głębokiego kryzysu gospodarczego, kto potrafi, niech się modli do swojego Boga o wsparcie biologów pracujących nad szczepionką. Inni, niedostrzegający Boga nad sobą, niech wesprą ich dobrą myślą, ten sposób też pomaga, a wszyscy, którzy mogą, niech wesprą biologów (lub szpitale) pieniędzmi, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że bogowie i fortuna jakby bardziej sprzyjali forsiastym.

Panikuję, skoro piszę o Bogu? Będąc ateistą, nie u bogów szukam wsparcia i nie o samego wirusa mi chodzi, a o to, co zrobi z nami.
Nie chcę widzieć, jak człowiek odsuwa się od człowieka, dostrzegając w nim nosiciela choroby lub śmierci. Nie chciałbym długo czekać na zobaczenie tłumu ludzi w centrum handlowym, pod estradą czy przy karuzeli. Nie chciałbym słyszeć krzyków szaleńców religijnych o bożej pomście. Nie chciałbym, żeby u ludzi utrwalił się zwyczaj witania się łokciami, zamiast uściskiem dłoni. Chciałbym natomiast móc pocałować dłoń witanej i lubianej kobiety.
W niedzielę byłem w górach. Dzisiaj wiem, że wobec zaostrzenia nakazów przebywania w domu, byłem po raz ostatni. Dobrze, że byłem. Nie przegapiłem ostatniego wyjazdu. Mam nadzieję na niezbyt długą przerwę w wędrówkach, ale teraz jeszcze trudniej powiedzieć cokolwiek o przyszłości, niż zwykle.
Na włóczędze spotkałem trójkę turystów, minęliśmy się idąc możliwie daleko od siebie. Tego odruchu omijania też nie chciałbym u siebie i innych ludzi, mimo że samotność, zwłaszcza w górach, jest przydatna, a nawet pożądana.
Jednak czasami chciałbym podejść do człowieka spotkanego na górskim odludziu, uścisnąć mu dłoń i zamienić z nim kilka słów. Bywa, że zdawkowe słowa powitania zmieniają się w ciekawą i długą rozmowę. Pamiętam takie spotkania. Mimo rzadkich moich decyzji zrobienia kroku w stronę obcego, teraz, gdy niewskazane jest ściskanie dłoni drugiemu człowiekowi ani nawet bliskie stanie przy nim, czuję, jakbym tracił coś ważnego dla mnie.
Tracimy posiadaną drobinę apriorycznej ufności w stosunku obcego, o którą i tak było trudno w anonimowym mrowisku ludzkim.
* * *
Wracam myślami do Medytacji Marka Aureliusza, i ze zdumieniem zauważam u siebie większe zrozumienie jego postaw filozoficznych i jakby skłonność ku nim.
Wszystkim tym, którzy po prostu się boją, a szczególnie tym zamykającym się na cztery spusty z zapasem wirusowych trucizn, polecam zapoznanie się ze stoicyzmem w wydaniu Marka.
Jako lekturę uzupełniającą proponowałbym coś traktującego o przypadku w życiu ludzkim.
Już wyjaśniam.
Nie wierzę w przeznaczony nam los, chociaż czasami nachodzą mnie wątpliwości. Naszym życiem rządzi, czy raczej nas popycha, przypadek. Co prawda zespolony z naszymi decyzjami. My sami tylko czasami i w ograniczonym zakresie decydujemy o tym, co nas spotyka, a przy tym wierzymy, że tylko my, że tylko nasza wola, albo chociaż głównie ona.
W tym samooszukiwaniu się nie zdajemy sobie sprawy z możliwości uruchomienia długiego ciągu zdarzeń zapoczątkowanych jedną drobną decyzją przejścia przez jezdnię tutaj i teraz.
Chłopak przeszedł na drugą stronę zobaczywszy księgarnię; widok witryny przypomniał mu o potrzebie kupienia książki na prezent. Chodząc wzdłuż regałów, trącił dziewczynę. Przeprosił, wywiązała się rozmowa. W rok później zostali małżeństwem, i byli nim do końca swoich dni.
Możliwy jest też krótki, ale radykalny ciągu zdarzeń.
Inny ciąg okoliczności, w których przypadek odgrywał niebagatelną rolę, w tym samym czasie spowodował zadzwonienie telefonu w jadącym samochodzie. Sięgając po niego, kierowca na chwilę oderwał wzrok od jezdni…
Dziewczyna wyszła z księgarni i zobaczyła zbiegowisko ludzi. Wypadek, pomyślała, i poszła w swoją stronę. Nigdy nie dowie się, że właśnie tryby machiny losu przeskoczyły i w efekcie jej przyszłe życie potoczy się zupełnie inaczej. Owe zespolenie wyboru i przypadku w jej decyzji zamążpójścia, której będzie żałowała.

Przeznaczenie, przypadek, wyrok losu? Bo przecież nie Bóg, prawda? Chociaż w tym pierwszym przykładzie…

Chciałbym kiedyś zapoznać się ze statystykami zachorowań z uwzględnieniem rodzaju i okoliczności pracy wykonywanej tej wiosny. Wydaje mi się, mam też nadzieję, na istnienie niewielkiej różnicy w ilości zarażeń między kasjerkami z Biedronki a ludźmi, którzy mogli kontynuować pracę w domu. Jeśli tak będzie, znajdę kolejny dowód na przewodnią rolę przypadku w naszym życiu.

Proszę nie odczytać tych słów jako przejawu ignorowania zasad bezpieczeństwa, bo nie są nimi.
Zasada przypadku może i ma prawo być postrzegana jako zło, jako niesprawiedliwość w naszym życiu, ale ma i lepszy wizerunek, dobrze widoczny w pierwszym moim przykładzie. Czasami nazywamy go dobrym losem, czasami szczęściem. Udało się. Powiodło się.
Niech nam wszystkim powiedzie się w te zwariowane dni.
Powiedzie się nam tym bardziej, im szybciej biolodzy przygotują szczepionkę.

PS
Informacji zawartych w tym tekście nie szukałem w internecie. Zebrałem je wcześniej, czytając książki o biologii, jednej z interesujących mnie dziedzin wiedzy.

niedziela, 29 marca 2020

Wokół mojej książki

210320
Wszędzie straszą wirusem i nakazują siedzieć w domu, a że dotychczas nie stwierdzono przenikania koronawirusów przez internet i ekrany laptopów, nie potwierdzono zarażenia przy czytaniu książek, zanurzmy się w świecie słów. Jest nie tylko bezkresny, ale i uspokajający.
W jednym z poprzednich tekstów o książce „Miłość, muzyka i góry”, pisałem (tutaj) o wzajemnym przenikaniu powieściowej historii z  rzeczywistością, fikcji z realnością, teraz chciałbym napisać o jeszcze jednej formie przenikania – dotyczącego mnie samego i bohatera opowiadania. Moich i jego cech.
Jak wszyscy moi męscy bohaterowie, Jaś jest podobny do mnie, ale nie jest moim alter ego. Tak myślę, chociaż, gdy spojrzę wstecz i wspomnę czas pisania, wydaje mi się, że czasami bliski byłem tegoż. Podobieństwa wynikają z moich niedostatków pisarskich. Brakuje mi umiejętności tworzenia postaci o złożonej i wiarygodnej osobowości, a przy tym znacznie się różniącej od mojej, dlatego nierzadko pożyczam cechy bohatera od siebie. Czy tylko taki jest powód podobieństw, tak naprawdę trudno mi odpowiedzieć. W końcu piszący zawsze pyta się siebie o sposoby zachowania i wypowiedzi stworzonych postaci. W procesie pisania te postaci istnieją tylko w nim, w piszącym, więc rozróżnienie też jest tylko w nim. Czasami trudno mi rozpoznać, czy słowa podpowiadam sobie ja sam, czy ta wyizolowana wyspa we mnie, będąca osobowością fikcyjnej postaci. Myślę, że dobrzy i mający doświadczenie powieściopisarze potrafią lepiej rozróżniać te światy w sobie i lepiej je izolować.
Obok pewnych moich rysów, postać Jasia ma niejedną cechę odmienną od moich. Ot, chociażby zauważalne u niego pantoflarstwo, którego u mnie na próżno szukać.
Ponadto powinienem zaznaczyć, że nawet tam, gdzie zabierałem głos jako autor, moje wypowiedzi bywały dyktowane zamysłem, potrzebą wypełnienia planu, czy stworzenia odpowiedniej atmosfery, czyli niekoniecznie były tożsame z moimi osobistymi odczuciami, dążeniami czy stanami ducha.
Kilka razy odwiedzając miejsca wymieniane w powieści, wspominałem odczucia, o których pisałem w książce: tego zjednoczenia fantazji i rzeczywistości, a w efekcie dostrzeżenia gdzieś na zboczach Lastka sylwetki Jasi, ale nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Kiedyś tłumaczyłem się niedostatkiem swojej wyobraźni, brakiem skupienia, ale tak naprawdę nie widziałem jej, ponieważ wcześniej docierałem do granicy owego przenikania się światów fikcji i rzeczywistości.
Przyznam jednak, że chciałbym, przynajmniej czasami, większego zatarcia tej granicy.
Dla mnie tego rodzaju przenikania osobowości autora i bohaterów, obok istniejących rozgraniczeń, są czymś niewymagającym tłumaczeń, robię to jednak chcąc zaznaczyć istnienie tej nie zawsze dobrze widocznej, zawsze jednak istniejącej granicy.
* * * *
W wolnych chwilach uzupełniam tagi moich tekstów, a przy tej okazji zapisałem adresy kilku postów, w których wspominam o powieści.
Pierwszy z nich pojawił się w parę miesięcy po napisaniu opowieści, mianowicie jesienią 2014 roku.
Oto jego początek:
„W kwietniu przyszła do mnie urocza, pożądana, fascynująca, wytęskniona, kapryśna pani Natchnienie. Przyszła i została ze mną do końca maja, odbierając mi sen i wolny czas, ale dając cudowne wieczory pełne ekscytacji i radości pisania, a odchodząc, zostawiła mi nasze wspólne dziecko: tekst.
Po raz kolejny przeżyłem dzięki niej wspaniałe godziny pobudzenia wyobraźni, niemal rozdwojenia jaźni w tworzeniu sylwetek wymyślonych ludzi i ich historii.”
* * * *
W dwa miesiące później, w chmurny dzień listopada, powróciłem na Chrośnickie Kopy i do opowieści.

„Długo siedziałem w tamtym czarodziejskim miejscu pod szczytem Lastka, na granicy rozległych łąk i lasów; czarodziejskim swoim naturalnym urokiem, ale i jego związkiem z moją wyobraźnią, z wymyśloną historią wymyślonych ludzi. Cisza tam była, bezruch i dalekie szczekanie psa. Liczne a maleńkie kropelki wody uczepione wysokich, żółtych już traw, i najdalsze, niebieskie odległością, szczyty wschodniego pasma.”

Teraz dodam, że i wtedy nie widziałem Jasiów na zboczach Lastka. Szkoda.
* * * *
Tekst o warkoczach Jasi uznawany jest przez czytelników za zbyt długi. Zajmuje w książce siedem stron, czyli dwudziestą część całego tekstu. Może faktycznie za dużo? Chciałem wyrazić w nim fascynację Jana włosami jego kobiety. Może nie wszystkie panie wiedzą, więc tutaj napiszę: wasze włosy potrafią działać jak afrodyzjak, i w naszych męskich oczach są po prostu piękne. Dodam jeszcze, że dawniej, jeszcze w początkach minionego wieku, rozpuszczenie włosów przez kobietę było postrzegane jako oznaka zgody na zbliżenie z partnerem, co taki dinozaur jak ja doskonale pojmuje, a i pamięta takie scenki ze starych filmów i książek.
Tekst o warkoczach Jasi jest tutaj.


Piszę w nim o strumykowym warkoczu, którą to nazwę nadała moja znajoma po przeczytaniu tekstu. Jaki to warkocz? Taki, który spływając od szczyt głowy, zbiera po drodze włosy wplatając je w siebie – właśnie jak strumyk zbierający po drodze swoje dopływy. Nazwy „francuski” nie znałem, a tym samym nie znał jej Jan. Szczerze mówiąc, to on w ogóle mało wiedział o fryzurach Jasi, tylko patrzył na nie i na nią maślanym wzrokiem zakochanego.
* * * *
W dwa lata później opublikowałem tutaj drugi fragment opowieści.

Był o momentach, czyli o intymnych chwilach bohaterów. Przyznam, że nie jestem zadowolony ze swojej decyzji zamieszczenia tych „momentów” w takiej formie, w jakiej się znalazły w wydrukowanej powieści. Uważam, że nie powinno się zbyt dosłownie opisywać takich chwil, a ledwie je zaznaczać, resztę zostawiając domysłowi i wyobraźni czytającego, a w tekście parę razy przekroczyłem tę wyznaczoną przez siebie granicę, na dokładkę w sposób, który mógł być lepszy. Co prawda akurat we fragmencie cytowanym w poście miary nie przekroczyłem. Ostateczną ocenę zostawiam jednak czytającym.
Ów „moment” kończy się rozmyślaniem Jana o tajemnicy, która tylko dla niego tajemnicą była.
„W końcu doszedłem do wniosku, że przecież niemożliwością jest, żeby samymi gestami tak mnie oczarowała, i w ten sposób, nie doszedłszy do źródła jej siły, znowu wróciłem do punktu wyjścia moich rozmyślań nad jej tajemnicą. Odkryłem ją dopiero wtedy, gdy spojrzałem na zapłakaną twarz Jasi w chwili znalezienia jej na Lastku: ja ją po prostu kocham.
Kocham nie za to, że ma takie czy inne przymioty, ale za to, że jest, a kochając, podziwiam taką jaką jest.”

Mężczyzna ma to do siebie, że nie dostrzega oczywistości chwytanych w lot przez kobietę, ale w końcu jakieś wady trzeba mieć, nieprawdaż? :-)
* * * *


Anna na swojej fanpage w FB zamieściła link do koncertu skrzypcowego Beethovena (tutaj). Jasie słuchali tego utworu w domu, w parę dni po poznaniu się. Był pierwszym wspólnie wysłuchanym.
Dwa koncerty skrzypcowe mam za doskonałe: właśnie ten, jedyny jaki napisał Beethoven, oraz także wspominany w książce koncert Brahmsa, jeden z dwóch przez niego napisanych, więc dodam, że chodzi o koncert D-dur.
W utworze tym partie solowe skrzypiec są szczególnie piękne. Proszę zwrócić uwagę na część drugą, w której prym wiodą skrzypce, a orkiestra milczy, zasłuchana, lub mruczy cichutkie swoje odpowiedzi. W tym wykonaniu część druga trwa od 25.30 minuty do 33.35.
W koncercie Beethovena piękno dźwięku skrzypiec i melodyki utworu są z tych, które potrafią wycisnąć łzy z oczu.

Może na tym fragmencie zakończę, resztę zostawiając na później. Ta reszta, to także Chełmiec i zupełnie odmienna historia miłości.
Dorzucę tylko garść zdjęć z Jaśkowych miejsc, oraz zdjęcie książki i czytnika mojej żony.










czwartek, 26 marca 2020

Wiosenny i sto pięćdziesiąty

230320
Z Czernicy brzegiem pól i lasów na wzgórze pod Modrzewiami, z myszkowaniem po zboczach przełomu Lipki. Polami na drogę prowadzącą pod szczyt Babińca, także wejście na sąsiedni, bezimienny szczyt. Zboczami Babińca do szosy, poznanie nowego wejścia na łąki Ptasiej. Lasami do skał między Ptasią z Lastkiem. Przejście na zachodnie zbocze i łąkami powrót do szosy. Wejście na Babiniec, odwiedzenie paru miejsc, w tym Zapomnianych Skał. Dojście do czarnego szlaku i nim powrót do Czernicy.

Oderwijmy się od wirusowych tematów, bo przez te wiadomości można się rozchorować.
Zapraszam tam, gdzie nie ma ludzi, a więc tam, gdzie jest tak, jak przed zarazą.

Pierwsza wędrówka tegorocznej wiosny i jednocześnie sto pięćdziesiąty dzień w Górach Kaczawskich. Przeszedłem nimi około trzy tysiące kilometrów. To tak, jakbym trzykroć przeszedł trasę z Ustrzyk Górnych do Świnoujścia.
Zamówiłem u Pani Aury ładną pogodę, więc wybrałem trasę widokową. Niestety, nie wziąłem pod uwagę jej wieku i związanej z nim głuchoty, w rezultacie pogoda była typowo marcowa. Miałem chwile pięknej pogody, miałem i śnieżycę ograniczającą widoczność po paruset metrów, a i ranne mgły widziałem.
Znam niewielkie i bezimienne wzgórze w pobliżu ostatnich domów Modrzewi, byłem tam parę razy, także z Jankiem. Prowadzi do niego ładna droga wśród pól, a ze szczytu widoki ma się rozległe i charakterystyczne dla tych gór.


 Jednak nie szedłem znaną mi drogą, a brzegiem lasu, chcąc posmakować tej pociągającej granicy przestrzeni. Wchodziłem też w las dla zobaczenia nowych miejsc przełomu rzeczki Lipka. Tę zadziwiającą formację geologiczną odkryłem niedawno, a dla jej urody wróciłem już parę razy.
Na ustroniu, z dala od duktów, znalazłem ładne skały i jasny, zielony skrawek lasu przy nich – wymarzone miejsce na biwak. Cisza i odosobnienie gwarantowane. Gdyby nie wczesna pora roku, miałbym dobre miejsce na przeczekanie wirusowego szaleństwa.

Widziałem duże samotne drzewo na wielkim polu (a takie drzewa mają zadziwiającą zdolność przyciągania wzroku), sarny bacznie mnie obserwujące, ale i wymęczone przymrozkami kwiaty mirabelek. Szedłem miedzą pod wychylonymi konarami pierwszych drzew lasu, zapomnianą drogą przywłaszczaną przez różane krzewy, ale też skalną grzędą szukając miejsc na postawienie stóp.
Odczuwałem radość odkrywania i wędrowania.
Daleko w głąb pola sięga coraz płytszy zarośnięty jar – ślad po strumieniu. Na brzegu lasu spina go mostek, przechodząc po nim spojrzałem na miejsce znalezienia rok temu wielkiego prawdziwka, ale dzisiaj nie było go tam; pokicał gdzieś? Woda pojawia się dużo niżej, już w lesie, tam, gdzie jar nabiera pochyłości i srożąc się kamieniami spada w głąb przełomu. Kiedyś z samego dołu szedłem dnem tego strumienia aż na pola – niezapomniana przeprawa. Już wtedy wody wiele w nim nie było, ale kamieni, także dużych złomów skalnych, było i jest aż nadto.
Dzisiaj tylko pomyszkowałem w górnej części przełomu. Widziałem dużo zrytych ścieżek zrobionych kołami motocykli, słyszałem warkot ich silników. Nie ma komu się zająć ludźmi, którzy bezkarnie rozjeżdżają cienką ściółkę lasów rosnących na skałach i straszą zwierzynę.
Za ścianą gęsto rosnących świerków zobaczyłem jakby wnękę czy przejście. Skuliłem się, złapałem za czapkę i przedarłem się na drugą stronę. Byłem w ciemnym, zarośniętym, starym kamieniołomie.
Patrzyłem na popękane ściany zarastające mchem i trawami. Skały wydawały się przygarbione starością i swoim losem. Zapomnieniem i nieprzydatnością. Może jestem pierwszym od lat człowiekiem, który tu trafił?

Na otwartej przestrzeni niechętnie porzuciłem ładną drogę, uwiedziony polnym strumieniem. Szedłem w stronę Babińca, góry o wyjątkowo rozległych, łagodnych i widokowych zboczach.
Przypomniałem sobie zdarzenie sprzed kilku lat, gdy byłem tutaj po raz pierwszy. Pomyliłem wtedy drogi, i idąc w drugą stronę, próbowałem uzasadnić widzenie pokaźnej góry po prawej. Według mapy powinna być za mną, dlaczego jest tutaj? Przecież nie przemieściła się. Pomylono coś na mapie?
Najprostsze wyjaśnienie, mojego pomylenia dróg, przyszło mi do głowy najpóźniej.
Z tamtego dnia pamiętam powolne, właściwie majestatyczne obracanie się gór – bliskich Chrośnickich Kop i nieco dalszego ale wielkiego masywu Leśniaka i Okola. Patrzyłem i dzisiaj. Powolutku i równomiernie obracały się, jakby stały na płycie gramofonu albo na podstawie, na jakiej prezentowana bywa biżuteria w witrynie sklepy jubilerskiego. Kopy widziałem dzisiaj z trzech stron. Idąc Babińcem, rozległy i urozmaicony widok ma się niemal cały czas, i to na przynajmniej pół widnokręgu. Starałem się uchwycić na zdjęciach urodę okolicy i jej przemiany. Zapewniam, że są słabym odbiciem natury.

 Nierzadko bywa tak, że jeśli już buduję jakiś plan drogi (nierzadko nie mam żadnego, kręcę się po okolicy i tyle), to bywa on budowany wokół jednego miejsca, jakby zaczynu, który rozrasta się do całodniowej trasy. Dzisiaj miałem dwa takie miejsca. Niedawno jadąc samochodem zobaczyłem u stóp Ptasiej, góry w Chrośnickich Kopach, dobre, jak mi się wydało w sekundowym rzucie oka, przejście na odkryte zbocze góry z pominięciem ogrodzonych zagród wioski. Po drugiej stronie szosy, więc na Babińcu, biegnie urocza dróżka polna pod brzozami. Kiedyś nią szedłem, niedawno patrzyłem na nią z Kop, dzisiaj chciałem ją odwiedzić.
Przejście okazało się dobre. Las nie jest zachwaszczony ani szeroki, a iść można też brzegiem sennego, na pół wyschniętego strumienia.
Źle się dzieje strumieniom, źle. Najady tracą odwieczne miejsca swojego życia i muszą, biedne, tłoczyć się niżej, tam, gdzie jeszcze jest trochę wody. A przecież wiadomo, że gdzie jest dużo kobiet, tam robi się… babiniec.
Mogę teraz poprowadzić szlak spod samych szczytów Kop w dół, tam wejść na Babińca i dalej wędrować otwartą przestrzenią aż hen, po Ostrzycę i dalej, dalej, gdzie oczy i tęsknota powiodą.
Pod szczytem Ptasiej dogoniła mnie śnieżyca wiosenna. Nie, nie kwiatek, a pożegnanie pani Zimy. W oczy kuły gnane wiatrem płatki śniegu, gdy daremnie wypatrywałem zbocza po drugiej stronie doliny. Schroniłem się między drzewa. Wcześniej myślałem o wejściu na nieodległy stamtąd szczyt, jest z niego daleki widok, ale zrezygnowałem z powodu kiepskiej widoczności. Poszedłem w stronę skał Jasia.
Stoją między Ptasią a Lastkiem, a las utrudnia rozpoznanie ukształtowania zboczy i przydzielenie ich jednej górze. Wolałbym, żeby stały na Lastku.
Idąc zaśnieżonym lasem, wśród świerków wystrojonych po zimowemu, przyszło mi do głowy pytanie: rozpoznam, gdzie skręcić, czy będę się wracał. Wracałem się, ale tylko 20 metrów, nie więcej! Tłumacząc się powiem, że zwykle szedłem z drugiej strony, a ścieżka jest ledwie widoczna wśród gęsto rosnących świerków. Przed przejściem stukałem kijem w ich ośnieżone gałęzie zagradzające mi drogę; może trzeba mi poszukać wygodniejszej ścieżki?

Dopiero dzisiaj zauważyłem wyraźne podobieństwo ściany największej skały do starego muru kamiennego, i wypatrzyłem miejsce, z którego widać Szybowcową między drzewami. Zszedłem niżej, pomyszkowałem po skalnym rumowisku znajdując jeszcze parę mniejszych skał i wróciłem na główny dukt. Było zbyt mokro, a i zimno, żeby zwyczajem Jasia podumać przy tych skałach.
Przez chwilę szukałem ścieżynki znanej mi z wejścia nią na górę, ale gdzieś mi się schowała, więc wszedłem w pierwszy boczny dukt, który wydawał się prowadzić we właściwym kierunku. Dalej źle prowadził (cóż, nie znam tak dobrze dróg masywu, jak zna Jasio), ale że wokół był gąszcz młodniaka i nie mogłem iść na przełaj, doszedłem nim do rozdroża, które poznałem. Znowu skręciłem w nieznaną drogą, pasował mi kierunek jej biegu, i tym razem trafiłem w dziesiątkę. Ładna, zielona i równa dróżka wiodła brzeziną i skończyła się zbyt szybko. Drzewa rozstąpiły się i między rzadkimi już brzozami zobaczyłem pokaźną górę. Rozpoznałem ją od razu i wiedziałem gdzie jestem.

Westchnąłem z uśmiechem. Chwila otwierania się dali przede mną, widok gór pomiędzy białymi pniami, jasna w słońcu pochyłość łąki, były piękne. Dla tej jednej chwili warto było wstawać w nocy. Dla niej jednej.
Na otwierającej się przede mną łące byłem parę razy, ale nigdy nie szedłem z tej strony. Obejrzałem się, chcąc zapamiętać brzezinową dróżkę, bo wrócę do niej. Ona też jest piękna.
Kilometr dalej, a szedłem odkrytymi, więc widokowymi stokami, mając dobry widok na Babiniec po drugiej stronie doliny, usiadłem i wyciągnąłem termos. Kilka lat temu mój kolega dał mi płat bardzo lekkiej i ciepłej pianki. Noszę ją zawsze w plecaku, służy jako podkładka pod tyłek, a dzisiaj bardzo się przydała.
Z odległości półtora kilometra patrzyłem na dróżkę pod brzozami. Patrzyłem z upodobaniem. Pierwsze zdjęcie pokazuje ją w naturalnym oddaleniu, drugie w przybliżeniu. Na tym zdjęciu widać ja pośrodku kadru. Czyż nie jest urocza?


Z takim drogami jest dokładnie tak, jak z kobietami. Potrafią czarować bez zamiaru uwiedzenia, czarują samym swoim istnieniem. Czasami czar zostaje, gdy się lepiej pozna kobietę, czasami znika nie wiadomo kiedy i dlaczego, ale znika czar jej jednej. Zostaje nienaruszony czar kobiet – jak i dróżek.
Poznana z bliska, okazała się być tylko ładna, na pewno z powodu braku słońca, jednak gdy odszedłem dalej i obejrzałem się, czar wrócił. Wraca też, gdy patrzę na zdjęcia.
Jeszcze tylko wspomnę o odwiedzeniu Zapomnianych Skał. Tę nazwę nadałem niewielkim skałom ukrytym w lasku na zboczu Babińca. One też są rozleglejsze niż podpowiadała mi pamięć. Znalazłem na nich grotę. Jest malutka, ale jest. Odkryta przeze mnie. Obok rośnie wielki jawor, jeden z największych, jakie widziałem. Poklepałem go. Czerstwy z niego staruch.

Rano, i teraz, pod wieczór, gdy szedłem w stronę Czernicy, widziałem skrawek Pogórza Izerskiego. Wyróżniała się góra Gniazdo, największa w okolicy. Jeszcze parę miesięcy temu była anonimową górą, jedną z wielu widzianych na horyzoncie, teraz jest wyróżniana pamięcią. Na swój sposób moja – niech mi Pierwsza Dama wybaczy przywłaszczenie.

Wyruszyłem w drogę powrotną pół godziny przed zachodem, ale że na szlak wyszedłem o szóstej i zrobiłem sporą pętlę, byłem zmachany. Po drodze, widząc słońce zachodzące za Ostrzycą, zatrzymałem się, wysiadłem i stojąc na brzegu pól, patrzyłem na koniec dnia.






Chyba dopiero na koniec tego dnia Aura usłyszała moją prośbę o pogodny dzień.
Nie wiem, co Prządka mi wyprzędzie w związku z aktualną hecą. Ostatnio uświadamiam sobie coraz częściej tę niewiadomą nie tylko (może nawet nie tyle) z obawy przed zachorowaniem, co ogólniej, z powodu nieprzewidywalności mojej najbliższej przyszłości. Wspominam o niej w związku z wyjazdami w góry i utrzymaniem przez pracodawcę prac w firmie, mimo wstrzymania karuzelowego sezonu i braku dochodów. Może pojadę już za parę dni, może za parę tygodni, albo jeszcze później. Nie wiem tym bardziej, że i tych gorszych scenariuszy nie mogę wkluczyć.
Jeżdżę w góry dla pozytywnego przeżywania, jedynego wartościowego celu życia jaki dostrzegam, a kiedy przyjdzie ten czas, gdy nie będę mógł pójść na szlak i zostanie mi tylko tęsknota, chciałbym mieć świadomość wykorzystania każdej danej mi sposobności. Wiem, że któraś włóczęga będzie ostatnią, dlatego nie mogę tego dnia przesiedzieć przy biurku.


























niedziela, 22 marca 2020

Skały i buty

220320



Byłem dzisiaj na kaczawskiej łazędze. Wyjątkowej, ponieważ sto pięćdziesiątej. Tyle dni spędziłem w tych górach. Głównym celem był Babiniec, rozległa i widokowa góra wznosząca się vis a vis Chrośnickich Kop. Dzień już długi, na szlak wyszedłem o szóstej, więc czasu miałem sporo. W ciągu dnia przyszedł mi do głowy pomysł na zbadanie pewnego przejścia z Babińca na Ptasią, górę w masywie Kop. Przejście okazało się dobre, a skoro byłem już na Kopach, to jakże nie przejść kilometra dzielącego mnie od skał, o których napisałem w powieści?

Oto te słowa z książki:

Tego dnia zapuściłem się w lasy masywu Chrośnickich Kop, i tam, na zupełnym odludziu, znalazłem wyjątkowo ładną skałę. Spodobała mi się podobieństwem do znanej i większej Jastrzębiej Turni w Górach Sokolich, także swoim otoczeniem i ciszą. Idealne miejsce do zastanowienia się nad minionymi zdarzeniami.”



Odludzie jest wyjątkowe. Z leśnego duktu trzeba skręcić między gęste świerki, w ledwo widoczną ścieżynę wydeptaną przez zwierzęta, i przeciskać się między gęstymi gałęziami drzew.


Pierwsze zdjęcie skał zrobiłem parę lat temu, pozostałe dzisiaj. Niestety, mokry śnieg i zimno uniemożliwiły mi podumanie w tym miejscu dumania powieściowego Jasia.

A swoją drogą uświadomiłem sobie, że jej nadałem nazwisko, jemu nie.






* * * *

Na fanpage mojej książki (tutaj), Anna, jej autorka, zamieściła cytat o butach Jasi oraz zdjęcie swoich butów górskich. Chciałem napisać o nich parę zdań.

Chyba nie popełnię gafy, jeśli napiszę, że te buty parę lat temu ofiarowałem jej w prezencie. Tamta chwila w moim kampingu stojącym w Ustroniu, nad morzem, jest we mnie. Pamiętam ją, ponieważ była wspaniałą radością z ofiarowania tych butów. Dlaczego, zapytacie? Bo te buty bardzo mi się podobały, bo je lubiłem, bo były moją maskotką. Dając prezent, poczułem oczywistą zależność: radość ofiarowania jest tym większa, im większa jest wartość przedmiotu dla ofiarującego, a tak właśnie było u mnie.

Tak więc największy prezent dałem sam sobie.

Te buty mają historię.

Był czas, gdy codziennie myszkowałem po Allegro w poszukiwaniu dobrych butów górskich. Kiedyś zauważyłem licytację ślicznie zrobionych, tradycyjnych, masywnych i nowych butów. Ich jedyną wadą był dziecinny rozmiar. Nie zostały sprzedane ani na pierwszej, ani na drugiej licytacji. Trzecia miała tak niewielką cenę, że… kupiłem je. Kupiłem jako maskotkę i taką funkcję pełniły u mnie przez parę lat. W zimie wisiały na ścianie pokoju w bazie, w czasie sezonu karuzelowego stały na blacie szafki albo w kącie łóżka. Czasami brałem je do ręki i oglądałem, zawsze z przyjemnością patrząc na ich świetne wykonanie. To prawdziwe „czerwone sznurówki”, czyli tradycyjnie zrobione buty, szyte z dobrej skóry, bez żadnych membran i innych nowoczesnych wynalazków. Tyle że malutkie, a przy tym masywne, raczej nie do chodzenia w lecie po wygodnym szlaku. To buty na ciężkie warunki. Na mokry śnieg, kamienie, na przedzieranie się przez gąszcz kosodrzewiny. Buty dla prawdziwych wędrowców górskich, nie dla niedzielnych turystów idących na Chojnik.

Kiedy pisałem powieść, stały się pierwowzorem butów Janiny Lastkowskiej, bohaterki mojej powieści. Mowa tam o butach Meindla, ale pierwotnie podałem nazwę rzeczywistego ich wykonawcy, też niemieckiej firmy Hanwag. Dopiero później zmieniłem ich markę na bardziej znaną w Polsce.

Z czasu pisania powieści pochodzą zdjęcia tych dwóch butów: małych hanwagów i wielkich lowa, moich butów. Firma Lowa też jest niemiecka, a te buty są pod paroma względami wyjątkowe. Podobnej konstrukcji (podobieństwa widać na zdjęciu) co hanwagi, ale jeszcze bardziej masywne. To buty praktycznie nie do zniszczenia. Zrobione są z bardzo grubej skóry, mają twardą podpodeszwę (dla znawców: mocna klasa C), nigdy mi nie przemokły, a przy tym są tak bardzo wygodne, że chodzić w nich można mając na stopach jedynie cienkie skarpetki. Niestety, te zalety tworzą i wadę, jedyną ich wadę: ważą trzy kilogramy. Półtora na sztukę.

Stałym zwyczajem cytat a propos z książki:



Czasami, zwłaszcza gdy Jasia wyjedzie gdzieś, oglądam jej buty w szafie. Niektóre kojarzą mi się z miłymi dniami lub zdarzeniami, a inne jakbym widział po raz pierwszy. Patrząc na te klejnociki sztuki szewskiej, wspominam bajkę o Kopciuszku i wtedy myślę, że jej autor wyobrażał sobie takie właśnie pantofelki. Nawet jej buty górskie, a ma ich kilka par, mimo iż z natury swojej są masywne i oczywiście większe od tamtych pantofelków, wyglądają jak maskotki, no bo jakże mają wyglądać jej wysokie meindle rozmiaru 37? Gdy szykuję swoje buty na górskie wędrówki, zawsze i jej butami się zajmuję. Czasami stawiam obok siebie jej buty i swoje, patrzę na nie i uśmiecham się. Właściwie to nie wiem, dlaczego.”