Jeżdżę
po Polsce. W rytmie zmian wyznaczanych cotygodniową zmianą miejsca pracy i
mieszkania zazieleniły się trawy, mlecze zakwitły drobinami słońca wśród
zieloności i w chwilę później zakurzyły się parasolkami nasion, wiśnie i
jabłonie przez jeden dzień podziwu i jedną noc zapachów oszałamiały pszczoły i
mnie, a teraz, zapomniawszy o strojeniu się i zalotach, skrzętnie zajęły się
owocami tamtego dnia. W jednym tygodniu towarzyszyła mi brzoza płacząca; w
ciągu przeprowadzek nie pamiętam już nazwy miasta, ale drzewo pamiętam. Przed
zachodem słońca stawałem przy nim tak, żeby niskie słońce prześwietlało drobne
jeszcze listki nadając im barwy złotozielonej. Długie girlandy gałęzi
nieodmiennie kojarzyły mi się z rozpuszczonymi włosami kobiety, albo z wyciągniętymi
ku mnie ramionami, a gdy podchodziłem do pnia by dotknąć jego białej kory,
gałęzie leciutko, pieściwie, muskały moją głowę.
W
innym tygodniu towarzyszył mi bez rosnący pod oknem campingu, ten sam bez,
którego pamiętam z dzieciństwa: otulający cieniem i zapachem drewniany dom
babki na wsi - wspomnienie wzbogacone ostatnio w przedziwny sposób, bo
wrażeniami Prousta - ponad czasem i przestrzenią. W innym mieście i tygodniu
duch Marcela towarzyszył mi codziennie - kwitnące głogi rosły tuż przy moim
warsztacie. Patrzyłem na nie widząc przemianę w nabrzmiewaniu: pęcznienie
maleńkich, zielonych główek, ich metamorfozę w bielejące pąki, otwieranie się,
prostowanie kolejnych płatków, odsłaniających wnętrza kwiatów gotowych na
przyjęcie zapładniającego owada; widziałem erotyzm przyrody.
W
tym tygodniu moim towarzyszem jest wierzba zwieszająca zielone kiście nad moim
mieszkaniem. Przed chwilą widziałem je prześwietlone ostatnimi dzisiejszego
dnia promieniami słońca, kołyszące się w podmuchach niespokojnego wiatru –
zwiastunie burzy zbierającej siły gdzieś za horyzontem. Były uległe, wiotkie,
zwiewne, delikatne, piękne.
Niedaleko
stąd widziałem kwitnącą akację, siostrę akacji oglądanych gdzieś i kiedyś przez
szybę jadącej ciężarówki, aleję drzew, które nie wiedzieć dlaczego utkwiły mi w
pamięci. Och, nie, przecież znam przyczynę: to ich zapach, słodko-miodowy, ale
i orzeźwiająco-wiosenny, zapach po raz pierwszy poznany do głębi w górach i od
tamtej pory z górami kojarzący się.
Burzy
jednak nie było. Mocny wiatr owionął mnie gorącym tchnieniem, zmierzwił moje
włosy i gałęzie brzozy, i pognał gdzieś dalej, a po dniu została długo gasnąca,
wielka i wspaniale kolorowa, łuna zachodu z kłębkami waty granatowymi
wierzchem, a od dołu różowymi na tle rozpalonego nieba.
Na jasnym
jeszcze niebie wyróżniała się ciemna korona wielkiego dębu – towarzysza tego
tygodnia. Wydawało mi się, że nachyla się ku mnie, zazdrosny o mój podziw
rozgwieżdżonego nieba. Z drugiej strony lampa uliczna schowana wśród gałęzi
klonu barwiła liście na złote i zielone kolory, a wszystkie one były
intensywne, nasycone. Jakiś ptak krzyknął głośno w przelocie; może szukał
swojej partnerki wśród ciemnych i cichych koron nieruchomych drzew?
Późny
wieczór upalnego dnia. Siedzę na klocku oparty o ścianę campingu, na plecach
czuję przyjemny chłód blachy poszycia. Mam na sobie tylko krótkie spodenki,
moje nagie ciało rozkoszuje się prawdziwie letnim już wieczorem. Patrzę w górę
starając się nie słyszeć głośnych rozmów kolegów przy sąsiednim wozie, patrzę
na ciemne kontury drzew i na gwiazdy między nimi. Jedna z nich porusza się
szybko, zostawiając za sobą jaśniejącą nitkę – jak w tamtą lipcową noc pod
Londynem.
To
ostatnia noc majowa… Kiedyś, w tym samym lunaparku i w taki sam uroczy wieczór,
ale w innym parku, w innym mieście, stałem wśród drzew starając się – jak
staram się dzisiaj - uchwycić chwilę – cząstkę pięknego czasu. Wtedy wydawało
mi się, że nie udało się, ale teraz, po kilku latach, wobec pamięci tamtej
chwili, tak przecież zwykłej, mało znaczącej w moim życiu, teraz myślę, że
tamta próba była udana. Może więc i dzisiejsza taką będzie.
Zapisane
w czasie podróży.
Przyciągają
mój wzrok i radują go swoją zwiewnością i beztroską, gdy biegną obok mnie,
jasną nitką przecinając kępy zmierzwionych traw. Są opiekuńcze, gdy dwiema
swoimi odnogami biorą w objęcia kępę brzóz; fantazyjnie wiją się między
drzewami i wzgórkami, beztrosko wpadają pod koła i tam giną, lub cudem
odnajdują się ponownie. Czuję osamotnienie, gdy szukam tej zgubionej między
zaroślami, a gdy pojawia się, zwykle wypływając zza drzew w niespodziewanym
miejscu, przez moment patrzę na nią nieufnie, nie mając pewności, czy jest tą
szukaną, moją, czy może tamtą zgubiłem znajdując inną, obcą, ale już po
sekundzie czuję i wiem, że jest moją nawet będąc inną.
Kapryśne,
nieprzewidywalne, zmienne, urocze ścieżki polne widziane z okna pociągu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz