190416
Codziennie, zwłaszcza w dni wiosny i lata, pojawiają się we mnie obrazy drogi, którą idę. Pracuję, czytam lub piszę, zamieram zasłuchany w swoje myśli lub tulony jestem snem, bywa, że nagle widzę obraz jednej z tych, których dziesiątki przechowuje moja pamięć. Na ogół wizja trwa tylko chwilę, jest jakby krótkim smsem: „Widzisz mnie? Jestem.” - i zaraz znika. Jednak obraz bywa też intensywniejszy i dłużej trwający, budzący trudne do opanowania pragnienie rzucenia wszystkich moich obowiązków, więzów mnie krępujących, i pójścia drogą gdziekolwiek, byle daleko.
Drogę widzę wtedy inaczej: jej meandry stają się uśmiechem, zniknięcie na zakręcie pod lasem zalotnym spojrzeniem przez ramię, dotknięcie nieba na horyzoncie obietnicami kochanki.
-Chodź, zaprowadzę cię za horyzont. Sprawię, że nigdy nie będziesz miał mnie dość. Dam ci jednoczesne spełnienie i wieczne spełnienia pragnienie. U celu będziesz i na początku swojej drogi. – szepcze droga. Nie, oczywiście, że nie szepcze, ale… słyszę ją. Ona woła mnie.
Łzy stają mi w oczach, bo wiem, że nie wyciągnę do niej dłoni, nie mogę mając swoje obowiązki.
Pozostają mi krótkie, bo jednodniowe, jesienne i zimowe rendez-vous, dni nierzadko kradzione mojej rodzinie, oraz niepewne plany na przyszłość. Pozostaje też tęsknota. Właściwie powinienem się nią cieszyć, wszak zwykłem mówić, iż jest uczuciem arcyludzkim. Bywa, że gdy dopiecze mi pragnienie wędrówki, otwieram folder ze zdjęciami dróg. Z każdej wędrówki przywożę zdjęcia, mam ich setki. Ulubione mają swoje kopie na pulpicie. Oglądając je, czasami nie patrzę na opis, starając się po szczegółach otoczenia powiedzieć sobie, gdzie było zrobione.
Marzy mi się iść drogą cały dzień, przespać się gdzieś i iść dalej. Nie wracać do cywilizacji, a być w drodze. Skłonny byłem mieć te moje pragnienie za przejaw ucieczki od codzienności, w jakiejś mierze zapewne nią jest, ale C. Sagan w swojej „Błękitnej kropce” poddał mi pod rozwagę inne wyjaśnienie.
„Przez 99,9% czasu, jaki upłynął od pojawienia się pierwszych ludzi, byliśmy myśliwymi i zbieraczami, przemierzaliśmy sawanny i stepy. (…) Pomimo wszystkich korzyści materialnych, jakie dał nam osiadły tryb życia, tkwi w nas pewien niepokój, poczucie niespełnienia. Choć od czterystu pokoleń żyjemy w wioskach i miastach, nie zapomnieliśmy wszystkiego. Nieustannie pociąga nas droga, niczym zapomniana piosenka dzieciństwa. Odległe miejsca zawsze są dla nas czymś romantycznym. Przypuszczam, że poczucie to nieprzypadkowo utrwaliło się w procesie ewolucji: było niezbędne dla przetrwania gatunku. (…) Twoje życie, życie Twoich pobratymców czy wręcz życie Twojego gatunku, drogi Czytelniku, może zależeć właśnie od tych, których dręczy niepokój, wewnętrzny zew, często niezrozumiały i trudny do wyartykułowania, tęsknota ku nieznanym lądom i nowym światom.”
Wydaje się to prawdopodobne; dość prosty jest sposób działania tutaj procesu ewolucyjnego doboru, jednak akurat takiego wyjaśnienia nie brałem pod uwagę. Mimo iż bez trudności rozumiem i przyjmuję genetyczne uwarunkowania wielu naszych cech, tutaj czuję niezgodę, bo wydaje mi się, że zapisanie w genach mojej potrzeby drogi ograbia mnie z części mojej duchowości. Dokładnie to samo czuję na myśl o genetycznych (i prokreacyjnych) źródłach miłości. Chciałbym, aby to wzniosłe uczucie i moje pragnienie drogi były tylko moimi, nie danymi mi z żaden sposób, nie narzuconymi mi przez geny otrzymane od przodków. Żebym ja i tylko ja był ich twórcą.
Dziecinny protest, wiem, ale teraz nie mam ochoty na zgłębianie zasięgu wolności mojego ducha. Teraz jest tylko droga.
Biegnie skrajem lasu i rozległych pól na zboczach Babińca, idę nią rozglądając się: niebieski odcień zieleni pól pozwala domyślać się rzepaku, więc powinny być tutaj, były nie raz, ale akurat dzisiaj pusto jest na polu. Podnoszę wzrok i widzę stado krów na wysokiej łące pod szczytem Ptasiej, a za mną ścięty stożek Stromca stoi na tle niebieskiej ściany Karkonoszy. Wspominam chwilę ciepłego, słonecznego dnia sprzed kilku laty, gdy po przecięciu Kop, między ostatnimi drzewami lasu, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tę górę. Niewiele dalej ze skalnej ściany tryska źródło, jego zimną wodą myłem twarz i gasiłem pragnienie, a odczuwane wtedy orzeźwienie i widok góry połączyły się w mojej pamięci tak, że teraz jedno wspomnienie budzi drugie…
Zamyślony, nie od razu poczułem dotyk na dłoni; obejrzałem się i zobaczyłem ją. Stała za mną i patrzyła tymi swoimi dużymi oczami; przysiągłbym, że widzę jej uśmiech. Czy to ta, która rok temu jako pierwsza podeszła do mnie? Kształt białej plamy na jej szyi wydawał mi się taki sam, ale pewności nie miałem.
-Już myślałem, że nie spotkam was. Sama jesteś?
Wyciągnąłem rękę do niej, a ona potrząsnęła głową odsuwając się nieco, jednak po chwili znowu sięgnęła do mojej dłoni.
-Mam się nie spoufalać, ale poczęstunek przyjmiesz? Dobrze, chodź.
Zdjąłem ciężki plecak i usiadłem na miedzy. Nachylony nad nim nie zauważyłem pojawienia się następnych saren: stały półkolem przede mną wpatrzone w dwie reklamówki wyciągnięte z plecaka. W jednej miałem marchew, w drugiej jabłka.
-Jeśli ty jesteś tamtą sarną, wybierzesz jabłko. – wyciągnąłem dłonie do tej pierwszej, a ona bez namysłu chwyciła jabłko.
-Więc to ty. Najodważniejsza i pierwsza. To twoje kumpelki?
Wyłożyłem jedzenie na trawę miedzy, a one sięgały po swoje przysmaki i chrupały. Patrzyłem na nie wspominając zdarzenie z poprzedniego roku. To było niedaleko stąd, po drugiej stronie szczytu Babińca. Zima była ciężka, na polach leżała gruba warstwa twardego śniegu. Zobaczywszy mnie, stado saren zaczęło uciekać, ale po kilku susach jedna z nich zatrzymała się. Szedłem w jej stronę, spojrzała za swoimi towarzyszkami, odwróciła głowę w moją stronę i… stała dalej. Zdjąłem plecak i wyciągnąłem z niego jabłko i kromkę chleba z kanapki; nic więcej nie miałem. Trzymając jedzenie przed sobą szedłem dalej. Gdy byłem kilka kroków od sarny, ta sprężyła się, jakby chciała uciekać. Położyłem jedzenie na śniegu i cofnąłem się. Chwilę patrzyła na nie nim podeszła i sięgnęła po jabłko. Mówiłem coś do niej, wyciągnąłem dłoń i ruszyłem ku niej, ale ona potrząsnęła głową i spokojnie, bez paniki, pobiegła. Tamtej zimy spotkałem ją jeszcze dwukrotnie, odpowiednio już przygotowany. To ta z plamą na szyi.
-Daj się dotknąć. Przecież nie boisz się mnie, prawda?
Położyłem dłoń na jej głowie, a ona odchyliła się, musnęła wargami moje palce i odskoczyła dwa kroki. -Idziesz już? No tak, wszystko zjedzone, to idziesz. Idź i uważaj na siebie.
Pobiegły. Sto metrów dalej zatrzymały się i patrzyły na mnie, a w chwilę później znikły między drzewami lasu.
Nieco dalej droga też się chowała wśród drzew, ale wiedziałem, że za tym niewielkim zagajnikiem znowu wybiega łagodnymi meandrami na otwarte przestrzenie. Poszedłem tam w nadziei usłyszenia jej radosnego śmiechu.
Błotnista lub piaszczysta, niknąca we mgle lub na odległym horyzoncie, przecinająca rozległy przestwór pól lub szukająca dla siebie miejsca między drzewami lasu, prosto zmierzająca do sobie tylko znanego celu lub niezdecydowanie meandrująca, rozpalona letnim słońcem lub skuta zimowym mrozem, pod słońcem lub pod zwałami sinych chmur, wśród polnych kwiatów lub burych resztek zeszłorocznego kwitnienia – zawsze ma to „coś”, czym przyciąga mnie do siebie.
Etykiety
- aborcja (3)
- agaty (3)
- Ajschylos (7)
- aleja bukowa (2)
- Anglia (2)
- antyk (6)
- Bach (2)
- bagna (1)
- Batorz (2)
- Bazaltowa Góra (2)
- Beskidy (2)
- Białe Skały (2)
- Bieszczady (11)
- biologia (8)
- Bliżów (1)
- blog (12)
- bluszcz (6)
- błędy oprogramowania blogera (2)
- Bolero (1)
- Bolesław Chrobry (8)
- Borowa (1)
- Borowy Jar (2)
- Brama Lubawska (3)
- Brusno (1)
- brzozy (85)
- brzydkie słowa (2)
- budowa S3 (15)
- budowle (22)
- buki (66)
- Bukowa Góra (3)
- buty trekkingowe (9)
- Camino de Santiago (1)
- Chełmiec (5)
- Chełmy (20)
- Chrośnickie Kopy (22)
- chwile naszego życia (29)
- Czarnystok (4)
- Czartowskie Skały (4)
- czereśnie (10)
- daglezje (2)
- deszczowa wędrówka (8)
- droga (72)
- drzewa (252)
- dzikie róże (26)
- Dzwonkowa Droga (5)
- ekologia (19)
- ekonomia (7)
- elektrownie (4)
- elektrownie wodne (7)
- elektryka (8)
- empatia (7)
- energetyka (10)
- Eos (23)
- erotyka (5)
- etymologia (9)
- ewolucja (25)
- festyny (2)
- filozofia (34)
- flash mob (1)
- fotografia (7)
- fundamentalizm (2)
- gender (5)
- geologia (10)
- Gierczyn (7)
- Gilów (3)
- Głazy Krasnoludków (2)
- głogi (8)
- głód (1)
- Gołubiew (6)
- Goraj (3)
- Gorajec (3)
- Gostków (9)
- goście (3)
- Góra Brzezińska (2)
- Góra Chełm (1)
- Góra Hołda (1)
- Góra Łysiec (2)
- Góra Marchwianego (1)
- Góra Młynarka (1)
- Górecko (3)
- górskie wędrówki (208)
- góry (239)
- Góry Bardzkie (2)
- Góry Bialskie (1)
- Góry Bystrzyckie (2)
- Góry Halińskie (3)
- Góry Izerskie (20)
- Góry Kaczawskie (239)
- Góry Kaczawskie słowem malowane (229)
- Góry Kamienne (3)
- Góry Krucze (1)
- Góry Ołowiane (5)
- Góry Opawskie (1)
- Góry Orlickie (1)
- Góry Sowie (1)
- Góry Stołowe (11)
- Góry Wałbrzyskie (39)
- Góry Złote (1)
- Grodziec (3)
- Gródki (12)
- grzyby (37)
- Guciów (1)
- Hala Izerska (1)
- himalaizm (1)
- Horyniec Zdrój (1)
- Hosznia Ordynacka (5)
- Huta Turobińska (7)
- ideologie (1)
- internet (11)
- Izera (1)
- jar (8)
- jarząb brekinia (3)
- jaskinia (16)
- Jastrzębia Turnia (3)
- jesienne wędrówki (120)
- jesień (149)
- Jędrzejówka (3)
- Józefów (3)
- Kaczawa (2)
- kamieniołomy (25)
- Kamienna Góra (1)
- Kamiennik (3)
- Kapitański Mostek (3)
- kapliczki (40)
- Karkonosze (8)
- Karpaty (2)
- karuzele (9)
- Kłonice (4)
- kobiecość (4)
- kolory jesieni (97)
- komputery (10)
- Kondraty (1)
- konsumpcjonizm (12)
- kosmos (12)
- Krasnobród (1)
- Krąglak (1)
- Krucze Skały (1)
- ksi (1)
- książka "Wrażenia i chwile" (7)
- książka o miłości (21)
- książka o miłości w górach (23)
- książki (76)
- kwiaty (144)
- Kwisa (3)
- kwitnienie (126)
- las (129)
- Lasowa Góra (1)
- Lasy Janowskie (2)
- lato (130)
- len (7)
- literatura (121)
- lodowce (1)
- logika (10)
- Londyn (2)
- Lubelszczyzna (122)
- ludzka duchowość (31)
- ludzkie wybory (49)
- lunapark (41)
- łęgi (1)
- Małe Organy Myśliborskie (1)
- mamutowce (1)
- matematyka (3)
- mgła w górach (23)
- miedze (7)
- miłorząb (3)
- miłość (11)
- Miłość muzyka i góry (32)
- mitologia (11)
- Młynarka (1)
- moczka (1)
- moja praca (94)
- mokradła (2)
- moralność (50)
- morze (22)
- motoryzacja (13)
- Mszana i Obłoga (4)
- muzyka (18)
- muzyka klasyczna (22)
- Myślibórz (1)
- najstarszy cis (1)
- Narol (1)
- natura (21)
- nauka (59)
- Nowe Górniki (3)
- obieg pieniądza (7)
- Obrocz (1)
- obyczaje (35)
- ogród (1)
- Okole (6)
- ols (1)
- Ostrzyca (9)
- Otrocz (4)
- pałac (9)
- park (13)
- Piaseczna Góra (1)
- pieniądz (9)
- Pietrzyków (1)
- piękno (49)
- piłka nożna (1)
- pisanie (75)
- plantacje (21)
- plantacje porzeczek (11)
- platan (7)
- płciowość (5)
- podróże (7)
- poezja (22)
- Pogórze Kaczawskie (68)
- pola (173)
- Polesie (2)
- polne drogi (200)
- polszczyzna (85)
- połoniny (6)
- poręba (1)
- porosty (2)
- porwaki (1)
- powodzie i susze (1)
- powódź (2)
- praca (9)
- praca w Anglii (4)
- praca w UK (5)
- prawo i sądy (5)
- programy komputerowe (16)
- Proust (18)
- przedwiośnie (26)
- Przełęcz Pojednania (2)
- przełom (6)
- przełom Lipki (7)
- przełom Pełcznicy (3)
- przemiany przestrzeni (7)
- przyroda (67)
- psychologia (16)
- ptaki (13)
- Radecznica (1)
- Radkowskie Skały (3)
- Radogost (1)
- recenzja (13)
- reklamy (11)
- religia (7)
- Rezerwat Imielity Ług (1)
- rodzina (4)
- Roztocze (125)
- ruch drogowy (8)
- Rudawy Janowickie (13)
- rzeźba (5)
- Sądreckie Wzgórza (3)
- Sichowskie Wzgórza (2)
- silniki elektryczne (2)
- skalne grzyby (6)
- skały (115)
- Skrzyczne (2)
- Słońce (30)
- smartfony (2)
- Sochy (1)
- Sokoliki (5)
- Solina (2)
- sosny (1)
- spotkanie (10)
- spotkanie w bibliotece (2)
- Stanisławów (3)
- stok narciarski (1)
- stres (1)
- strumienie (38)
- Sudeckie wędrówki (167)
- Sudety (314)
- surmie (2)
- szadź (14)
- Szczebrzeszyn (2)
- sztuka (9)
- Szum (1)
- szumy (1)
- Szybowcowa (3)
- Ślęża (3)
- śnieg i słońce (22)
- Śnieżka (2)
- Śnieżnik (1)
- śnieżyca wiosenna (6)
- Świeradów (1)
- Tanwia (1)
- technika (15)
- telefony komórkowe (9)
- telewizja (5)
- Teplice nad Metuji (1)
- Tereszpol (3)
- terroryzm (1)
- Tesla (4)
- Tokary (7)
- Trójgarb (11)
- Trójmorski Wierch (1)
- Trzebnickie Wzgórza (1)
- Trzmielowa Dolina (14)
- UNICEF (1)
- urok zwykłych chwil (32)
- wakacje (2)
- Wapielnia (1)
- Warmia (1)
- wawrzynek wilczełyko (4)
- wąwozy (28)
- wąwozy kaczawskie (7)
- wąwozy na Roztoczu (57)
- Wąwóz Książ (1)
- Wąwóz Myśliborski (4)
- wiara (8)
- wiatraki (4)
- Wielisławka (5)
- Wielka Brytania (3)
- Wielka Kopa (3)
- Wielkie Organy Wielisławskie (6)
- Wieprz (1)
- wieża widokowa (21)
- wikliniarstwo (1)
- Wilcza Góra (2)
- wilki (1)
- Wilkołak (2)
- wiosna (94)
- wirtualizacja (2)
- wirusy (5)
- Wleń (4)
- wojna (25)
- wrażenia i chwile (157)
- wrocławskie krasnale (1)
- wschód słońca (60)
- wspomnienia (25)
- wulgaryzmy (3)
- wychowanie dzieci (8)
- wydanie książki (10)
- wyposażenie górskie (5)
- Wysoka Góra (1)
- wywiad (3)
- Wzgórza Łomnickie (1)
- Wzgórze Polak (1)
- zachód słońca (48)
- Zadzierna (1)
- zamek Bolczów (3)
- zamek Chojnik (1)
- zamek Czocha (1)
- zamek Niesyto (1)
- Zapora Pilchowicka (4)
- zboża (18)
- zdebrz (13)
- zdrowie (4)
- zielarstwo (1)
- zima (124)
- zimowe wędrówki (112)
- Złotoryja (2)
- zmiany klimatu (8)
- zwierzęta (2)
- Zwierzyniec (2)
- zwyczaje (56)
- źródła (13)
- źródło Kaczawy (3)
- źródło Sanu (1)
- żniwa (12)
- życie (37)
Moja książka
Wrażenia i chwile
150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki. „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...
sobota, 23 kwietnia 2016
sobota, 16 kwietnia 2016
O wiośnie, literaturze i o górach
080416
Minęła
godzina 21, odgłosy lunaparku ucichły, światła zgasły. Dzisiaj już na pewno nie
będę wołany do pracy, mogę więc spokojnie kontynuować swój wieczór. Jeden z
tych lubianych, gdy mogąc nazajutrz wstać później, siedzieć będę jeszcze długo
po przepołowieniu nocy.
Ustawiłem
książki na półkach, uśmiechając się na wspomnienie ich wybierania z
biblioteczki w zimowym pokoju: wracałem do nich parokrotnie, za każdym razem
dorzucając kolejne. O niektórych wiedziałem, że nie przeczytam, ale może
chociaż zajrzę, przekartkuję. Po prostu chciałem mieć je ze sobą. Przy rannej kawie otworzyłem jedną. Nie,
sama się otworzyła na stronie z zakładką włożoną tam przeze mnie dawno temu.:
„Do
drugiej zasię urny z dłonią wyciągniętą
Podchodziła
Nadzieja – lecz dłoń była pusta…”
Kiedyś
te słowa wywarły na mnie ogromne wrażenie. Te, i wiele innych ze wspaniałej
poezji Ajschylosa.
„Jakże
mam cię, gdy już serce więcej
nie
boli, nazwać, panie? Maszt jesteś, nadzieja
okrętu! Słup, co wspiera strop domu! Rodziców
radość,
syn pierworodny! Ziemia zrozpaczonym
jawiąca
się żeglarzom! Pogoda wiosenna
po
długiej słocie zimy! Źródło wśród skwaru!”
Ateńczyk
pisze o długiej słocie zimowej! Ech, gdyby on tutaj zawitał! Gdyby zawitał,
zabrałbym go w Góry Kaczawskie i pokazał dziesiątki strumieni tych gór. Może
nadałby im swoje nazwy? Może jedną chociaż tragedię umieściłby pod Lastkiem?
Cytat
jest powitaniem. Pięknym powitaniem, nieprawdaż? Owszem, tyle że wypowiedziała
je Klitajmestra do swojego męża, którego w godzinę później zaszlachtowała.
„Z
dawnam już te zapasy obmyślała skrycie,
długom
na nie czekała – i otom zwycięska!
Tu
stoję, gdziem cios zadała! Spełnione dzieło.
A
jakem go zgładziła, powiem i niczego
Nie
zaprę się. Szeroki, długi płaszcz, zatratę
Pysznie
tkaną, jak wielką sieć na jego ciało
Zarzucam,
że ni uciec, ni odeprzeć ciosu
Nie
zdoła. I uderzam go dwakroć. Dwa razy
Krzyknął
– i legł bez siły. A gdy legł, uderzam
Trzeci
raz – dar dziękczynny dla onego Zeusa
Podziemnego,
co w zmarłych panuje krainie.
Padł
i ducha przez usta szeroko otwarte
Wyrzygnął
z krwi strumieniem. Bryznęła krew świeża
Z
taką mocą, że czarnym zrosiła mnie deszczem.
A
jam poczuła rozkosz, niby rola orna,
Gdy
w niej ziarno kiełkuje, a z nieba Zeusowe
Leją
się potoki…”
Wstrząsające
swoją pychą wyznanie nienawiści i zbrodni, ale rozumiem ją i skłonny byłbym
bronić jej. Wszak ten zarąbany, Agamemnon, mąż i jednocześnie głównodowodzący
wojskami greckimi, skazał na śmierć ich córkę. Była niewinną owieczką, ale
ojciec dał sobie wmówić, baran jeden, że tylko po przelaniu jej krwi odwrócą się
wiatry. Bo przecież trzeba było płynąć pod Troję, żeby ratować honor jego
brata, któremu żona przyprawiła rogi! Ech, te chłopy!
Dopisek
z soboty, 16 kwietnia.
Znowu
pada, jutro też ma być deszczowo; nie mam ochoty chodzić po górach w deszczu,
marzy mi się zobaczyć je nie tylko w wiosennej szacie, ale i w słońcu. Po pracy
pojechałem na zakupy, zaparkowałem pod biedronką i poszedłem na spacer. W
deszczu, ale zaczynam obawiać się, że nim padać przestanie, skończy się kwitnienie.
Znalazłem ścieżkę wiodącą tyłem przydomowych ogródków, szedłem nią gapiąc się
na kwiaty; nagle myśl, widokami wiosny uwolniona od przyziemnych zmartwień,
wydobyła z pamięci słowa Gilgamesza i znajdując swoiste podobieństwo,
skojarzyła je z wyznaniem Klitajmestry. Postanowiłem znaleźć te słowa, także
moją odpowiedź. W kampingu, po rozpakowaniu zakupów, usiadłem przy laptoku i
zadałem mu pytanie o Gilgamesza. Wyświetlił mi około 50 plików, w których
napisałem to imię. Aż tyle? – byłem zdziwiony. Cóż, ten utwór, chyba najstarszy
poemat świata, towarzyszy mi od wielu lat. Oddaję głos bohaterowi tego dzieła,
a słowa kieruje on do bogini Isztar.
„Gdybym cię za żonę wziął,
czym ci odpłacę? Czy dam ci suknie?
Czy olej dla ciała? Czy miałbym chlebem cię sycić i karmić? Napitkiem
napoić godnym władczyni?
Lepiej swe lica pięknie
umaluj i na rojnych ulicach przebywaj, ciało swe w powabne suknie odziewaj,
niechaj cię tam weźmie, ktokolwiek zechce!
Tyś koszyk z żarem gasnący,
gdy zimno, drzwi poślednie, nie chroniące od burz i wiatrów, zamek, co grzebie
pod sobą walecznych, słoń, co czaprak swój zrzuca i depce, smoła, która ubrudzi
niosącego, bukłak dziurawy, co moczy niosących, głaz wapienny, który ścianę
kruszy ciężarem, taran, który wprowadzono w kraj nieprzyjaciół, sandał, który
chodzącemu stopę obciera. Któremuż z kochanków swych byłaś wierna? Kto twój
pasterz? Kto ci się podobał?”
Moja wersja:
Tyś koszyk z żarem
grzejącym, gdy zimno,
Drzwi masywne, co chronią od
burz i wiatrów,
Dom broniący murami
mieszkańców,
Kamień węgielny, podstawa
tego domu,
Bukłak z wodą dla
spragnionych,
Sandał, ochrona stopy
zmęczonej.
Tragedię
Ajschylosa i historię sumerskiego Gilgamesza dzielą morza i wiele wieków,
jednak po upływie tysiącleci ja, mieszkaniec odległych rejonów Europy,
wspominam te dwa utwory i znajduję w nich urok. Miła chwila ponad wiekami z wielką
literaturą; chwila o bezmiar odległa od codzienności.
090416
Od
rana pada. Między karuzelami świecą kałużę, rozmoknięta glina przykleja się do
butów. Wóz z kuchnią stoi na zaśmieconym placu: wokół leżą połamane betonowe
płyty, rozbite telewizory i butelki, sterczą szare badyle zeszłorocznych
roślin. Nieco z boku, tam, gdzie nie chodzą moi koledzy, rośnie brzoza. Wziąłem
aparat i poszedłem popatrzeć na nią. Dotykałem jej i słuchałem, ale ona, zajęta
kwitnieniem, nic mi nie powiedziała… A może to ja nie potrafiłem dostatecznie
wyciszyć się dla usłyszenia jej cichego szeptu. Przeszkadzało mi otoczenie,
widok wozów i karuzel, świadomość krótkości chwili przed pracą.
Zrobiłem jej kilka
zdjęć i poszedłem na śniadanie.
Zająłem
się porządkami w swoim warsztacie, a że w południe nadal padało, zaproponowałem
szefowi wyjazd do bazy i kończenie prac zimowych, skoro z powodu pogody w ten
weekend dużego ruchu, a tym samym i pracy, nie będzie. Pojechaliśmy w trzech. W
ten sposób niespodziewanie, jeszcze przed zmierzchem, umyty, ogolony i
przebrany, wyjechałem swoją vectrą do miasta na zakupy - wszak kuchnia została
wśród śmieci. Gdy zaparkowałem na brzegu parku i wysiadłem, poczułem zapach
wiosny. Pierwszymi jego nutami były wilgoć i chłód, ale głębiej tkwiły w nim
liczne, miłe, chociaż trudne do rozróżnienia nuty. W tej jednej krótkiej chwili
zachłyśnięcia się tym zapachem pojawił się we mnie obraz wilgotnych,
rozchylonych ust kobiecych.
Dopiero
później dostrzegłem związek.
Rozglądałem
się: brzozy otulone zieloną mgiełką, zieleniejące się modrzewie i wierzby,
kwitnące forsycje i mirabelki, jakieś małe zielone listeczki wystające
spomiędzy zeszłorocznych traw, żonkile narcystycznie zapatrzone w siebie na
trawie między jezdniami, pierwsze, nieśmiałe jeszcze, żółte główki mniszka
szukające swoich pobratymców, kwitnące śliwy wiśniowe wokół ronda dwa razy
objechanego z ich powodu. Wiosna. Wspomniałem góry; gdyby nie ten deszcz,
pojechałbym. Może za tydzień?
Na
kolację smakowita odmiana po codziennej porcji wędlin w lunaparkowej kuchni:
wypatrzony w sklepie wędzony ser z oliwkami i oliwą przyprawioną ziołami
prowansalskimi. Komputer uruchamiał się, a ja rozkoszowałem się smakiem
jedzenia tak odmiennego od codziennego.
Oglądałem
cudne zdjęcia z filmiku, którego adres przysłał mi Janek. Na którejś wędrówce
uświadomiłem sobie, że niezależnie, czy poznawanie naszej planety traktować
będziemy jako powinność poznania dzieła bożego, więc jako czyn na poły
religijny, czy jako czyn natury estetycznej, skutek będzie taki sam: nasze
wzbogacenie duchowe – rezultat obcowania z pięknem.
Patrząc
na sfotografowane cuda natury, pomyślałem o moich górach.: Kto je zna? Ilu
ludzi podziwia? Komu przychodzą na
myśl, gdy mowa o polskich górach? Czy są obecne w takich zestawieniach, jak to
oglądane? Poczułem żal i pragnienie bycia wśród kaczawskich wzgórz, żeby swoim
przeżywaniem zapewniać je o podobaniu się.
Facebook
sam, nie pytając się o moją zgodę, ponownie uruchomił wyłączone przeze mnie
konto u nich i masowo przysyła niechciane listy. Ta ich namolność i nieliczenie
się ani ze mną, ani z polskim prawem, odbieram jako kolejne potwierdzenie
słuszności mojej decyzji wypisania się stamtąd. Zlikwidować konta się nie da,
po prostu nie i już. Gdy próbowałem to zrobić, zasypali mnie (właściwie nie
oni, tylko ich komputery) zdziwionymi pytaniami: u nas jest tak bardzo super, a
ty nie chcesz?? Nie, nie chcę. Unikam nie tylko reklam, ale i niedbale
napisanych lub nachalnych stron.
Wieczorem
koncert B-dur Albinoniego na obój z opusu siódmego.
czwartek, 7 kwietnia 2016
Prace i dni
Tekst zawieruszony w przepastnych głębiach laptokowej
pamięci, napisany wiosną 2013 roku.
Skoro uznaję, że za dużo widzę potrzeb na zewnątrz mnie,
potrzeb materialnych, a za mało duchowych, wewnątrz mnie, i to mimo uznawania
świata wewnętrznego za prawdziwszy i ważniejszy, to dlaczego trzymam się tej
pracy? Pracy, która ograbia mnie z czasu?
Pracuję po 80, a bywa, że i ponad 90 godzin w tygodniu, z
dala od swoich, w błocie w którym topię gumowce lub w smrodzie gryzącym gardło
i wywołującym mdłości, w zimnie lub w upale – usmarkany lub spalony na brązowo,
w potwornym hałasie; także w stresie, skoro nierzadko wykonuję czynności będące
zaprzeczeniem nie tylko bezpieczeństwa, ale i logiki lub technicznej kultury,
na dokładkę wśród ludzi, których wolałbym omijać szerokim łukiem.
Omijać chciałbym też karuzele. Niedawno kolega opowiadał mi,
jak to po wygraniu w totka i rezygnacji z pracy, szerokim łukiem omijałby
miasto przez które wypadłaby mu droga, gdyby dowiedział się o stojących tam
karuzelach; rozumiałem go.
Więc po co to wszystko? Czy tylko ekonomiczny przymus trzyma
mnie tutaj?
W dobrych dniach, dostrzegając przedziwny, bo przewrotny,
urok tej pracy, włóczenia się po kraju i czegoś podobnego do twardej, męskiej
przygody, swoistej szkoły przetrwania dla twardzieli (skoro determinacja lub
znaczna wytrzymałość psychiczna wespół z niemałą kondycją fizyczną są tutaj
niezbędne), ale i tych satysfakcjonujących chwil, gdy naprawiane bądź
skonstruowane urządzenie działa, wtedy uważam, że nie tylko przymus
ekonomiczny, jednak na ogół trzymają mnie tutaj tylko pieniądze i brak
rozsądnego wyboru. Różnie odbieram ten przymus: czasami jako coś naturalnego,
skoro chcę coś mieć, gdzieś pojechać, skoro będąc mężczyzną poczuwam się do
obowiązku utrzymywania swojej rodziny; czasami jednak czuję się zniewolony tym
światem, w którym za wszystko trzeba płacić, ale i swoimi potrzebami - wcale
nie niezbędnymi do życia, ale które chciałbym móc zaspokajać.
Internet bezprzewodowy, komputer, parę w miesiącu kilkusetkilometrowych
podróży dla pochodzenia po górach, samochód, no bo jak bez tego wszystkiego żyć
w XXI wieku?! A jeszcze specjalistyczne i drogie buty górskie, jeszcze plecak i
GPS, jeszcze dysk zewnętrzny i telefon, biurko, koszta urlopu no i oczywiście
wszelkie opłaty związane z mieszkaniem, a jeszcze to, jeszcze tamto. A sieć
rośnie, grubieje i oplata coraz bardziej. Zrywam się, prężę ramiona i rwę
więzy. Spada ich dwa lub trzy, reszta zostaje, a później cichaczem pojawiają
się następne, więc znowu robię remanent: to i tamto niepotrzebne, z tego
zrezygnuję, z tamtego też – daremny trud, bo wydając tak mało, nadal wydaję
tyle, że tylko ta lepiej płatna praca jest w stanie zapewnić wystarczające
środki finansowe. No i dalej zostaję w lunaparku…
Ostatnio coraz częściej mam świadomość tego przymusu
zarabiania na rzeczy nie niezbędne, i ona, ta świadomość pomaga mi zmieniając
przymus w świadomy wybór: skoro chcę i potrzebuję wyjazdów w góry – na przykład
– a ostatnio kosztują mnie te wyjazdy ponad 10 procent moich dochodów, to tym
samym powinienem akceptować tyleż procent moich godzin pracy ponad normę.
Akceptuję, a pomaga mi w tym częste ostatnio porównania do
przeszłości.
Będąc młodym chłopcem, Bach kilka dni szedł do miasta w
którym miał dać koncert sławny wirtuoz. To, co dla niego było wielką wyprawą
pełną trudów i wyrzeczeń, teraz, dla nas, jest zwykłym wyjazdem w niedzielne
popołudnie, ale trzeba za to płacić. Przez tysiąclecia naszej historii ludzie
całymi dniami pracowali aby zaspokoić elementarne potrzeby konieczne do
przeżycia, a my narzekamy pracując na nowszy samochód lub telewizornię o
większej przekątnej.
Warto pamiętać o tych różnicach, gdy biadolimy nad
trudnościami życia i brakiem pieniędzy, bo mimo bezlitosnej ekonomiki naszego
technicznego świata opartego na własności i pieniądzu, nadal jest spora grupa
wydatków z których można zrezygnować bez pogorszenia materialnej jakości życia,
a te, z których nie potrafimy czy nie chcemy zrezygnować, na ogół daleko są od
rzeczy naprawdę człowiekowi niezbędnych. Bywa, że jeśli nawet ta materialna
strona zubożeje, to niewiele, natomiast duchowa zyska. Mało tego, można znaleźć
przykłady jeszcze wyrazistsze, gdy pierwsza nic nie straci, druga tylko zyska.
Daleko nie szukając: rezygnacja z posiadania telewizora jest
oszczędnością nie tylko finansów, ale i czasu w dużej ilości traconego na
oglądanie paskudnej papki tam pokazywanej. Do dzisiaj pamiętam oglądaną kiedyś
reklamę, a w niej idiotyczny spazm radości pani, której z opakowania margaryny
wyskoczył gadający ludzik. Myślę sobie, że jeśli już ktoś bierze się za pisanie
reklam, to powinien znać się na tym, a przynajmniej umieć odróżnić pomysły
takie sobie od tych żenujących.
Odsuwam laptoka i słucham wieczornej ciszy w parku, słyszę
ptaki i rzadko przejeżdżające samochody. Założyłem górskie buty – wiadomo, z
tęsknoty. Po trzech tygodniach od ostatniej wyprawy, wobec czterech miesięcy
dzielących mnie do najbliższego wyjazdu w góry, z ciekawością i z rozbawieniem
obserwuję u siebie dziwną zmianę: otóż na myśl o jesieni i zimie nie odczuwam
zwykłej u mnie niechęci, a nawet jakbym oczekiwał ich przyjścia.
Przy swoim warsztacie spawałem jakieś połamane w transporcie
żelastwo, i wtedy, z niskiej perspektywy klęczącej osoby, zobaczyłem nie tylko
ten jeden krzaczek iglicy zauważony już pierwszego dnia, ale ich mnogość. Chyba
nie jest im tam zbyt dobrze, skoro wykształciły maleńkie, ledwie widoczne
kwiatki wielkości łepka zapałki. Dopiero gdy nachyliłem się,
zobaczyłem liczne różowe drobinki wśród źdźbeł trawy. Iglica pospolita, jak i
kwitnąca u schyłku lata cykoria podróżnik, niezapominajka polna i chaber
(szczególnie w dojrzewającym zbożu, wśród maków), są moimi kwiatami, lubianymi,
oczekiwanymi i oglądanymi. Nazwy obu pierwszych roślin poznałem robiąc im
zdjęcia i angażując znajomych do których rozsyłałem listy z prośbą o
identyfikację. Wszystkie one towarzyszą mi od lat, jakże więc nie lubić je?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi, którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?
…Myślę, że powód główny jest nieco inny: podświadomie uznaję to, co nie jest pokaźne i efektowne, a co drobne i zwykłe, za warte większej uwagi i czułości. Królewska róża i tak ma dość adoratorów, a te pospolite kwiatki potrzebują mnie. Gdy wsłucham się w siebie, czuję, że zasięg takiego mojego odczuwania ogarnia nie tylko kwiatki, ale i ludzi. Może dlatego zachowuję rezerwę wobec ludzi, którym wszystko się udaje i są wszechstronnie uzdolnieni?
Wielki, trzyosiowy, terenowy MAN uzbrojony w łańcuchy na
kołach musiał rozkołysać się by ruszyć w głębokim błocie. Pomagam kierowcy idąc
obok kabiny i obserwując gałęzie nad samochodem; kątem oka dostrzegam akację
(czyli rubinię akacjową) i klon zrośnięte przy ziemi – jak bliźniaki syjamskie
- myślę, obiecując sobie obejrzeć je dokładniej przy okazji zwijania naszego
przewodu zasilającego leżącego obok. Koła ciężarówki pchają przed sobą wał
ziemi, a na boki tryska woda wyciskana z namokniętego gruntu. Mlaskanie błota
pod gumowcami tłumione jest rykiem ciężko pracującego wielkiego diesla, gdy
ciężarówka wspina się na zbocze nasypu ciągnąc za sobą dwie głębokie, czarne
koleiny. A deszcz ciągle pada, ósmy już dzień pada. Pod przeciwdeszczowym
płaszczem ubranie mam wilgotne, spodnie na kolanach są mokre, nogi ociężałe
wielogodzinnym wyciąganiem butów z czarnej, śmierdzącej brei.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.
Już drugi dzień próbujemy wyciągnąć karuzele z błota, bez pomocy ciągnika na gąsienicach chyba nie uda się wyjechać sprzętem na szosę. Za trzy dni zaczyna się festyn w następnym mieście, musimy zdążyć dojechać tam, ustawić cały sprzęt i zmontować karuzele.
Odebrałem dwa kolorowe pudełka tekturowe, a w nich potrzebne mi wtyczki do oświetlenia drogowego pojazdów. Dla oszczędności miejsca w ciasnym magazynie, wtyczki wyjąłem z opakowań, a te wyrzuciłem. Po co je robiono, skoro zaraz lądują w koszu na śmieci? Przecież potrzebne były materiały, sprzęt i ludzie, aby je wytworzyć…
Przecież wiem: my jak te sroki, cholera jasna, idziemy na lep błyskotek, bo towar ładnie zapakowany wydaje się nam lepszy, więcej warty. Kosztując dwa złote, efektowne opakowanie podbija cenę o dwadzieścia złotych, więc działają fabryki produkujące coś, co ma służyć (niemal) wyłącznie wyciągnięciu pieniędzy z kieszeni klientów.
Moja firma zużywa dziesiątki tysięcy litrów paliwa rocznie, tysiące litrów wszelakich płynów produkowanych przez wielki przemysł, zużywa ładunek ciężarówki albo i dwóch różnych części i materiałów, ale też ogromne ilości tlenu i wytwarza jeszcze większe ilości dymów w dziesiątkach wielkich silników, a to wszystko dla chwili radości klientów i zysku szefa.
…A czy ja sam nie robię tak samo? W ciągu ostatniej zimy przejechałem swoim samochodem (rozpędza się tysiąc kilogramów żelaza po to, aby przewieźć jedną osobę!) około 10 tysięcy kilometrów, spalając tysiąc litrów cennego gazu wydobywanego z trzewi Ziemi. Ile drzew musi żyć, aby wytworzyć tlen potrzebny mojemu fordowi wiozącemu mnie dla przyjemności w końcu, bo w góry, lub do domu wygodniej niż pociągiem? Z czego więc bywam dumny?
Ludzkość bezlitośnie i niefrasobliwie eksploatuje zasoby naszej planety dla pieniędzy lub zachcianki, a ja mam w tym swój udział.
Czy aby na pewno mamy prawo panoszyć się na Ziemi tak, jakby na nas miała się skończyć historia?
Po raz pierwszy od kilku dni wyszedłem „na miasto” do sklepu. Dziwnie lekko się poczułem idąc chodnikiem w zwykłych butach, nie w gumowcach po bulgoczącym i śmierdzącym błocie, a do takiego stanu deszcz i nasze ciężarówki doprowadziły polanę w parku. Centrum miasta, deptak, ładne sklepy, kawiarenki. Zajrzałem do jednej, jakbym w inny świat wstępował: niebrzydki wystrój, przyćmione światła, błyszczący bar, kolorowe lampiony na stolikach - elegancki świat ludzi mających czas na bywanie w takich miejscach.
Nagle poczułem żal i łzy w oczach – jakbym miał zdradzić ubogiego bliskiego dla osoby bogatej; zapragnąłem wrócić do siebie i usiąść przy szafce na której stoi mój komputerek, wrócić do swojego świata. Szybko zrobiłem zakupy i oto jestem.
Chyba musimy eksploatować naszą planetę, bo stworzyliśmy molocha, który dla swojego istnienia potrzebuje góry jedzenia, a co gorsza tak przyzwyczailiśmy się do niego, że nie wyobrażamy sobie życia bez cienia tej góry produktów którymi on karmi nas, a my jego.
Niedawno przeczytałem w książce Dalajlamy proste, zdawałoby się, stwierdzenie: coś jest nie w porządku z naszą gospodarką, jeśli dla prawidłowego jej funkcjonowania rokrocznie musi być odnotowywany wzrost. Bo przecież musi, w przeciwnym razie mam kryzys – ulubione słowo mojego szefa nagabywanego o podwyżkę, która wcale nie byłaby podwyżką, a ledwie wyrównaniem spadku wartości zarobków. Aby więc dostać podwyżkę, muszę kupować te cholerne telewizory, nie czekać z wymianą odzieży aż się rozleci i w końcu wyrzucić moją osiemnastoletnią wieżę audio by kupić nową.
A w życiu! Ta wieża, jak i mój stary telefon, będą u mnie do swojej naturalnej śmierci! Komu więc sprzedadzą swoje produkty fabryki, jeśli wszyscy będą tak robić? Moje poczynania są więc kryzysogenne, (znowu) cholera.
Z tego miejsca nie znam dalszej drogi.
Dopisek.
Drogę znaleźli producenci: zmuszają nas do zakupów, ponieważ
ich wyroby projektowane są i wykonywane tak, żeby szybko się zepsuły. Obok
bylejakości programów telewizyjnych, naszych kontaktów ze znajomymi, wypowiadanych
i pisanych słów, zalewa nas kolejna bylejakość: wyrobów naszego przemysłu.
Etykiety:
chwile naszego życia,
ekologia,
konsumpcjonizm,
kwiaty,
ludzkie wybory,
lunapark,
moja praca,
moralność,
pieniądz,
praca,
urok zwykłych chwil,
wiosna
środa, 30 marca 2016
Druga rocznica
300316
W
marcu 2014 roku zamieściłem tutaj pierwszy tekst. Minęło dwa lata, pora więc na
małe podsumowanie, a zacznę od statystyki.
Przez
pierwsze jedenaście miesięcy blog (nie lubię tego słowa, ale nie wiem, jakim
zastąpić) otwierany był kilka razy dziennie, albo i wcale. Nikt też nie pisał;
pamiętam, że nawet sprawdzałem, czy funkcja zamieszczania komentarzy działa.
Obecnie średnia ilość otworzeń wynosi około 40 dziennie, łączna ilość wizyt zbliża się do szesnastu tysięcy. Mam jednego obserwatora i kilka osób regularnie
zaglądających tutaj.
Pierwszy
post otworzony więcej niż 400 razy – „Lato, tęsknoty i chwile”, pierwszy z
pięciuset otworzeniami – „O chorobie i o znikaniu rzeczy”. W październiku 2015
roku blog otworzony był po raz pierwszy ponad sto razy w ciągu dnia i ponad dwa
tysiące w miesiącu. W ciągu tego jednego miesiąca więcej, niż przez pierwsze
dziesięć.
Przeglądając
statystyki zauważyłem, że tekst „Lato, tęsknoty i chwile” otwierany był
regularnie przez szereg miesięcy, ale tak, jakby robiła to jedna osoba.
Dopingowałem temu postowi, czy raczej tej osobie, która tyleż razy czytała ten
tekst. Powoli piął się w górę na liście najczęściej czytanych, aż w końcu
wyszedł na prowadzenie. Na krótko, jak się okazało, bo na dziwnej i
niespodziewanej fali popularności blogu, prowadzenie objął tekst „Trzy zimowe dni w Górach Kaczawskich. Dzień drugi”, otworzony blisko 600 razy. Tamtemu
brakuje kilkunastu otworzeń do zajęcia pierwszego miejsca, ale kilka tygodni
temu urwały się te tajemnicze wizyty. Bardzo chciałbym dowiedzieć się, które
słowa, jaka myśl, tak spodobały się osobie czytającej ten tekst. Może napisze
mi? Niechby anonimowo?
Z
ciekawostek wymienię jedną: w styczniu tego roku więcej było wejść na blog z
Niemiec, niż z Polski. Sporo gości mam z USA, ale myślę, że nie osoby to są, a
programy google przeszukujące internet.
A
teraz garść uwag a propos.
W
decyzji założenia blogu, a kształtowała się ona we mnie długo, walcząc z
niezbyt dobrym stereotypem tej formy przekazu i międzyludzkich kontaktów, obok innych
powodów była też moja niezgoda i mój protest na coraz niższą kulturę pisania,
wyrażania myśli i kontaktowania się na piśmie. Chciałem stworzyć miejsce, moje
miejsce (to było i jest ważne dla mnie), w którym nie szybkość informowania
grona bywalców liczyłaby się, a jakość tekstu. Czy mi się to udaje? W pewnej
mierze, tylko w pewnej, ponieważ rzadko kiedy jestem w pełni zadowolony z
tekstu, ale staram się. Wiem, co mogłoby podobać się czytelnikom, ale nigdy nie
będę tutaj pisać pod publiczność, dla podkręcania liczników, bo nie taki był
cel założenia blogu.
Wszystkim
znana jest prawidłowość obowiązująca w internecie: ty zaglądasz do mnie, to ja
do ciebie. Prawidłowość w pewnej mierze wytłumaczalna, ale tylko w pewnej, a to
z powodu zauważalnej niekiedy premedytacji. Nie chcę myszkować po blogach dla
zwiększenia ilości gości u mnie, ponieważ chciałbym, żeby zaglądano dla słów,
nie z wdzięczności czy poczucia obowiązku. Owszem, sam też składam regularne
wizyty na trzech blogach, ale ma to konkretne uzasadnienie.:
Pierwszą
osobą, która napisała komentarz u mnie, jest Anna, nazywana przeze mnie
Pierwszą Damą (mojego blogu). Zajrzałem na jej stronę z ciekawości „któż
napisał do mnie?”, ale szybko ta ciekawość zamieniła się w przyjemność czytania
jej tak typowo kobiecych wpisów; rozliczne pasje Anny (z rowerową na czele)
także odgrywają tutaj pewną rolę, ponieważ lubię osoby z pasją.
Na
blog Aniki zajrzałem skierowany wyszukiwarką google i zostałem. Ciekawe wpisy,
pełne zebranej z różnych źródeł informacji i ładne zdjęcia, ale też pasja
autorki i mój podziw dla jej pracowitości i umiejętności, trzymają mnie blisko
jej blogu.
Janek
do tej chwili nie wiedział, że kiedyś ujął mnie prosząc o odpisanie, a tak to
zrobił, iż nie mogłem odmówić. Tak się zaczęło, później był pierwszy nasz
wspólny wyjazd i następne. Ostatni raz ujął mnie przerwanym w pół (dlaczego?)
gestem objęcia mnie przy naszym żegnaniu się do jesieni. W Janku jest coś, co
wypadałoby mi nazwać bezbronnością, taką kobiecą, raczej rzadką u mężczyzn, ale
działającą równie skutecznie.
Czasami
przez przypadek zajrzę tu i tam, niektóre blogi wydają się być warte
odwiedzania, ale świadomie i z konieczności ograniczam rozrastanie się tego
mojego kręgu internetowych znajomych. Przymusza mnie brak czasu. W mojej pracy
jesienią i zimą pracuję 60 godzin w tygodniu, wiosną i latem średnio 77. Skąpą
ilość wolnego czasu dzielę między moje pisanie, książki, korespondencję i
szeroko rozumiany internet.
Wrócę
jeszcze do kultury pisania.
Nierzadko
czytam list tego rodzaju: „witam ja sie chcialem zapytac o cene pzdr…”.
W
tym „liście” jest wszystko, co najgorsze, ale zwrócę uwagę tylko na jego
początek i koniec. Niemal wszyscy, nawet piszący poprawnie, zaczynają list
właśnie w tak dziwaczny sposób: słowo „Witam”, niezbyt szczęśliwie użyte, ale
niech będzie, jednak dalej jest przecinek i po nim list zaczynający się z małej
litery. Niepoprawny zwyczaj, ale co powiedzieć o okropnym skrócie „pzdr” na
końcu listu? Powiedziałbym tak: jeśli nie możesz lub nie chcesz poświęcić mi sekundy
czasu potrzebnego do napisania pełnego słowa, to daruj sobie te swoje
pozdrowienia, bo są bardzo nieszczere.
Czytając
takie dziwadła i potworki, odczuwam już nie bunt, bo ten minął mi, a coraz
większą obcość tego świata i tych ludzi. Nie jestem znawcą języka polskiego,
daleko mi do jego dobrej znajomości, jakże często popełniam błędy, zwłaszcza w
mowie potocznej, ale mam coś, czego nie ma większość znanych mi ludzi: wstyd z
powodu błędów i chęć ich poprawy, podczas gdy tamci mają jedynie lekceważące wzruszenie
ramion. Kiedyś próbowałem wstrząsnąć kolegami z pracy, mówiąc im o kaleczeniu i
lekceważeniu ojczystego języka, głównej cechy polskości, ale przestałem, bo
słyszałem obelgi („no, patrzcie, Miodek się nam, k…, trafił”) lub tłumaczenie,
że przecież i tak wiadomo o co chodzi. Cóż, gdyby wymownie chrząkać, zapewne
też często, jeśli nie zawsze, byłoby wiadomo, dlaczego chrząkający chrząka,
tylko nie da się inaczej określić takich praktyk, jak totalny upadek sztuki
wymowy, cofnięcie się do czasów grup hominidów błąkających się po afrykańskich
sawannach dwa miliony lat temu.
Czasami
otwieram, jak chyba każdy korzystający z internetu, różne strony w poszukiwaniu
potrzebnej informacji; bywam wtedy zniesmaczony i zszokowany wypowiedziami osób
tam piszących. Nie tylko błędy, brak znaków przystankowych, wielkich i polskich
liter mam tutaj na myśli, ale też ton wypowiedzi: agresywność, złość,
ubliżanie, wynoszenie siebie w okolice boskiej nieomylności, wszelkiego rodzaju
segregowanie ludzi w zależności od wyznawanej wiary, koloru skóry i szalika lub
zawodu; dzielenie świata na my i oni, czarno-białe widzenie, na dokładkę o
dziwacznej logice, w końcu zwykły prymitywizm i najzwyklejsze zadufanie.
Okropności. W związku ze zmianami w używaniu pisma bywa też zabawnie: otóż parę
już razy widziałem, jak w najprostszych sytuacjach, gdy na przykład zapisać
trzeba dwa wymiary, kilka cyfr, prostą nazwę, zastępuje się słowo pisane
zdjęciami.
To
nie bicie na alarm, bo ileż osób mogłoby nań odpowiedzieć i co ich głosy
znaczyłyby w zalewie „pzdr-ów”? Nie, ten blog jest, obok innych powodów swojego
istnienia, próbą budowy mojej własnej malutkiej wysepki, na której pisze się z
poszanowaniem rozmówcy i naszego języka, czyli poprawnie i bez dziwacznych
skrótów.
Czy
jestem zadowolony? Czy nie żałuję? A może czuję zawód? To są pytania, które w
związku z niewielkim zainteresowaniem sam sobie czasami zadaję i z pewną obawą
wsłuchuję się w siebie, co też moje ja mi odpowie; wspominam o obawie, ponieważ
nie chciałbym dowiedzieć się o sobie, iż oczekuję poklasku. Odpowiadam: jestem
zadowolony. Mam swoje miejsce w internecie, z którego nikt mnie nie wyprosi,
ani nie powie, co mogę, a czego nie mogę publikować; miejsce, którego oblicze
głównie ja kształtuję swoimi tekstami i odpowiedziami udzielanymi gościom
bloga. Mam miejsce, w którym liczą się przede wszystkim słowa i wrażenia. O
niepopularności moich tekstów wiedziałem wcześniej, więc nie jestem zaskoczony
niewielką ilością wizyt tutaj. Wiem, że moje teksty nie pasują do obecnych
czasów pośpiechu i smsowania, ale dopasowywać się nie myślę. Moje wysiłki idą
niejako w odwrotnym kierunku: tekst mam za tym lepszy, im lepiej oddaje moje
wrażenia, drobiazgi zwykłych dni. Jego długość, jak i długość zdań, nie jest
dla mnie wadą, zaletą jest oddanie subtelności przeżywania. To mój cel główny,
mój ideał, do którego zmierzam.
Przyznam
jednak, że trochę brakuje mi długich rozmów, jakie zdarzały mi się w
Biblionetce – ciągnących się tygodniami i rozpisanych na wiele stron. Mógłby
ktoś zapytać, dlaczego w takim razie nie jestem tam aktywny. Odpowiem. Powody
są dwa: tamta strona jest o książkach, a moje teksty książkami nie są, oraz,
powód drugi, tam nie byłem u siebie, tutaj jestem. Byłbym jeszcze bardziej u
siebie, gdybym wykupił trochę miejsca gdzieś na serwerze i stworzył całkowicie
swoją stronę, ale pożałowałem pieniędzy: koszt wykupu miejsca jest niewielki,
około 100 zł rocznie, ale niemało musiałbym zapłacić za napisanie
oprogramowania strony, bo około pięciu tysięcy. Zrezygnowałem i skorzystałem w
oferty googli. Ta firma daje przestrzeń i oprogramowanie bezpłatnie, licząc na
przyszłe zarobki na reklamie; niech sobie liczą, na mnie się przeliczą.
Kiedyś pochyliłem się nad niepozornym, małym
kwiatkiem, którego ludzie jakby nie widzieli; nachyliłem się i znalazłem ujmująco
bezbronne piękno. Teraz nachylam się nad niezauważaną przez nikogo (zero
otworzeń) moją chwilą dostrzeżenia piękna w kroplach wody. Pamiętam ją, mimo
upływu dziesięciu czy dwunastu lat. Czytając, znowu przez moment stałem w
drzwiach warsztatu i oczarowany patrzyłem na spektakl grany przez wodę i
światło.
środa, 23 marca 2016
Pożegnanie wędrówek
210316
Może uda mi się wyjechać w góry w kwietniu
lub w maju, ale są to plany pisane patykiem na wodzie. Na dzisiejszy, ostatni
pewny, wyjazd tego sezonu wybrałem długą trasę w kształcie pętli. Nie chciałem
kręcić się po dróżkach jednej okolicy, jak często mam w zwyczaju, chciałem iść
i iść. Zmęczyć się, dojść do samochodu na obolałych nogach i paść w fotel;
chciałem czuć zmęczenie nóg jeszcze na drugi dzień, a wszystko to w nieustannie
odradzającej się nadziei na nasycenie się wędrówką na zapas. Nie udało mi się
zrealizować żadnego punktu mojego planu, ale dzień ten mam za jeden z bardziej
udanych moich dni kaczawskich. Z wielkiej pętli wyszła mała pętelka już na
początku dnia, gdy zostawiwszy opla przy ostatnich domach Komarna, zanurzyłem
się w lasy masywu Maślaka. Lasy te są mi niemal nieznane, a chciałem przeciąć
je i wyjść na drugą stronę góry, przy widzianych kiedyś Białych Skałach i przy
Jaskini Walońskiej. W linii prostej jest to odległość półtora kilometra, ale
lasem rosnącym na zboczu jednej z najwyższych gór kaczawskich, więc przejście
tego dystansu na przełaj, między drzewami, nie byłoby ani łatwe, ani rozsądne.
Jak jest z mapą, wiadomo: drogi niewidoczne z satelity są kreślone bardzo
niedokładnie i latami niepoprawiane, a tam, gdzie na mapie spotyka się trzy
dróżki, w lesie jest ich siedem – co faktem jest dzisiaj poznanym. Masyw
przeszedłem, nie zabłądziłem, ale do celu doszedłem tak okrężną drogą, tak
wiele razy zmieniając dukty, że nie miałem szans na jej zapamiętanie. Wtedy
obudziła się moja duma kaczawskiego wędrowca.: Jakże to? Mam pójść dalej nie
poznawszy tego przejścia? Zacząłem poszukiwania z drugiej strony, czyli od
Białych Skał. Po czterech godzinach wędrówek lasami góry poznałem dwie drogi i
ich połączenia, ale poznanie pozostałych przejść, w tym najkrótszego wiodącego
w poprzek, odłożyłem na inny dzień, nie chcąc całego dnia spędzić bez dalekich
widoków.
Z
rana padał drobny, suchy śnieg, chwilami obfity, a gdy później zobaczyłem dal w
jakiejś przerwie między drzewami, dobra widoczność, mimo całkowicie
zachmurzonego nieba, wygoniła mnie na otwarte przestrzenie; zszedłem więc do
wioski Podgórki. Gdyby ktoś chciał zrobić niewielką pętlę, taką na kilka godzin
spokojnej wędrówki, polecam obejście tej wioski. Trasa będzie wiodła otwartymi
zboczami sporych gór otaczających Podgórki ze wszystkich stron, a widoki będą
po prostu piękne. Raz jeden przeszedłem tę trasę, dzisiaj tylko jej połowę, ale
wrócę tam na pewno. Ze stoku Maślaka widać dobrze Gackową, górę po drugiej
stronie doliny. Na początku moich wędrówek przeszedłem jej lasy od północy,
zaciekawiony kuszącą nazwą miejsca: Głęboka Dolina. Głęboka? To pójdę tam!
Uzbroiłem się w najcięższe moje buciory (wszak wybierałem się w głęboką dolinę)
i poszedłem. Ta dolina nie jest głęboka nawet jak na kaczawskie standardy,
raczej jest dziką i błotnistą. Z drugiej strony góry łąki podchodzą niemal pod
szczyt, nie raz obiecywałem sobie wejść tam, ale jakoś nie było okazji. Gdy
dzisiaj zobaczyłem te stoki, uświadomiłem sobie, że skoro tę górę widać z
bardzo wielu miejsc Gór Kaczawskich, to znaczy, że z jej szczytu zobaczę bardzo
wiele; po raz drugi zostawiłem na boku swoje plany dojścia pod Chrośnicę i
poszedłem prosto na Gackową. Już z daleka, z szosy biegnącej podnóżem,
zobaczyłem samotne drzewo rosnące na stoku i kilka kształtnych świerków – widok
tak ładny, że zapragnąłem dowiedzieć się, jakie to drzewo, ale że
najpiękniejsze dróżki biegną granicami lasów i pól lub łąk, zatoczyłem koło,
widząc pod lasem nitkę drogi pnącej się po zboczu.
Gdy
podszedłem do drzewa i rozpoznałem gatunek, spontanicznie wyszeptałem słowa
znane nam wszystkim: … na niej z rzadka ciche grusze siedzą… Podniosłem z ziemi
czarny i pomarszczony owoc, przez moment wydawał mi się zielonożółtym, jak te
oglądane we wrześniu.
Grusza na miedzy... Nie wiem dlaczego poczułem łzy w
oczach i pieczenie w gardle – jakbym miał płakać. Rozejrzałem się wokół, widok
był wspaniały. Chodzę po tych górach dużo, ale tam jeszcze nie byłem, tego
widoku nie widziałem, a wart jest częstego oglądania. Tyle moich gór wokół i
moich śladów, tyle mojego czasu, wrażeń i chwil tak cennych! Chyba dopiero tam
w pełni uświadomiłem sobie, iż ta dzisiejsza wędrówka jest pożegnaniem gór na
całe półrocze.
-Pójdę
na Ogiera do tamtych brzóz, pożegnam je! – to postanowienie pojawiło się samo,
zupełnie samo, a ja poddałem się mu. Pójdę tam.
Wszedłem
wyżej, pod lasem usiadłem na zwalonym pniu i siedziałem długo jak na czas moich
zimowych wędrówek, chyba kwadrans. Skoro mam iść na Ogiera, pójdę tamtędy –
patrzyłem na widoczne stąd lasy z miejscem zwanym „Za Mostem” - później przetnę
rozdroże, łąkami dojdę do przełęczy Widok, a dalej już prosto – szczytami
wzgórz pod Ogiera. Na jego południowym stoku, opadającym w Trzmielową Dolinę,
rośnie kilka brzóz i dwa różane krzewy – miejsce samo w sobie jest urokliwe, a
widoki stamtąd są piękne. Parę już razy siedziałem pod tamtymi brzozami patrząc
na otwierającą się przede mną dolinę tak ładną, tak mi bliską. Parę też razy
żegnałem się z tymi drzewami na przedwiośniu i obiecywałem odwiedzić je
jesienią.
Schodziłem
drugim zboczem, właściwie tylko zacząłem zejście, a zatrzymał mnie widok buka,
wyjątkowo dużego i bardzo rozłożystego. Gdy oglądałem go ze wszystkich stron,
zobaczyłem bliski szczyt góry: na łagodnej obłości postawił ktoś ostry,
spiczasty stożek skalny wysokości dziesięciu metrów – jakże mi ominąć go?
Z
jednej strony ściana jest pionowa, ale drugą dało się wejść bezpiecznie. Skały
poszarpane, oscypkowe (kruszejące tak, jak ten tradycyjny cukierek, oscypka),
tutaj w ładnych kolorach. Na wierzchołku skaliska rośnie pokręcona sosna,
rzadki widok w tych górach. Las wokół też nieczęsto spotykanego jest składu, bo
bukowo-dębowo-sosnowy.
Dlaczego
tak długo omijałem tak ładną górę?
Na łące przy Chrośnickim Rozdrożu stoi szałas; siedząc na jego progu jadłem obiad.
Na bliskiej szosie zatrzymały się dwa samochody, inne zwalniały, ich kierowcy
patrzyli na mnie. Czy oni nie widzieli nigdy wędrowca jedzącego kanapki?
Odchodząc pomyślałem, że od dzisiaj ilekroć zobaczę ten szałas, wspominać będę
moje dzisiejsze siedzenie tutaj i jedzony posiłek – kolejny mój ślad w tych
górach.
Okrążałem
dolinę z wioską rozciągniętą na jej dnie, a góry nad wioską powoli przesuwały
się, rozdzielając się lub nachodząc na siebie, okręcały się zmieniając swoje
oblicza, pokazywały ukryte wcześniej zbocza, a w miarę tracenia lub zyskiwania
wysokości przeze mnie, one też zmieniały swoją wysokość, rosnąc lub malejąc, czasami
znacznie - aż do granicy ich rozpoznania.
W
pobliżu przełęczy Widok jest stary, głęboki kamieniołom: ukryta wśród drzew
dziura w ziemi z pionowymi ścianami wykutymi ludzkimi rękoma. Kiedyś widziałem
tam jaskinię, taką malutką, na przykład dla lisa, i zwierzęce ślady przy niej;
wspomniawszy, skręciłem tam chcąc zobaczyć, czy szczelina w skale nadal jest
zamieszkała. Jest. Na śniegu zobaczyłem ścieżkę wydeptaną przez… nie wiem przez
kogo, nie umiem czytać tropów. Widok ten ucieszył mnie.
Już
parę lat temu porzuciłem drogi i szlaki idąc tam, gdzie się mi podoba, gdzie
poniosą oczy zaciekawione lub uwiedzione widokami. Teraz też nie zważając na
drogi szedłem szczytami wzgórz, albo schodziłem nieco niżej omijając lasy, a że
po przecięciu szosy do wioski były to północne stoki, często szedłem po śniegu.
Z wierzchu był stwardniały, stary, ale nie wytrzymywał mojego ciężaru, niemal
przy każdym kroku buty wpadały mi w śnieg po kostki. Sporo kalorii spala się
idąc po takim śniegu, ale to dobrze, bo w ciągu zimy przybyło mnie dwa
kilogramy; może dlatego śnieg nie mógł mnie utrzymać?..
Szedłem
myśląc coraz częściej o żegnaniu się z górami do jesieni. Mijałem dziwny
zagajnik, bo brzozowo-wierzbowo iwowy (czy ja dobrze to napisałem?),
patrzyłem na pień świerka roztrzaskany upadkiem na skały i na sterczący z ziemi
kikut najeżony kolcami urwanych włókien drewna. Słuchałem chrzęszczącego
odgłosu kijów wbijanych w zeskorupiały śnieg albo szelestu trawy rozgarnianej
butami. Idąc gryzłem chleb nadziany ziarnami słonecznika, czułem pod zębami ich
sprężystą twardość, a czasami nic nie mogłem ugryźć zaklejony ciągnącą się
krówką. Wchodziłem na przełęcz wpatrzony przed siebie, na styk dalekiego nieba
i bliskiej ziemi, wiedząc, iż za chwilę, za parę kroków, tam właśnie wynurzy
się cienka zrazu, ale szybko rosnąca niebieska linia dalekich Karkonoszy.
Stałem przy lipie, jednej z tych moich lip, trzymając dłoń na jej pniu i czując
jej ciepło; nieco niżej i kilometr dalej widziałem na stoku drugą moją lipę;
wiedziałem, że i z nią się przywitam. Klęczałem nad przebiśniegami, a widząc
ich delikatność, nie mogłem nadziwić się odporności tych roślin na trudy tak wczesnego
kwitnienia.
W
postrzeganiu świata i swoich przeżyć czasami udaje się wyjść poza
przyzwyczajenie i codzienność, widzieć ostrzej, głębiej, intensywniej. Bywa, że
zobaczy się coś, czego wcześniej nie widziało się, mimo oglądania tego wiele
razy. Codzienne wrażenia i widoki stają się świeższe, intensywniejsze,
odciskające w nas ślad, zauważalne. Patrzę, widzę i zapamiętuję. Jestem tutaj i
teraz, odbieram świat i przeżywam go w sobie. Mam przeczucie ważności tej
chwili i pamiętania o niej.
Drugą
moją dłuższą przerwę zrobiłem pod tamtą kępą brzóz na stoku Ogiera.
Chciałem
usiąść i zagapić się, pozwolić myślom wędrować gdzie chcą, oczom wybierać na co
chcą patrzeć, ale nosiła mnie niecierpliwość… nie, to było raczej pragnienie
zobaczenia wszystkiego i zewsząd. Kręciłem się więc wokół drzew, patrzyłem na
uschnięte listeczki brzóz, liczyłem kolce na odrostach róż, zerwałem jeden owoc
i zjadłem (stracił swój dobry smak). Stałem patrząc na Trzmielową Dolinę,
odchodziłem parę kroków, wracałem i znowu patrzyłem, a w końcu ponownie z całą
siłą uświadomiłem sobie fakt żegnania się z górami i witania karuzel z
szaleństwem przeprowadzek, nocami spędzonymi w kabinie scanii i dni z pijanymi
klientami.
Oczy
zapiekły, obraz rozmazał się; zdjąłem okulary i rękawicą przetarłem twarz.
Zostało
dwie godziny do zmierzchu, do samochodu miałem trzy kwadranse drogi, zszedłem
więc w Dolinę, odwiedziłem moją prywatną Lipową Dolinkę, zajrzałem między
drzewa (nie krzewy!) głogowego lasku, pozwoliłem oczom zaplątać się w splątanym
labiryncie konarów głogów i poszedłem na Wysoczkę, wzgórze wznoszące się nad
Doliną. Pamiętam i będę pamiętać swój taniec oczarowania sprzed paru laty na
szczycie tej górki, gdy będąc tam po raz pierwszy, kręciłem się wokół nie
wiedząc gdzie patrzeć, skoro panoramiczny widok z tego wzniesienia jest piękny
w każdym kierunku. Cały ten niewielki obszar, ledwie parę kilometrów
powierzchni, jest urokliwy; na jego poznawaniu spędziłem kilka dni – na pewno
nie ostatnich.
Wracając,
zauważyłem więcej niż w widziałem w poprzednim roku bel siana zostawionych przy
miedzach i między drzewami zagajników.
Wiele z nich gnije, a na dokładkę na
łąkach widać porzucone butelki po napojach lub olejach – ślady pracy
traktorzystów. Nie dość więc, że ci barbarzyńcy zaśmiecają miejsca tak ładne, to
jeszcze biurokraci dysponujący finansami państwa bądź Unii, partolą swoją
pracę, skoro wydawane przez nich przepisy pozwalają płacić rolnikom za te
pozostawione siano zmieniające się na łąkach w gnój.
Wyjechałem
trzy kwadranse przed zmrokiem, a że szkoda mi się zrobiło tych minut,
postanowiłem wejść na stok Dudziarza. Zjechałem z szosy na łąkę u stóp góry,
zakopałem samochód, huśtałem nim kwadrans nim udało mi wyjechać z błota, i
szybko-szybko poszedłem w górę. W połowie stoku dotarło do mnie, że jest już za
późno na podejście wyżej, do pierwszych drzew. Zatrzymałem się, odwróciłem i
patrzyłem na znikające w ciemnościach góry i na paciorki świateł poruszających
się szosą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)