Lipiec
Gdy słońce jest nisko, fale biorą na swój grzbiet ruchliwy,
drgający cień i rzucają go przed siebie - na piasek plaży. Gdy cofają się, cień
wsiąka razem z wodą w piasek, zostawiając na gładkiej jego powierzchni falistą
nitkę - swój materialny ślad. Można jej dotknąć, nim kolejna fala przykryje ją
nowym śladem cienia. Schodzące słońce wydłuża cienie… nie, nie: ono je
podnosi. Cienie pienistych bąbli stają się kopulastymi minaretami (jestem
pewny, że to słowo przyszło mi na myśl w związku z Proustem, który gdzieś go
użył), które rosnąc, tracą wyrazistość. Mój długi cień przecina wyzłocony
piasek plaży, głowa ucieka ode mnie, chowa się w zaroślach na wydmie, ale zaraz
niknie cały, zabrany przez słońce dotykające już wody. Tylko zarys fal na
piasku zostaje – już bez śladu cienia.
Nie miałem co robić, tylko gapić się na cienie wodnej piany?
Zajęcie dobre jak wiele innych, od tyluż innych lepsze, a ja chciałem
przeprowadzić pewien eksperyment. Otóż ilekroć patrzę na morze stojąc na plaży,
wydaje mi się, że patrzę na nie z wysokości większej od mojego wzrostu.
Złudzenie, czy jakiś nieznany mi fenomen fizyczny? Dzisiaj klęknąłem i głowę
pochyliłem nisko, tuż nad falami – wrażenie nadal było. A jeśli – myślałem –
morze jest w tym miejscu w jakiś przedziwny sposób wygarbione, to przecież nie
może tak być z promieniami słońca, więc aby poznać charakter tego zjawiska,
należy obserwować cienie na brzegu morza przy zachodzącym słońcu. Obserwowałem.
Cień fal był widoczny do końca, morze nie zasłaniało go, więc wybrzuszenie jest
złudzeniem – w przeciwieństwie do śladów cienia na piasku:)
Słów parę w związku z letnią lekturą.
“Umrzemy, i to czyni z nas szczęściarzy. Większość ludzi
nigdy nie umrze, ponieważ nigdy się nie narodzi. Ludzi, którzy potencjalnie
mogliby teraz być na moim miejscu, ale w rzeczywistości nigdy nie przyjdą na
ten świat, jest zapewne więcej, niż ziaren piasku na arabskiej pustyni. Wśród
owych nienarodzonych duchów są z pewnością poeci więksi od Keatsa i uczeni
więksi od Newtona. Wiemy to, ponieważ liczba możliwych sekwencji ludzkiego DNA
znacznie przewyższa liczbę ludzi rzeczywiście żyjących. Świat jest
niesprawiedliwy, ale cóż, to właśnie myśmy się na nim znaleźli, ty i ja,
całkiem zwyczajnie.”
Richard Dawkins “Rozplatanie tęczy”, Prószyński i S-ka,
Warszawa 2001, s.7.
Ty i ja, całkiem zwyczajnie...
Jest w tych słowach coś jeszcze, prawda głębsza niż ta,
która nasuwa się sama – o radowaniu się niepowtarzalnym życiem. Już - już
wydaje mi się, że chwytam ją, ale ona umyka mi nie dając się rozpoznać. W sumie
nic nowego: wiele, naprawdę wiele razy szedłem w dobrą stronę, czułem bliskość
czegoś... wielkiego, jasnego, wspaniałego, ale nigdy nie udało mi się przejść
tych ostatnich metrów. Jednakże w tej myśli Dawkinsa jest jakieś przekłamanie,
tak mi się wydaje, bo logik ze mnie kiepski. Myśl o śmierci jako o szczęściu
wydaje się tutaj słuszna, ale tylko w kontekście zaznaczanym przez autora –
jako naturalny skutek narodzin, do których mogło nie dojść, ale... Może tak:
szczęściarz to ten, który na przykład wygrał w totolotka, ale czy można tak
nazwać tego, który wygrywa, gdy wszyscy inni wygrywają dokładnie tyle samo?
Szczęście czasami odnosimy do pewnych średnich wartości naszego świata, tego
świata, w którym żyjemy, ale nie do średnich matematycznych. Inaczej: trudno
nazwać pechowcami tych, którzy nigdy nie istnieli, a są jedynie statystyczną
możliwością. Jeśli ten wniosek jest słuszny, to czy odwrotny (czy jesteśmy
szczęściarzami z racji swojego istnienia) też takim będzie? Traktowanie tamtych
jako potencjalne osoby (a tak jest w tym tekście) wydaje się być tutaj nie tyle
naturalną konsekwencją podmiotowości ludzkich języków, co celowym działaniem
autora. Ta celowość to chęć wywarcia wrażenia. Owszem, ja też piszę o tych
statystycznych możliwościach jak o osobach (tych, tamtych), ale jest to tylko
skutek takiej, a nie innej budowy ludzkiego języka, który, zgodnie z naszą
psychiczną konstrukcją, wszędzie dostrzega podmioty.
Czyż nie o tym pisał Proust?:
“Rzeczy mają tyle życia, co ludzie, bo choć rozumowanie po
fakcie przypisuje każdemu widzianemu zjawisku przyczyny zewnętrzne, to w
pierwszym wrażeniu przyczyna nigdy się nie zawiera.? (“Pamięć i styl”, str.
158/9)
Połowa lipca.
Tak wyraźna na swoich krańcach, przy styku nieba i wody,
linia horyzontu na całym pozostałym swoim ogromnym półkolu rozdzielała się.
Patrząc przed siebie widziałem dwa horyzonty. Daleki kuter rybacki pojawiając
się na wyższym, dalszym styku nieba i ziemi, zdawał się spływać ku mnie z wyżyn
nieba, z innego świata, przekraczając drugą linię horyzontu w swojej drodze ku
przystani.
Od zachodu szło rozpogodzenie; zrazu nieśmiałe, ledwie
widoczne jaśniejszym skrawkiem horyzontu, później odważniejsze w odpychaniu ku
wschodowi szarogranatowych zwałów chmur, które broniąc się, spuszczały ze swojej
wysokości smugi ciemnych dymów chwytających się powierzchni zastygłego,
granatowego morza. Oczyszczonym skrawkiem nieba sunęły tuż nad wodą perłowe,
długie obłoki o brzegach płonących jaskrawym złotem, rozpalając pod sobą linię
horyzontu kolorem niewidocznego słońca.
Zadziwiał kontrast barw i nastroju: jaśniejące i radosne,
intensywne kolory żółci, oranżu i jasnych odcieni czerwieni, niżej woda płonąca
blaskiem słońca – a obok szarość nieba, granat i ponurość martwej wody.
Słońce pojawiło się na chwilę jaskrawym i wąskim paskiem
między chmurą a linią wody, złotem wyścieliło sobie drogę ku mnie, trwało tak
przez minutę i znikło za horyzontem nie widząc mojej wyciągniętej ku niemu
dłoni.
Po trzech miesiącach nieobecności, w pochmurny dzień środka
lata, wszedłem do swojego zimowego pokoju: trwał opuszczony, niemy, szary i
zakurzony, a ja, patrząc na kąty tak jednoznacznie kojarzące mi się z zimą, na
chmury widoczne przez okno, poczułem dojmujący smutek – jakby lato nagle się
skończyło. Usiadłem w fotelu i szukając ratunku skupiłem się na słowach,
budując z nich mur wokół siebie, a gdy o godzinie 20.30 wstałem i spojrzałem w
okno, poprzez liście mojej mirabelki zobaczyłem, zaskoczony, drzewa oświetlone
zachodzącym słońcem. W porze doby, która w zimie będzie głęboką nocą –
pomyślałem i poczułem inne, ale też silne i równie dojmujące uczucie jak
pierwszy smutek – poczułem radość zaspokojonej tęsknoty i pragnienie oglądania
słońca codziennie, w każdej chwili umykającego mi lata.
Słyszałem dalekie, nieznane szmery, jakieś stukania, odgłosy
dziwnych kroków, jakby skradania się, ale wszystkie te dźwięki były dalekie,
nie niepokoiły, dopiero nagły hałas podobny do trzaśnięcie ciężkimi drzwiami
otworzył mi szeroko oczy. Nasłuchiwałem, oczekujący, zaniepokojony. Z chwilowej
ciszy sączyły się rytmicznie powtarzające się odgłosy… mlaskania?, siorbania?
Jakieś pompy? Tutaj? Wsłuchiwałem się w ciemność, bezskutecznie próbując
zlokalizować dźwięki, aż w końcu przymknąłem oczy. Usypiając, słyszałem
pochrapywanie i odgłosy ciężkich oddechów; później rozległ się nieprzytomny
krzyk przez sen, po nim zapadła chwila ciszy momentalnie przerwana głośnymi
jękami zmieniającymi się w rzężenie, od których ciarki przebiegły mi po plecach
i zrobiło się niedobrze. Sen znowu odleciał ode mnie. Nasłuchiwałem.
Noc w dżungli? Nie, noc w szpitalu.
Czasami deszcz kapie mi do talerza, a wtedy zupa bulgocze
jakby się miała gotować, czasami bliskie drzewo dodaje mi parę płatków swoich
kwiatów do skąpo tutaj wydzielanych surówek, albo, dla odmiany, wiatr przygna
chmurę kurzu przyprawiając mi sos, a bywa też, że oczy zapieką, bo sąsiad użyje
pieprzu na wietrze – takie bywają uroki jedzenia posiłków na dworze. W ciągu
tego półrocza czekam na słońce, a gdy świeci mam ucztę, chociaż bardziej
wzrokową niż smakową.
Wszystko na stole, a już zwłaszcza produkty na talerzu, nabierają barw,
masywności i smakowitości, pokazują ukryte normalnie bogactwo drobnych
szczegółów swoich faktur, zaskakującą mnogość i nasycenie kolorów, wyrazistość
struktur. Przekrojony pomidor, przyprószony czarnymi drobinkami pieprzu,
błyszczy czerwienią apetycznej mięsistości przedzielonej miniaturowym
jeziorkiem soku z zatopionymi weń ziarenkami nasion, przypomina mi kupiony
gdzieś w górach przekrojony agat; kryształki soli, zrazu widoczne jako ostre
chropowatości na powierzchni pomidora, nikną, roztapiając się. Skóra wędzonego
dorsza błyszczy połyskiem starego bursztynu, a kromka zwykłego chleba staje się
przekrojonym labiryntem mniejszych i większych jaskiń o gładkich, jakby
wypłukanych, ściankach ograniczonych złocistą lub brunatną granicą skórki.
Plasterek świeżego ogórka perli się apetycznie kropelkami swojego soku. Surówka
jest kompozycją kształtów i kolorów: matowo połyskujące białe i z ledwie
widocznym odcieniem zieleni paski i paseczki kapusty, pomarańczowe robaczki
startej marchewki, kostka czerwonego pomidora z wilgotnym miąższem z jednej
strony, z drugiej wypina gładką skórkę, na której błyszczy kropelka wody,
żółte, połyskliwe i pękate ziarna kukurydzy, plasterek cukini pyszniący się
swoim zielono-złotym grzbietem, a wszystko to przetkane ciemną zielenią
maleńkich gałązek kopru budzących dalekie wspomnienie świąt i choinki.