310515
Ostatnia
noc majowa, minęła północ, zza wozów dobiega dudnienie z głośników. Festyn. Jak
mam chłonąć urok tej nocy?
Zaczyna
się czerwiec, najpiękniejsza dla mnie pora roku. W kalendarzu jeszcze jest
wiosna, ale naprawdę lato zaczyna się właśnie teraz. Letnie dni, które nic nie
odejmują z nadal pełnej miary lata. W ostatnie dni czerwca często pojawia się
we myśl, że teraz, skoro zaczyna się lipiec, lata będzie ubywać, a w czerwcu
nie ubywało, jeszcze całe było przede mną, nienaruszone, mimo że już trwało.
Rozglądam
się wokół siebie; na słoneczny obraz zielonego świata nakłada mi się drugi,
chmurny i szary, a nagimi drzewami, kałużami lub łachami śniegu – obraz moich
gór zupełnie nieznanych w swoich wiosennych i letnich strojach. Tak mało wtedy
kolorów, mało słońca. Budzi się we mnie nostalgiczna tęsknota. Pojechać tam
chociaż na tydzień!
W
wyjątkowo słoneczny dzień późnej jesieni schodziłem z Zadory jeszcze przed
zachodem słońca; gdzie mi się tak śpieszyło? Do mroku na dole? Innym razem
oglądałem cudny wschód słońca na Grudnej, ale szybko, za szybko, poszedłem
dalej, gnany (tak się tłumaczę) łapczywością przeżywania, a przecież mogłem
stać tam dalej i patrzeć, wypatrzeć wszystko do ostatniego promienia,
ostatniego wzruszenia. Albo tamten wyjątkowo kolorowy wschód widziany pod
Rząśnicką Przełęczą! Czemu ja wtedy pojechałem dalej?
Grzechoczące
puszki i brzęczące butelki pod nogami, wokół Crazy Dance placki rzygowin,
obsikane wozy zaplecza, dudnienia z głośników i głuchy odgłos zwalnianych
siedzeń na wieży Mega Dropa.
Niecierpliwe liczenie czasu: za siedem godzin
zaczynamy przeprowadzkę, a ci ludzie wcale nie chcą iść do domu!
Festyn.
Spałem cztery godziny, ale w następną noc, już w nowym mieście, udało mi się
przespać dziewięć godzin.
020615
Szaleństwo
przeprowadzki za mną. Chodzę między drzewami parku, przecinam smugi jaskrawego
światła i wchodzę w głęboki cień. Światło niskiego już słońca oślepia mnie, ale
nie unikam go, nie odwracam głowy. Dobrze jest tak iść w migotliwym świetle
czerwcowego słońca. Podnoszę głowę i cieszę oczy złotozielonymi liśćmi wiązów,
maleńkimi pąkami lipowych kwiatów, drobnymi listeczkami glediczji; odstające
płaty kory tych drzew rzucają na pnie pofałdowany cień. Na końcu glediczjowej
alei przecinki, dwa duże wiązy, a za nimi dwuszereg lip. Pochyła wierzba
rosnąca nad brzegiem stawu moczy w wodzie swoje włosy; a może przygląda się
sobie lub rozkwitającym liliom?
Dotykam wysmukłej brzozy, jest ciepła; drzewo
zwiesza swoje liczne ramiona – jakby nachylało się ku mnie, a obok widzę masywne
przypory wykształcone przez wiąz. Na końcu alejki stoi w słońcu okazałe drzewo,
jego liście są spore i mają ładny kolor świeżej zieleni. Przy ziemi słońca już
nie ma, podniosło się wyżej nabierając intensywniejszego koloru, barwi nim
korony drzew. W górze feeria żółtych i zielonych barw, a w dole spomiędzy
konarów krzaczastego klonu wylewa się mrok. Wciągam powietrze, czuję ciepłe
zapachy roślin i rozgrzanej ziemi, zapach lata.
Jak
zatrzymać czas? Jak uchwycić chwilę?
Chciałbym,
aby zachód słońca zastygł mi na dłoni, miałbym wtedy w tym ziarenku zaklętą
wieczność…*
W
trzy godziny później, gdy już miałem zakończyć wieczór, odebrałem smsa od
przyjaciela: wyjdź na dwór, zobacz księżyc. Wyszedłem i zakręciłem się na
parkowej alejce nim znalazłem go między drzewami. Stał w pełni, wyraźny jak
rzadko kiedy, jakby narysowany ostrym rylcem na granacie nieba i rozsiewał
wokół swoją srebrzystą aureolę, a ja stałem zapatrzony w niego i zasłuchany w
siebie, w dziwne, ale przyjemne, połączenie radości i tęsknoty. Wspomniałem też
swoje zdumienie i zafascynowanie, gdy kiedyś zdarzyło mi się oglądać księżyc w
taką noc przez lornetkę. Widok trudny do zapomnienia.
Wczesnym
rankiem, nim zadzwonił budzik, obudził mnie śpiew wilgi. Słuchałem tych
pięknych, melodyjnych dźwięków i bez śladu niechęci (czy tej milczącej, ale
jakże mocno odczuwanej konieczności) pomyślałem o wstaniu i rozpoczęciu
kolejnego dnia wypełnionego dwunastoma godzinami ciężkiej pracy. Była we mnie
pogoda ducha i radość dnia przede mną.
Może
jednak powinienem zatrzymać wschód słońca?
*Jan
Drzeżdżon, mało znany pisarz kaszubski,
napisał o pragnieniu zatrzymania w dłoni wschodu słońca, wyżej
parafrazuję jego słowa.
050615
Od szeregu tygodni nosiłem się z zamiarem opublikowania na
blogu fragmentu napisanej rok temu noweli, której nadałem tytuł „Chrośnickie
Kopy”. Tak nazywa się pasmo wzgórz w Górach Kaczawskich, tam zaczyna się i
kończy moja opowieść o spotkaniu dwojga ludzi.
Przez
szereg lat pisywałem w Biblionetce, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej dokuczała
mi niepewność miejsca, jak można by określić moje opory przed publikacją swoich
tekstów na stronie poświęconej wydanym książkom. W końcu zaprzestałem
publikacji, chociaż rozwodu w Biblionetką nie wziąłem. Tutaj jest inaczej, bo
mimo iż jestem na łaskawym chlebie Googli, jestem jakby u siebie i sam mogę
decydować, co wypada mi tutaj zamieszczać, a co nie. Z założenia strona ta
miała służyć do publikacji moich tekstów, co niniejszym czynię.
Oto
fragment mojej noweli. Wybrałem go, bo jest zamkniętą całością, która
zrozumiała jest bez znajomości reszty tekstu i bez wyjaśnień.
Jest
jeszcze drugi powód: wspomnienie słów mojej znajomej, która jeden z rodzajów
opisanych niżej warkoczy nazwała „strumykowym warkoczem”. Dopiero od niej
dowiedziałem się, że taki warkocz nazywa się francuskim. Dla mnie, dzięki niej,
zostanie warkoczem strumykowym.
Czy
opublikuję resztę? Nie wiem. Nie wykluczam tego w późniejszym czasie, gdy
nabiorę do tekstu większego dystansu emocjonalnego.
Nigdy ich nie obcięła, mimo iż dopiero żyjąc z nią
dowiedziałem się, ile pracy kosztuje utrzymanie włosów takiej długości. Niemal
zawsze ma warkocz lub warkocze, ale nie ma monotonii w jej fryzurach, mimo
niezmienności ich głównej cechy - samych warkoczy. Miejsce ich uczepienia do
głowy podlega okresowym wędrówkom, które obserwuję z ciekawością, próbując
dojść związku między nim a nastrojami Jasi, okazjami lub porami roku. Czasami
jest ich dwa, ale częściej jeden, ogromny grubością, niemal jak moja ręka w
nadgarstku. Patrząc na jej małą głowę i cienką szyję, nieodmiennie budzi się we
mnie myśl o ciężarze, jaki musi dźwigać, ale Jasia zapewnia mnie, że nie czuje
ciężaru warkocza. Na ogół wyrasta z tyłu jej głowy, wyżej lub niżej, ale
czasami zbacza w stronę lewego lub prawego ucha, a wszystkie włosy wieloma
pasmami biegną za nim by wkręcić się w jego sploty. Same sploty też ulegają
przemianom, będąc ścisłe – wtedy warkocz jest cieńszy, twardszy, jakby bardziej
nerwowy w swoich ruchach, ale i bardziej połyskliwy – lub luźniejsze, wtedy
pogrubiały warkocz nabiera aksamitnego, matowego połysku, jest puszysty, miękki
i wiotki. Bywa też bez klasycznych splotów: rozczesane włosy zebrane są gumkami
równomiernie rozłożonymi na całej długości włosów; ich ilość też ulega zmianom,
których przyczyna pozostaje dla mnie tajemnicą. Bywa, że warkocz nagle kończy
się, dalej włosy są proste i luźne, układające się w pędzelki, którymi lubi
łaskotać mnie lub w zamyśleniu bawi się nimi sama. Ich długości są bardzo
różne: od króciutkich, gdy niesplecione są same koniuszki włosów, do długich,
sięgających nawet połowy długości jej włosów. Od czasu do czasu te niesplecione
włosy łączą się w jeden warkocz. Jasia ma wtedy jakby trzy warkocze: dwa na
ramionach i jeden niżej. Oczywiście zdarza się też odwrotność: jeden gruby
warkocz dzieli się niżej na dwa lub więcej warkoczy. Ona chyba lubi zmiany, bo
gdy już dobrze poznam szczegóły nowego jej warkocza, gdy w następnych dniach
wróci do fryzur jakby mi znanych, nagle przychodzi od fryzjerki uczesana tak,
jak jeszcze nie czesała się nigdy. Zwykle zmiana jest niewielka, ukryta w
jakimś szczególe, ale na ogół wiem, że ona jest. Skąd? Po zachowaniu się Jasi.
Nie chwali się, nie pokazuje, nic nie mówi jakby nic się nie zmieniło, ani ona
niczego nie oczekiwała. Zachowuje się niby normalnie, ale czasami łapię jej
ukradkowe spojrzenia na mnie – i właśnie po takim jej zachowaniu wiem, że ma
inną fryzurę!
Zdarza się, że jej warkocze mnożą się. Jest ich trzy
albo trzydzieści, a kiedyś zobaczyłem warkocz upleciony z… warkoczy! Próbowałem
prześledzić jego sploty, ale tylko oczy splotły mi się w patrzeniu na jego
zawile przenikające się zwoje.
Klasyczny jej warkocz zbiera wszystkie włosy w
jednym miejscu i wkręca je w siebie, jest jak strumień mający jedno tylko
źródło, chociaż i tutaj jest zmienność, bo warkocz bierze włosy na siebie, albo
pod siebie: jest na włosach, lub jakby pod nimi. Bywa, że zaczyna się wysoko,
niemal na czubku głowy (albo inaczej, ponad skrońmi, opasując głowę dookoła i z
tyłu łącząc się) ale wtedy zbiera włosy tylko z sąsiedztwa i ściśle przylegając
do głowy schodzi w dół, zbierając po drodze kolejne pasemka włosów – znowu jak
strumień zbierający po drodze wody małych strumyczków - by w końcu nisko,
blisko już karku, oderwać się od głowy i popędzić w dół falistymi, przenikającymi
się liniami splotów. Bywa też, że warkocz zaczyna się wysoko, ale w swoim biegu
w dół meandruje z tyłu głowy, niezdecydowany. Oczywiście miejsce jego skoku
także podlega zmianom: wędruje z środka głowy czasami na lewą stronę, częściej
na prawą, a wtedy zwykle nosi warkocz z przodu, na piersi. W tym uczesaniu
widzę ją dostojną i elegancką, może dlatego, że ta fryzura jest jedną z dwóch
wybieranych na publiczne występy, ale wtedy czesze ją jej fryzjerka. Nie wiem
dlaczego chodzi do niej, przecież mógłbym sam ją uczesać…
Ach, nie napisałem o tej drugiej fryzurze na
oficjalne okazje, zamyśliłem się. Ściśle pleciony warkocz zwijany jest w kręgi,
jeden przy drugim, a koniec zmyślnie chowany jest do środka tej czaszy
wyrastającej za głową, czasami ponad nią, i utrzymywanej w całości tajemnym
sposobem. Szyję i kark ma wtedy odsłonięte, jedynie drobny meszek i parę
króciutkich włosków wymyka się ogólnemu porządkowi, ale widać je tylko z
bliska, gdy korzystając z rzadkiej okazji nachylam się, żeby ustami dotknąć jej
nagi kark. Nierzadko warkocz zaczyna się niżej, nie przy samej głowie, a na
wysokości jej ramion; jest tak zwykle wtedy, gdy Jasia sama zaplata swoje
włosy. Podziwiam jej perfekcję w pleceniu warkoczy i zazdroszczę tej
umiejętności, bo mimo iż z czasem nabrałem niezłej wprawy, ciągle daleko jest
mi do jej umiejętności. Ilekroć widzę u niej ten warkocz, odczuwam coś
podobnego do żalu zmieszanego z zazdrością: dlaczego musiała sama pleść,
dlaczego ja nie mogłem?
Warkocz najbardziej umykający opisowi, warkocz,
który swoją ulotnością niemal uniemożliwia prześledzenie biegu jego splotów,
biegnie od jednej jej skroni do drugiej, ale splata tylko niewielką część
włosów, całej ich reszcie pozwalając swobodnie opadać aż do bioder. Ten warkocz
wygląda jakby nie był dokończony, albo jakby nie był zdecydowany: bierze
kosmyki włosów, przeplata je raz czy dwa i porzuca, by odrobinę dalej wziąć
następny kosmyk i tak samo beztrosko z nim postąpić. Ma dwa początki, właśnie
nad skrońmi Jasi, ale końca nie ma. Czasami myślę, patrząc na niego, że jest
lekkomyślny w swoim braniu i porzucaniu. Jest jak piękna kobieta, która zmienia
kochanków z wdziękiem właściwym dla swojej płci.
Czasami jej fryzury tracą warkocz, główny swój ton.
Jasia upina wtedy niesplecione włosy w zawiłe zwoje, w wielokrotnie
przeplatające się węzły tworzące na głowie fantazyjne koki, w których nie widać
ani końca, ani początku jej włosów, ale bywa też – jakżeby inaczej mogło być –
że z tego poplątanego zawirowania wymyka się ogon wolnych włosów i zgrabnym
łukiem opada na jej plecy.
Oczywiście zdarzają się, i to w bardzo licznych
odmianach, fryzury łączące warkocz lub warkocze z najróżniejszymi układami
włosów. Pierwsza jej fryzura tego rodzaju, a Jasia zainaugurowała nią wielką
serię zmian, była z dodatkiem: przez jej czoło biegł wąski paseczek w kolorze
włosów i znikał owinięty włosami ponad skrońmi; co się dalej z nim działo – nie
wiem. Musiałbym podnieść jej włosy albo zapytać, ale przecież my prowadziliśmy
grę: ona udawała, że nic się nie zmieniło, ja, że nie widzę zmian i w ogóle
małą zwracam uwagę na jej fryzury. Włosów owijających się wokół paska było
stopniowo coraz więcej, aż w końcu, gdy jego końce idąc z obu stron znikały za
uszami, włosy nagle zamieniały się w warkocz. Całość przypominała opaskę na
głowę zrobioną z jej włosów dla trzymania pozostałych, niesplecionych i
swobodnie opadających.
Opaski rzadko się u niej pojawiają, raczej nie na
oficjalne okazje, ale za każdym razem z innymi warkoczami. Bywa ich dużo, ale
cieniutkich, zbierających jedynie niewielką część z całego bogactwa jej włosów,
warkoczy ściśle plecionych i długich, rzędem okalających jej głowę i swobodnie
schodzących w dół; bywa, że są luźne, ledwie zaznaczone, bywa, że nie ma ich
wcale albo jest jeden cienki, wiążący sobą wszystkie jej włosy niczym gumka w
koński ogon. A te jej gumki! Te wstążki najróżniejsze, opaski, jakieś chustki,
albo nie wiem co takiego, a wszystko to w nieskończoności rodzajów, odmian,
faktur i sposobów wplatania we włosy! Przez tyle lat z nią przeżytych naprawdę
rzadko zdarzało się, aby jej fryzury powtarzały się w każdym szczególe.
Dla mnie, w domu, czasami robi sobie kucyki, takie
zwykłe kucyki wyrastające z boków jej głowy niczym rogi. Włosy, uwolnione od
wszelkich ograniczeń, spadają jej za ramiona dwoma lśniącymi, ruchliwymi
kaskadami. Nawet teraz, gdy jest już dojrzałą kobietą, tak uczesana wyglądała
dziewczęco, jak w pierwszych naszych latach.
Niektóre reguły jej fryzur na zawsze pozostały dla
mnie tajemnicą. Nie wypytuję się w jakiejś niewyrażonej obawie zepsucia czaru
tajemnicy i własnej zabawy w podpatrywanie i dociekliwość.
Od pierwszego razu polubiłem czesanie jej, Jasia
chyba też, bo nie tylko nie odmawia mojej prośbie uczesania jej, ale i
nierzadko prosi o to. Czasami przeprasza mnie w ten sposób, czasami prosi o
bycie bliżej albo o wyrozumiałość, gdy ma trudne dni w pracy lub gdy nie może
skończyć utworu i do późnej nocy słyszę dobiegające z jej pokoju powtarzane i
urywane fragmenty tematów.
W czasie czesania włosów bywa skupiona i uważna,
wtedy podpowiada jak mam czesać albo wskazuje kosmyk który zostawiłem, ale na
ogół jest nieuważna, rozgadana i wesoła. Przechyla głowę na bok odsłaniając
swoją długą szyję, a ja szybko zauważyłem, że robi to specjalnie wiedząc, iż
natychmiast wykorzystam okazję do pocałowania jej. Bywa, że te pocałunki są
początkiem zwariowanych, pełnych wygłupów i śmiechu, naszych chwil...
Później siada przed lustrem z włosami splątanymi i
sterczącymi na wszystkie strony.
-Czesz mnie szybko, Jasiu. Zobacz, jak ja wyglądam!
Wygląda wtedy pięknie.
Po wielu latach, całkiem niedawno, Jasia odkryła
przede mną część tajemnic swoich fryzur.
-Jasiu, nigdy nie pytałeś o moje fryzury, chociaż
widziałam, że byłeś ciekawy. Wiem dlaczego nie pytałeś, urocze to dla mnie. To
twoje milczące patrzenie na moje włosy jest dla mnie najpiękniejszym
komplementem. Wiele razy wymyślałam nowe fryzury tylko po to, żeby zobaczyć
twoje zapatrzenie, czasami nawet z otwartymi ustami.
-Ja miałem otwarte usta? Niemożliwe.
-Miałeś, miałeś – Jasia śmiała się.
-Bo czarujesz mnie swoimi warkoczami.